Mnie trafiło bardzo mocno i nagle. Bardzo się tego wystraszyam. Nie miałam żadnej kontroli na tym, co wyprawiał mój mózg, emocje zalały mnie jak lawina, przestałam jeść i spać, czego jeszcze bardziej sie wystraszyłam i emocjonalnie na ten cały bajzel reagowałam bardzo regresywnie - płacząc i błagajac o pomoc, szukajac nawet prywatnych osrodków psychiatrycznych. Niestety kilka razy mnie tak przygniotło, że myśli o ostatateczmym poddaniu (tak, myśli S) mnie dopadły i wydały sie tak atrakcyjne, że uwierzyłam w to, że to ja tego chcę - czego oczywiście się wystraszyłam na maksa.
Wiem, że akceptacja to klucz, ale mój mózg nie dość, że w stanie lekowym to jeszcze mam pamięć emocjonalną pooraną przerażeniem na to całe wydarzenie (pierwsztch 2 miesiecy) jako koszmaru i się boi. Boi się, jak wpadne w ruminacje, boi sie napięcia, boi się lęku (nie ważne, że ja się juz dużo mniej boje świadomie - rozumiem że tak działą nerwica)
Wiec tak naprawdę żrzera mnie lęk przed powtórką tego stanu z początku, zatem nie ma mowy o akceptacji stanu obecnego. Ciagła gotowowć mózgu by mnie przed tym chronić - oczywiście lekiem, ciągłe myslenie o tym, analizowanie - co może dawać chwilowa ulgę i poczucie kontroli i sprawczosci ( jeju gadam, jak mój terapeuta

I prawdy objawione napedzajace mnie jeszcze lekiem i żalem, że nie mam przed tym gdzie uciec, że nie wytłumaczę emocjom by nie były takie gwałtwone, że mój logiczny mózg szuka na siłę wytłumaczenia, porzadku ale go nie znajdzie, bo znalezienie przyczyny nie rozwiąze problemu. I sama się tez złoszczę czasami na siebie, że mój świat zaweził się do zaburzenia i nie olewam tego, jak powinnam, ale na szczęście juz mniej. Zatem taki mam ambaras. Jak to bywało u was? Jak przejść te blokadę?