Cześć wszystkim, dzięki że jesteście, dzięki że pomagacie.
Mam nerwicę, znów, ale tak naprawdę mam ją od dziecka, myślę, że od 5 roku życia, wtedy też była pierwsza sytuacja gdy pozostawiony w przedszkolu przez mamę, wpadam w płacz. Czy to był mój pierwszy strach, nie wiem, wiem, że to pierwszy strach który pamiętam, ten który pojawił we mnie, wśród innych ludzi.
Na forum trafiłem jakieś dwa miesiące temu, najpierw nieśmiało czytałem wpisy, myśląc, że u mnie jest inaczej. Ale w końcu to myślenie naturalnie zanikło, niewiele różni mnie od was, ja też się boję, też potrzebuję sobie pomóc.
To czym nazywam "pracą nad sobą", czy poznawianiem siebie, czy zwał jak zwał rozpocząłem jakieś 10 lat temu. Wtedy pierwszy raz rozmawiałem z psychologiem, nie w mojej sprawie, ale wtedy on zasugerował dla mnie terapię poznawczo behawioralną. Czułem, tak wielką potrzebę pomocy samemu sobie, że najbardziej naturalnym dla mnie było udanie się na na nią. Przeszedłem dwa "cykle" terapii grupowiej, trwały łącznie 6 miesięcy codziennego szargania emocji, jakże pomocnych. Zrzuciła mi ona z głowy tony smieci nazbieranych przez całe życie, pokazała kierunek tego kim jestem naprawdę a nie tym kim ludzie, rodzina, przyjaciele myślą, że jestem - zacząłem "walczyć" o siebie, nie lubię tego stwierdzenia, ale na początku to była walka, ośmielenie się bycia sobą, pokazania swoich cech, każdych. Wtedy płakałem ze szczęścia, że mogę, że ja mogę żyć, że mogę robic to co chcę, otworzyło mi to oczy na mnie. Pozwoliło zasiać ziarenko tego, że możliwe jest życie szczęśliwe. Po terapii nie przestałem pracować, zaczałem czytać książki, "robić" sobie autoterapie: REBT, IFS. Wchodziłem w okresy medytacji, spokoju, pisałem pamiętniki. Zawsze jednak miałem to poczucie, że to jest chwilowe, że to "dobre" się skończy. Tak też widziałem swoje życie jako sinusoida "dobrych" okresów przepełnionych spokojem ducha, bezgranicznym szczęściem i pogodzeniem się z przemijaniem oraz "negatywnych" w których była apatia, zrezygnowanie, poczucie pustki, braku sensu, strach przed śmiercią. Nie zdiagnozowałbym siebie jednak jako dwubiegunowca, nigdy tez żaden psycholog tego nie zasugerował, to jaką diagnozę usłyszałem to fobia społeczna, i tego trzymałem się, przylepiłem sobie plakietkę "fobika", jednak od jakiegoś czasu dzięki postowi Wiktora, czułem bardzo wyraźnie i szczerze, że nie jestem "tym fobikiem", że to jest kurde nie to. Analizując stan jaki się pojawia we mnie w fobicznej sytuacji, zauważyłem "impuls strachu" na początku ataku. On pojawiał się jako coś niesamowicie silnego, trwał chwilę i przechodził. To nie była fobia stała, nie bałem się cały czas będąć wśród ludzi czy przmawiając, ja bałem się tylko na początku, bałem się czegoś nowego, zaistnienia wśród ludzi, zobaczenia ich przezemnie, zaznaczenia swojego istnienia. Gdy to przechodziło stawałem się pewny siebie, wolny, wręcz w swoim żywiole - ten implus albo motyw wyuczonych rekacji znalazłem tutaj, nikt inny, żaden psycholog, żadna terpia nie powiedziała mi tego, dzięki. Wracając jednak, czerpałem z tych dobrych okresów ile mogłem, wchodziłem w nowe relacje, poznawałem ludzi, czułem się świetnie. Poźniej coś się wydarzało, najczęściej z moim zdrowiem i zapadałem się w sobie. A zdrowie zawsze było na topie moich spraw. Przez to, że jako nastolatek chorowałem na białaczkę, wszystko było na ostrzu norza: strach, niepewność - normalnie ludzkie w takiej sytuacji. Rodzice byli bardzo przewrażliwieni na moim punkcie, i ja też. Po czasie jednak strach przed nawrotem choroby mijał, ja przestawałem się bać. Czułem się zdrowy bo byłem zdrowy. Jednak niedawno wystarczyło coś, niewielkie załamanie zdrowia by to poczucie zburzyć, a ja rozłożyłem się na łopatki, rozpadłem się w obawach i strachu przez jakąś chorobą.
