Pierwszy atak był pod wpływem narkotyku, wtedy żegnałam się z życiem. Byłam pewna, że umieram. Skończyłam raz na zawsze z tym świństwem. Nerwica dawała mi później o sobie znać, ale już nie tak wyraźnie, po kilku miesiącach zaczął się dramat. Ataki paniki, lęki (nawet przed wyjściem do toalety, odebraniem telefonu), do tego doszły okropne dla mnie do tej pory.. ja to nazywam stanem odrealnienia (do tej pory nie wiem, co to tak na prawdę jest i nie potrafię sobie z tym poradzić, po prostu budzę się i wydaje mi się, że mimo tego, iż jestem tu i teraz to wszystko jest takie nie do końca realne, jakbym śniła i nie mogła się ze snu wybudzić. Czasami (rzadko) budzę się i jest normalnie, po czym po kilku godzinach to wraca. Doprowadza mnie to do szału. Nie potrafię w tym stanie funkcjonować. Wychodzę na zewnątrz to mam takie zawroty głowy, że wydaje mi się, że się zgubię na własnym podwórku. Brałam Eliceę (escitalopram), teraz biorę Parogen (paroksetyna) nie ma rezultatów. Może bez leku byłoby jeszcze gorzej, natomiast nadal czuję się jak w klatce, której drzwi wyjścia pilnuje nerwica. (czy ktoś też zmaga się z tym poczuciem odrealnienia?)
pozdrawiam serdecznie
