
U mnie jest tak, że ogólnie od jakiegoś roku niecałego mam takie chwilowe stany depresyjne. Zaczeło się we wrześniu w 3 klasie gimazjum (aktualnie pójdę do liceum). Związane to było z jedną z większych kłótni rodzinnych (których niestety było u nas sporo) oraz dodatkowo problemy uczuciowe, wiadomo. Przez tydzień nie chodziłam do szkoły, leżałam sobie, oglądałam tv, nic mi się nie chciało. Byłam płaczliwa, śpiąca, ale jednocześnie miałam problemy ze snem, mdłości. Książkowa wręcz wersja depresji, która przeraziła moją mamę. Po tygodniu podniosłam się sama i poszłam do szkoły, bo wiedziałam, że tak nie mogę.
Sytuacja jednak powtórzyła się w styczniu, znów przez jakis tydzień leżałam. Doszły objawy somatyczne, mdłości, miałam badania, oczywiście nic nie wykazały. Lekarka rodzinna przepisała mi jakieś tabletki wiecie, coś na nerwicę chyba. Zaczęłam brać, przez trzy dni i czułam się okropnie. Mdłości takie, że nie mogłam jeść, piłam herbatę, miętę, leżałam. Mama poszła ze mna po tych trzech dniach do psychiatry. Opowiedziałam jej, co mi jest. Kazała odstawić leki, bo to po nich mogłam czuć sie jeszcze gorzej, mogły potęgować objawy. Powiedziała, że nie mam depresji. Że to raczej reakcja na stresy, coś w tym stylu, nie pamiętam już dokładnie, w każdym razie kazała skonsultowac się z psychologiem klinicznym, z którym współpracuje. Pojawił się problem, bo ta psycholożka była dla dorosłych i za nic w swiecie nie chciała przyjąć szesnastoletniej dziewczyny. Mama zapisała mnie do psychologa klinicznego do poradni zdrowia psychicznego. Dzisiaj miałam wizytę.
Plus jest taki, że w ogóle była. Minus, że taka wizyta trwa pół godziny, dziś NIC MI NIE POMOGŁA. Przeprowadzała wywiad rodzinny, pytała się o pomieszczenia w domu i takie tam rzeczy. Następna za tydzień, ale... ja czuję się źle.
Przez te kilka miesięcy nie było już takiego tygodnia, żebym tylko leżała, ale czasami były takie dni, że miałam, kompletnego doła. Dodatkowo oczywiście rozszerzyła się hipochondria, wmawianie sobie raka żołądka albo rychłego zawału serca. A dzisiaj, teraz, czuję że nie ogarniam. Nie ogarniam siebie. Czuję, że to nie ma sensu, że to sie nie skończy, że zawsze będę czuła się tak jak teraz: zdenerwowana, rozkojarzona. Boję sie, że oszaleję, tego najbardziej. Czytalam tutaj o lęku przez śmiercią, szaleństwem utratą kontroli. Nie mam żadnych omamów, zwidów, ale moję się, że utrace kontrolę nad swoim życiem, aż skończy sie to w wariatkowie. Taki, wiem, ciągle to podkreślam, ale mam szesnaście lat, naukę w liceum. Pomocy. Juz prawie ryczę przez to, co się dzieje, dlaczego to musiało dopaść akurat mnie? Co mam robić? Zajmuję się czymś, układam puzzle, cokolwiek, ale całe życie nie mogę być cały czas zajęta. Nie chcę zwariować
