Czy mówiąc o procesie odburzania powinniśmy w ogóle stosować do niego jakąś miarę lub skalę? Są osoby, które twierdzą, że odburzyły się w jakiejś tam części, albo w jakimś procencie.
A ja mam takie wrażenie, że odburzenie jest zero-jedynkowe, to znaczy albo jesteśmy odburzeni albo zaburzeni. Nie można być chyba trochę odburzonym lub trochę zaburzonym, tak jak nie można być trochę w ciąży.

W ślad za tym nurtuje mnie jeszcze jedna kwestia. Czy jeśli po kilku miesiącach życia bez nerwicowych oznak, objawów, dolegliwości, lęków, napięć, nadmiernego przeżywania stresów znów to wszystko (albo część z wymienionych) wraca, to bardziej można mówić o nawrocie nerwicy czy w zasadzie nerwicę mamy cały czas, tylko ona poprzez nasze odburzenie i zmianę postępowania została uśpiona, zahibernowana, stłumiona (czy jakkolwiek można to nazwać) a teraz zaburzamy się na nowo?