Ogłoszenia:
1. Nowi użytkownicy, którzy nie przekroczą progu 30 napisanych postów, mają zablokowaną możliwość wstawiania linków do wszelakich komentarzy.
2. Usuwanie konta na forum - zobacz tutaj: jak usunąć konto?

Wpadam na chwilę

Tutaj możesz się przedstawić, napisać coś o sobie.
ODPOWIEDZ
KonradW
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 26
Rejestracja: 26 lipca 2014, o 15:41

27 lipca 2014, o 00:58

Cześć!

Najpierw chcę się przywitać. Jestem tu ‘nowy’. W zasadzie nie miałem zamiaru pisywać na forach, wiadomo – kluczem jesteśmy my sami, natomiast opowiadanie setny raz swoich historii traci w końcu swoje terapeutyczne moce, nie wspominając, że fora są albo bezsensownym dołowaniem się albo w najlepszym wypadku „ogrzewaniem się we wspólnym poczuciu niesprawiedliwości”, ja zaś jestem w takim punkcie, kiedy zdobyta, rzetelna wiedza musi jedynie znaleźć odbicie w działaniu. Ale to forum jest inne. Tu ludzie mają energię, pozytywne podejście, naprawdę chcą się odburzyć, jest tu jakieś ciepło (jakkolwiek to brzmi) i dobra aura. Ja jeszcze się nie odburzyłem. Jednak nie mam zamiaru żalić się wam, wręcz przeciwnie. Do tego zapytam o kilka spraw, dorzucę swoje wnioski.

Mam 23 lata (w grudniu 24). Skąd jestem ? ciężkie pytanie. Nie mam Domu w znaczeniu swojego miejsca. Urodziłem się i dom rodzinny mam w Warszawie. Przez miniony rok akademicki mieszkałem we Wrocławiu. W Krakowie studiuję prawo na UJ, tam spędziłem ostatnie, te najbardziej świadome lata. W Lublinie mam dziewczynę i najbliższych przyjaciół, spędzam tam ogromnie wiele czasu. Brak swojej ‘strefy bezpieczeństwa’, punktu wyjściowego, prawdziwie swojej przestrzeni (choć każde miasto znam świetnie i czuję się jak u siebie) nie ułatwia wyjścia z chaosu życiowego i efekcie nerwicy.

Nie będę się rozpisywał z czego ona wynika, każdy mniej więcej ma podobnie, z resztą – to akurat mało kogo zazwyczaj interesuje. W skrócie:
- za dużo samotności przez większą część życia = życie iluzjami, brak kontaktu z rówieśnikami, ‘swój świat’, czytanie książek, które ukazują świat jaki POWINIEN być a nie jaki JEST, przekonanie o swojej niesamowitości, która predestynowała mnie do wielkich rzeczy, do ‘zawracania biegów rzek’
- nadopiekuńczy a zarazem za surowi rodzice, ojciec, któremu zawsze mało, nigdy nie pochwali, jest kochającym dyktatorem, wszystko zaplanowane przez niego
- wyrwanie się z domu na studia – tango, słodki Jezu, stałem się takim bon vivantem, młyn doznań, bodźców, przygód, podróży
- patologiczna relacja z ‘największą miłością mojego życia’, która mnie gnoiła jak psa, 10x gorsza niż ojciec
- psychiczny problem z erekcją – jedyna tajemnica w życiu, która to życie, nerwy, wyszarpała jak diabli. Ale to już za mną.
Sumując: błędne wyobrażenie świata, chęć bycia wielkim a szara rzeczywistość, straceńcze odbijanie sobie ‘takich żadnych’ lat, chęć nadrobienia tych wszystkich doświadczeń, które mają ludzie, zamiast zająć się realnym życiem, ojciec, który nie chciał bym poszedł swoją drogą, wieczna huśtawka oceny własnej osoby – stworzenie do wielkich czynów i nieudacznictwo w oczach ojca i miłości życia.