Najświeższy okres nerwicy to ten w którym jestem teraz. Poprzedzał go fantastyczny ale tez trudny emocjonalnie okres wyjazdu na kilka miesięcy do Azji. Fantystyczny dla tego, że przepełniony pociągającą mnie formą wolnością, byciem samemu, byciem ze światem którego zawsze pragnąłem, a trudny z powodu ciągłych kontroli swoich funduszy, jednoczesnej pracy jako freelancer, codziennie licząc jak długo mogę żyć za swoje "drobne". Ostatniego miesiąca bycia tam zaczął pojawiać się strach przed powrotem do polski, miałem poczucie porażki, że wracam do domu rodzinnego bo nie mam gdzie sie podziać. Czułem się zmęczony swoja rodziną, a z drugiej strony chciałem ich zobaczyć. Wróciłem do domu, planując od razu kolejny wyjazd tym razem do Australii, chciałem tego, bo teraz po czasie wiem, że chciałem uciekać ciągle i ciągle, nie chciałem zagrzewac nigdzie miejsca. Ale ten wyjazd i przygowania budził we mnie olbrzymi strach, którego nie chciałem zaakcpetować, wtedy. Po kilku miesiącach bicia się w sobie, uświadomiłem sobie że ja niechcę tam jechać, że ja się poprostu strasznie tego boję. Przyjąłem że ja tez się boję, że jestem kruchy, że chcę się zawinąć w koc, i już nigdy więcej nie udowadniac sobie że mogę więcej niż inni, że moge żyć lepiej niż inni. Bo widzę, że wtedy chciałem to robić, bałem się samotności w polsce, a jeżdząc po świecie jesteś czały czas gdzieś, cały czas w ruchu. Nie musisz się rozliczać przed sobą ze swoich porażek przed którymi uciekasz, nie ma na to czasu.
W tym czasie, czyli od początku zeszłego roku do teraz zaczęło dziać się dużo trudnych rzeczy, nawet w pewnym momencie zrobiłem ich listę, było ich grubo ponad sto, nie były to pierdoły, wśród nich były akcje typu: oświadczanie rodzinie, że umieram na raka szpiku, że mam raka jelita, odbytu, oka, że mam SM, boreliozę, guz mózgu. Każda z tych rzeczy była dla mnie pewnikiem, ja wiedziałem, że jestem chory, ja się żegnałem z rodziną, pogodziłem się ze śmiercią. Do tej pory pamiętam swoje emocje, teraz zastanawiam się co to k**wa było, jak mogłem tak myśleć, czemu, skoro nie było do tego relanych przesłanek, wszystkie badania które wtedy robiłem były ok. Wtedy był też okres badań, gdy jedno wychodziło dobrze, ja szukałem już kolejnego, ale w pewnym momencie coś mnie uderzyło, jakaś racjonalna myśl, zacząłem zagłębiać się w nerwicę, pamiętałem z terapii grupowej, że nerwica czasem daje tak dziwne objawy, które serio można pomylić z ciężkimi chorobami. Trzymałem się tego, czytałem o nerwicy, zacząłem rozumieć co może się ze mną dziać. Pamiętam też długi okres bardzo mocnych fascykulacji mięśni uda, trwało jakieś 7 dni mocnego "szarpania" dzień i noc. I pamiętam, że ten okres to oczekiwanie na wiadomosć zwrotną z pracy o którą się ubiegałem, to było dziwaczne apogeum, moje udo skakało jak szalone, w momencie gdy dostałem odpowiedz, w chwili się uspokoiło. Przestało sobie skakać, tak poprostu. To dało mi do zrozumienia raz kolejny co się ze mną dzieje.
Fascykulacje mięśni w całym ciele trwają zreszta do dzisiaj ale jest to juz całkiem inne natężenie, w zasadzie zapominam o tym, tylko czasem w okresach dużego napięcia to odczuwam. Jednak świadomie wiem, że nerwica nadal trwa i to jest powodem.
Gdy zaczynałem nową pracę na początku tego roku pojawił się nowy objaw który towarzyszy mi do dziś i się nasila, to dziwne poczucie dotyku, delikatnego pulsowania, najpierw na skroni a teraz zajął również nos i czoło. Ten objaw nasilił się od jakiś dwóch miesięcy, czasem zanikał na kilka dni, poźniej wracał. Czuję ciągłe uczucie dotyku raz na lewej stroni, przechodzi na nasadę nosa, na czoło, i tak w różnych konfiguracjach w kółko. To co zauważyłem w tym objawie to to gdy wstaję rano i pozwalam sobie nadal pływać w półśnie, to nie odczuwam objawów. W momencie gdy sobie o nich przypomniam a wręcz celowo zwracam uwagę na ten objaw, przez codzienne przyzwyczajenie skupiania uwagi na tym, to zaczynam je odczuwać. Objaw trwa już pół roku, a zaczęło się jak wspomniałem gdy zacznynałem nową pracę, było mnóstwo napięcia, musiałem w tydzień nauczyć się całkiem nowego skilla. Udało się, ale kosztowało mnie to kolejną tonę napięcia i stresu. Dodam jeszcze to, że gdy dotknę delikatnie twarz w miejscu tego odczucia to ono zanika na kilka chwil, poźniej wraca.
