
Postaram się pisać składnie i zwięźle. Piszę po to, żeby się upewnić, umocnić w tym, że jestem na dobrej drodze, żeby uzyskać może jakąś poradę od Was mądrzejszych i bardziej doświadczonych.

Zacznę od tego, że dotychczas sądziłam,że nerwica jest wtedy, kiedy ktoś jest bardzo zdenerwowany i nieznośny. (tak,zdaję sobie świadomość tego, w jakiej żyłam niewiedzy). Dopiero niedawno (na szczęście czy nieszczęście) przyszło mi doświadczyć jak bardzo się myliłam.
Moje zaburzenie nie trwa długo a i tak mogę powiedzieć, że przez ten czas byłam zupełnie "wyjęta z życia". Zaczęło się na początku grudnia. Mój cały lęk i też pierwszy atak paniki skupił się na miesiąc wcześniej obejrzanym horrorze podczas maratonu, dotyczył on egzorcyzmów. Zdziwiłam się, że aż tak się tego wystraszyłam ponieważ dotychczas oglądałam naprawdę wiele różnych filmów, czytałam sporo - ogólnie jestem dość analizującą osobą. Uwielbiam rozmyślać, rozważać wszystko i dzielić. Okazało się to jednak być wadą w tym przypadku. Lęk odczuwałam cały czas. Jestem osobą religijną, więc od pierwszego ataku paniki ciągle się modliłam, jeździłam rano na Roraty. Bardzo się bałam wszystkiego, co związane z opętaniem, że może mi się cos stać, że mogłam się na coś zgodzić itp. Ogólnie bardzo dużo myśli, ciągła analiza. Nie wiedziałam zupełnie, co mi jest, brnęłam w to. Byłam na rozmowie u dwóch księży, mimo że mnie uspokoili, lęk był cały czas. Jeszcze w międzyczasie okazało się,że moja babcia jest ciężko chora, dlatego mówiłyśmy z mamą Nowennę Pompejańską ( + trzy różańce dziennie).
Chyba przesadziłam z religijnością a i tak się bałam.
Nie mogłam wejść do tramwaju, wszystko mi się z tym kojarzyło, nie mogłam normalnie chodzić na uczelnię.
Może kilka słów o tym, kim jestem i co robię, bo zaraz się zakręcę w opowiadaniu.
Mam 19 lat i ogólnie doszłam ostatnio do wniosku,że faktycznie moim problemem mogą być nadmierne stresy. Chodziłam do najlepszego LO w województwie (mieszkałam poza domem), w liceum cały czas czułam się gorsza i bałam się o maturę. Koniec końców nie napisałam jej dość dobrze i nie dostałam się na wymarzone studia. Właśnie wracając na święta do domu zdecydowałam z rodzicami, że lepiej będzie jeśli wrócę, przygotuję się do poprawy matury. Tak więc właśnie jestem w domu.
Lęki dotyczące opętania w końcu ucichły gdy przestałam czuć ciągły niepokój z tym związany i rozmyślać o tym.
Kilka dni przed końcem roku przyszła jednak taka myśl, że przypomniało mi się jak kiedyś będąc na rekolekcjach dopadły mnie natrętne myśli dot. zakonu. Nigdy nie chciałam tam pójść, jednak z uwagi na temat rekolekcji myślałyśmy o tym mimowolnie z przyjaciółką. Jednak wtedy wróciłam do domu i wszystko minęło.
Pomyślałam więc " tamte myśli nie były takie złe" no i buuum !
Od tamtego momentu dręczą mnie myśli dotyczące strachu przed zakonem/powołaniem. I znów ciągła analiza, no bo skoro to dotyczy tematu tak ważnego jak religijność/ Bóg - nie jest tak prosto zaklasyfikować jako natręty. Doszukiwanie, roztrząsanie tematu. Nie sposób podać wszystkich wątpliwości. Nie chcę Was też tym zamęczać. Mój strach dotyczy tego, że nagle przestanę być sobą, że Bóg sprawi, że stanę się kimś innym "dla mojego dobra". Wiem, że to paradoksalne i chore. Tak, jakbym nagle miała utracić tożsamość i stać się kimś innym. Od razu przyszły jakieś stare zasłyszane historie, o tym jak Bóg odmienia ludzkie życie, albo zaczytane, że zakonnice też chciały mieć męza i dzieci, ale nagle zmieniły plany. To dla mnie straszne

Dodam, że odkąd pamiętam chciałam mieć męża, dzieci, dobry zawód i po prostu chciałam dobrze żyć, w zgodzie z religią i z samą sobą. Nigdy nie przypuszczałam,że dopadną mnie takie lęki. Zawsze byłam pewna swoich planów, wiedziałam że są dobre i że sprawią, ze będę szczęsliwa.
Czytałam o ludziach, którzy mieli podobne problemy i natręty. Natrafiłam też w internecie na nerwicę eklezjogenną i zaczęłam się zastanawiać nad swoją religijnością (nigdy wcześniej nie musiałam i nie chciałam tego robić).
Moje myśli- straszaki mieszają się. Czasami ciężko mi sprecyzować czego tak naprawdę się boję. Był też lęk o chorobę psychiczną, o to, że zawsze będzie mnie coś dręczyło, że nie będę szczęśliwa, że nie będę potrafiła żyć w związku itp.
Aktualnie nie jestem w związku, ale spotykam się z kimś. Naprawdę nie chcę, żeby moje myśli znikąd niszczyły już całą relację "na wstępie"

Dziękuję, jeśli ktoś dotrwał do końca tego chaosu. Wiem, że moje myślenie jest teraz bardzo egoistyczne. Zastanawiałam się, czy napisać tu osobno o sobie, stwierdziłam, że skoro jest możliwość to napiszę, mam nadzieję, że nikt mnie za to nie wyzwie

Dobrnę w końcu do pytań, które chciałam zadać.
1) Czy to możliwe, że ten cały kryzys i lęki dopadły mnie teraz, kiedy teoretycznie nie mam nic na głowie i wróciłam do domu i powodem jest nadmiar czasu ? (mimo nauki do matury)
2)Czy według Was to wszystko to natręty lękowe i powinnam nadal starać się postępować zgodnie z mechanizmami wychodzenia z zaburzenia ?
3) Czy powodem tego, może być fakt że nie dostałam się na studia, czuję się gorsza od znajomych, nie jestem na tej drodze którą sobie zaplanowałam ?
4) I ostatnie : czy możliwe, że wyjdę z tego sama, bez leków ? Dodam,że byłam u dwóch psychologów, niestety nie byłam zbyt zadowolona. Zupełnie nie czułam wsparcia. Jedna z pań stwierdziła,że konieczne są leki, bo nie będę mogła się uczyć. No i z moją osobowością, będzie mi w życiu bardzo ciężko.
Druga pani nie była w stanie odpowiedzieć na żadne z moich pytań, nie powiedziała mi też nic o tym, jak mogę z tym walczyć. Oczywiście nie chcę zwalać winy na specjalistów za własne słabości, ale szukanie całej winy w moim dzieciństwie i rodzinie chyba nie jest dobrym pomysłem. Moja rodzina nie jest i nie była idealna, ale sądzę,że zawsze mogło być gorzej. A rodzice robili, co mogli.
Przepraszam, jeśli moje pytania są zbyt trywialne.
Pozdrawiam wszystkich i dziękuję