i tak, mam nerwicę. Wg psychiatry także depresję i zaburzenia osobowości. Wg mnie, psycholog, znajomych (którzy znają się na rzeczy, swoje przeszli) – nerwicę owszem (choć nie tak tragiczną jak psychiatra uważa), depresję małą miałem jako grunt pod nerwicę. Problemy z osobowością? Jestem skomplikowany, ale któż z nas nie jest? czy wykraczam poza normy? Tego nie jestem pewien. DD nie mam, raczej zwykłe zaburzenia funkcji poznawczych jak to przy problemach z nerwami.
Stan depresyjny od stycznia, ale to nie było jeszcze nic tragicznego. Częsty brak odczuwania ekscytacji, potrzeba ‘przebijania bańki’ aby się zachciało przy różnych czynnościach – seksie, tańczeniu, czytaniu, pisaniu, okresowa bezsenność, niepokój. System jebnął prawie równo 3 miesiące temu – 24.04. powrót z Lublina do Wrocławia (we Wrocławiu poznałem tysiąc ludzi, ale nie miałem nikogo naprawdę bliskiego, czułem się samotny), niedziela, za dużo czasu, nie wiem co ze sobą zrobić, nie miałem tu żadnych konkretnych zajęć, nikogo, żeby się wtedy spotkać. wyszedłem na miasto sam. Był tłok. Coś było nie tak. Robiłem się coraz bardziej niespokojny. Ale nie poddaję się, nogi z waty, idę na kawę. Siedzę, zamawiam. Wszystkie najmniejsze odgłosy mnie bombardują, ludzie, natłok, nie wiem co się dzieje. Naraz wypijam kawę-wrzątek, wewnętrzna walka – płacić czy uciekać. Zmusiłem się, z obłędem w oczach, bełkocząc pod nosem poprosiłem o rachunek. W trakcie drogi kłąb myśli – Depresja, ale taka miażdżąca? Nerwica (intuicyjnie)? Może wariuję? Po powrocie do mieszkania panika. Wiecie w czym rzecz. U mnie konikiem było ‘wariowanie’, ‘utrata kontroli’. Pierwsze dni to był koszmar – jak w ogóle wytrzymać najbliższe godziny? A jak się zechcę zabić? Prawdziwa panika dopadła mnie jeszcze ze 2-3 razy. Pierwszy cel – uspokoić się. Ale od razu zacząłem walkę, choć nie wiedziałem z czym jeszcze, nerwicę mając za najprawdopodobniejszą hipotezę. Bieganie, załatwianie spraw, wychodzenie na miasto (aby nie nabawić się lęku przed ludźmi), spacery, picie wody, nerwosole, ziółka. Po kilku dniach było nieco lepiej – ataki mocnego, obezwładniającego lęku, ale bez utraty kontroli. Już wtedy miewałem dłuższe chwile względnego spokoju a nawet momenty euforyczne. Przeczesywałem Internet. Czytałem o nerwicy. Ale ogólnie. Głównie się dołowałem. Ale zamiast wrócić do Warszawy zmuszałem się do chodzenia na praktyki do sądu. Wtedy oswoiłem się, że coś mam i nie wyleczę tego w dwa dni ani tydzień. Ataki lęku następowały w coraz dłuższych odstępach, coraz mniej intensywne, krótsze, łatwiej się uspokajałem, ale wciąż mnie wycieńczały. Zaczynałem coraz mocniej wgłębiać się w istotę nerwicy. Przez ten czas po kilka razy byłem z konieczności w Warszawie-Wrocławiu-Krakowie-Lublinie, w różnych konfiguracjach. Najgorsze były ok2 dni przystosowania się po każdej zmianie. Przy obecnej dziewczynie – Amelii zawsze czułem się o 70% spokojniejszy. W końcu trafiłem na stronę Szaffera. Zrozumiałem wreszcie mechanizmy. I to był wielki przełom. Z czasem ataki nie pojawiały się niemal wcale, tylko podczas zwiększonego stresu, zmiany miasta. Towarzyszył mi głównie wolno płynący lek, męczący i zniechęcający, czasem długo męczyły mnie natrętne myśli. Zamiast czytać ogólnie o tym wszystkim, zgłębiałem wiedzę o jej istocie, mechanizmach, środkach etc. Doszedłem teraz do punktu, w którym moja wiedza wiele dalej się nie posunie, teraz czytam głównie historie ozdrowieńców i tyle.