Nie wiem czy ten objaw znów uaktywnił moją inne objawy nerwicowe, ale pojawiły się inne objawy które miewałem wiele lat temu, jak ataki paniki w sytuacjach społecznych, w sklepie itd. Zauważyłem to kilka dni temu, i to był ostateczny powód, żeby tu napisać.
Niewiem w którym momencie drogi do wyjscia z nerwicy teraz jestem, z jednej strony czuje ogólną poprawę, z drugiej nasilają się objawy. Mam jednak w sobie silną myśl, że to jest stanem przejściowym, potrzebuję jednak waszej pomocy.
Dzięki za przeczytanie tego posta, i za jakąkolwiek odpowiedz.
Ogłoszenia:
1. Nowi użytkownicy, którzy nie przekroczą progu 30 napisanych postów, mają zablokowaną możliwość wstawiania linków do wszelakich komentarzy.
2. Usuwanie konta na forum - zobacz tutaj: jak usunąć konto?
1. Nowi użytkownicy, którzy nie przekroczą progu 30 napisanych postów, mają zablokowaną możliwość wstawiania linków do wszelakich komentarzy.
2. Usuwanie konta na forum - zobacz tutaj: jak usunąć konto?
Cześć, to ja i moja nerwica
- MałaMaruda
- Odważny i aktywny forumowicz
- Posty: 303
- Rejestracja: 18 listopada 2017, o 18:47
Hej, jak masz badania porobione i są ok to masz dobra podstawę do ignorowania objawów. Trzymam kciuki i powodzenia, a co do stanu - myślę, że zawsze w życiu nie ma pewności jak będzie. Ale to nie powód, żeby tym żyć. Polecam zagłębienie się w tematy związane z uwaznoscia, byciem tu i teraz, mindfulness. Może medytacja, może joga. Życie to jednak... tylko życie
traktujemy je i samych siebie zbyt powaznie, pozwól mu się toczyć i korzystaj z niego jak chcesz (jak chcesz to jedź do Austalii, jak chcesz to zawin się w koc). Ja sie tego codziennie ucze, bo mam mocne skłonności do kontrolowania wszystkiego. Mi pomaga medytacja i joga.

"Hold on! I know you're scared,
But you're so close to heaven...
Don't know but you know when you get there (...)
You don't know, you're almost near it.
All this time - you're just tryin' not to lose it,
You can always learn to fly - you never do until you do it"
[LP - Tightrope]
But you're so close to heaven...
Don't know but you know when you get there (...)
You don't know, you're almost near it.
All this time - you're just tryin' not to lose it,
You can always learn to fly - you never do until you do it"
[LP - Tightrope]
-
- Zarejestrowany Użytkownik
- Posty: 3
- Rejestracja: 29 czerwca 2020, o 13:58
Zdarzały się okresy, że wchodziłem w mindfulness, i to były bardzo dobre okresy. Wtedy czułem też, że potrzebuję się tego trzymać bo to daje mi dużo dobrego w życiu. Ale po jakimś czasie jak już było ok, przestawałem medytować z myślą, że już jest dobrze i dalej nie potrzebuję. To zawsze był błąd, ale robiłem tak wielokrotnie. Traktowałem to bardziej jako lekarstwo, a nie jako sposób życia.
Czy też tak masz że będąc w okresach medytacji masz lżejszą bądz silniejszą potrzebę żeby już to zakończyć, i zacząć "zwyczajnie" żyć? Ja dochodziłem do tej ściany zniecierpliwienia, i chciałem już dostać rezultaty. Ale czuję, że to zniecierpliwienie jest wywołane nerwicą i potrzebą kontroli, jak jest dobry dzień jestem w stanie siedzieć przez te 40 min. Ale na ogół po kilku chwilach mnie to przerasta i kończę.
Ostatnio też zacząłem jogę, moje ciało się zbyt zasiedziało przez ostatni rok, i czuję już rezultaty praktyki.
Czy też tak masz że będąc w okresach medytacji masz lżejszą bądz silniejszą potrzebę żeby już to zakończyć, i zacząć "zwyczajnie" żyć? Ja dochodziłem do tej ściany zniecierpliwienia, i chciałem już dostać rezultaty. Ale czuję, że to zniecierpliwienie jest wywołane nerwicą i potrzebą kontroli, jak jest dobry dzień jestem w stanie siedzieć przez te 40 min. Ale na ogół po kilku chwilach mnie to przerasta i kończę.
Ostatnio też zacząłem jogę, moje ciało się zbyt zasiedziało przez ostatni rok, i czuję już rezultaty praktyki.