Od początku wiem, że odburzyć się możemy tylko my sami. Forum, znajomi, terapia, leki, wiara w Boga – to wszystko ogromna pomoc, dla każdego wg jego uznania. Wiedzę mam z Internetu, wsparcie w bliskich, szczególnie Amelii, złotej, silnej dziewczynie, nawet rodzice, po początkowym szoku, potem a potem strasznej furii zrozumieli. ojciec który jest jednym z fundamentów moich problemów osobowościowych zmienił się w racjonalny sposób niemal o 180 stopni. Na terapię nie mam teraz czasu – wakacje bywają dynamiczne, z resztą za dwa miesiące przenoszę się z Warszawy do Krakowa. Ponadto psycholog powiedziała, że sam sobie świetnie radzę (stwierdziła, chyba że tak wszystkim mówi, że byłbym dobrym psychologiem) i muszę się zastanowić czy tego naprawdę potrzebuję. No i leki. Długo się wahałem. Psychiatra w drugą stronę – tragicznie oceniła mój stan, aż dziwię się, że tak beznadziejnie można komuś oficjalnie postawić diagnozę. Wg niej leki niezbędne. Zdecydowałem się na nie tylko przez wzgląd na egzaminy. Mozarin10mg. No i właśnie. Zaraz nastąpi najważniejsze pytanie. Ale jeszcze trochę doprecyzujemy. Przez 2 tyg miało być fatalnie, poprawa miała nastąpić po 1-2miesiącach. Sytuacja wyglądała tak: dzień wcześniej i tuż przed byłem w świetnym nastroju i nastawieniu. 3 dnia poczułem się tak fantastycznie jak w czasach sprzed kryzysu. Fenomenalnie. Potem nastąpiły dwa dni gorszego zjazdu, natrętne myśli. I 6 dnia, po 2h rozmowy z Amelią (24 godzinna terapeutka, ale tylko ostry dyżur…) postanowiłem wykorzystać metodę o której słyszałem – zapisywanie myśli na kartce. Techniki są różne, zapiski też mogą być różne. Wyszedłem od pozytywów, a potem… do czego doszedłem, opiszę poniżej. W każdym razie, odłożyłem kartkę, wstałem. I niech mnie diabli. Poczułem się totalnie normalnie. Natrętne myśli wyparowały. Lęk też. Na pstryk palcami. Dosłownie. Biegałem, gadałem o wszystkim na luzie. I stan ten utrzymuje się już kilkanaście dni do dziś. Miałem gorsze okresy (2xprzy zmianie miasta), ale zupełnie niegroźne, a tak – zupełnie dobre samopoczucie. Przy Amelii całymi dniami nie pamiętałem nawet o nerwicy, zjechałem z nią w tydzień stopem Podkarpacie. Nie mam natrętnych myśli ani irracjonalnego lęku. Ale rozpierdala mnie stres kiedy myślę o egzaminach i o tym, że Amelia leci na cały sierpień do Londynu. Wciąż nie mam dobrej koncentracji (chyba że to kolejna ‘przykrywka’), więc boję się nauki i przesuwam ją w czasie, co mnie znów stresuje.

Moje pytanie brzmi: czy mój obecny stan (choć jeszcze nie nazwałbym go oczywiście odburzeniem), to jest redukcja nerwicy o 80-95% w zasadzie na pstryk palcami, która trwa od kilkunastu dni jest, na co liczę, głównie moją zasługą, czy to jednak prawdopodobnie ‘tylko’ leki?

Dawno przestałem się bać zwariowania, utraty kontroli, schizofrenii. Na zimno, na logikę. Nie mam innych koników typu zdrowie, zawał, śmierć. Po statystykach widzę, że to dużo. Potem były myśli: „ile to będzie trwać? Czy to się da wyleczyć? A jak się nie da? A jeśli się da, to są nawroty? Boże” (te praktycznie odeszły) na zmianę z „co jeśli przez to zawalę studia, życie? Odejdzie ode mnie w końcu Amelia, teraz jest ok., ale każdy ma granicę cierpliwości, o Boże, o Boże” (te tylko czaaasem, ale już nie reaguję tak emocjonalnie).

No i tak, co zapisałem, do czego doszedłem. Wyjdźmy od mojego spostrzeżenia. Jacy ludzie stosunkowo często wpadają w depresję/nerwicę?
- 16-30 lat
- kobiety w ciąży lub tuż po
- ludzie przebywający z dala od domu, często zagranicą
- ‘złota młodzież’
- DDA
Co ich łączy? Różne źródła, ale jeden wniosek – to ludzie, którzy (prócz częstej a oczywistej wrażliwości, dużej samoświadomości, z trudnościami samoakceptacji) są w jakimś sensie niedojrzali. Przez złe wzorce, niegotowość do pełnego wkroczenia w dorosłe życie. Wg. ogólnie przyjętej hipotezy, zaburzenia są przykrywką/buforem dla większego problemu. Zaryzykowałbym, że tym problemem w większej części przypadków jest właśnie strach przed dorosłością, przed pełnym wzięciem odpowiedzialności za siebie, przed podejmowaniem życiowych wyborów i ponoszeniem konsekwencji. Oczywiście, nikt o zdrowym umyśle nie salwowałby się ucieczką w nerwicę czy depresję byleby uniknąć dorosłego życia ze wszystkim co niesie. Ale to jest nasza podświadomość. Lęk przed prawdziwym życiem może być jeszcze większy. A jak wielu ludzi z zaburzeniami się traktuje? „jestem chory, dajcie mi spokój, nie zmuszajcie mnie, ja się poddałem, nic nie mogę robić”. Nie bez powodu przeczytałem gdzieś pytanie, jakie powinien zadać sobie człowiek zaburzony – „co DAJE mi depresja/nerwica”. O właśnie - daje. Tu podam przykład czarnego bohatera mojej nerwicy. Śnił mi się po nocach. Mój kuzyn, lat obecnie 19, chory na depresję od 3-4 lat. On i moja siostra to były jedyne dzieciaki z którymi miałem przez całe dzieciństwo kontakt. Zawsze był rozpieszczany, dogadzano mu na wszelkie sposoby, pozwalano nie chodzić do szkoły etc. Ale do meritum. Pytam się go ostatnio, co sądzi o psychotropach, bo mam zacząć brać. Powiedział, że jemu nie pomogły, to syf.
- Ile czasu brałeś?
- 2 miesiące z przerwami, często zapominałem.
- A terapia?
- Też nie pomogła, chodziłem pół roku.
- A sam próbowałeś się z tego wydostać?
- Nie. W sumie to nigdy.
No kuuuuuurwa. Więc o czym my mówimy. I ty się dziwisz, że masz to tyle lat i nic się nie zmienia.

Wiem, że zawsze pytałem rodziców o pozwolenie. O wszystko się skrupulatnie dopytywałem. Małgorzacie (tej złej) pozwalałem decydować za nas oboje, tak żeby jej było dobrze. Zrzucałem podejmowanie decyzji na innych. Bałem się naprawdę odejść z domu. ROBIĆ to, co JA uważam za słuszne. Bo kto inny ma wiedzieć lepiej co jest dobre dla mnie? Mam 23 lata i logikę, coś w życiu widziałem. Nie trzeba kontrolować każdego mojego ruchu, każdej decyzji. To ja mam tworzyć swoje życie, kreować je. Inni niech służą radą. Nerwica to zakładam niemal na 100% odruch obronny mojej podświadomości na zbliżające się nieuchronnie w pełni ‘dorosłe życie’.
Ojciec, kiedy już zaczął przejawiać chęć zrozumienia zapytał: „czemu dopiero teraz? Nie mogę zrozumieć!... poprawiałeś maturę, wyprowadziłeś się do Krakowa, nie znałeś nikogo, 3 lata studiów zaliczone może bez fenomenalnych wyników ale tym bardziej bez żadnych problemów, z dużym zapasem, a teraz 4 rok i coś takiego!” – no właśnie. Bo wtedy był początek. Beztroska. A teraz hyc – 1 rok i jeb na głęboką wodę i radź sobie światowcze, bawidamku, włóczęgo w dorosłym życiu. Dziękuję, pozamiatane przez moją podświadomość.

Skoro to wiem, co dalej? Nerwica jest jakimś tam objawem. Mogę uprawiać sport, prowadzić wewnętrzne dialogi, pić karotkę i wodę, brać leki, regenerować się. Ale to jest, wg mnie, leczenie objawów.
Więc pytam się dalej: skąd jest nerwica – jest z ‘niedojrzałości’. A niedojrzałość? – jest z nieumiejętności podejmowania decyzji, gotowości na konsekwencje, niechęci brania odpowiedzialności, liczenia na siebie. A przy tym błędnego jak u mnie wyobrażenia o świecie, niespójnych chęci, pielęgnacja mrzonek, to tytaniczna wiara w siebie to całkowite zaprzeczenie swojej siły, skutecznie gnojenie przez dwie kochające osoby – ojca i Małgorzatę, potrzeby wybawienia się za nijakie, samotne lata (do ok. 18!...). to są PRZYCZYNY, to muszę ‘leczyć’, naprawiać, budować, sklejać, stabilizować, godzić się z jednym, inne odrzucać, trzecie doceniać. Nerwicę i jej źródła ogarniać symultanicznie.

Pytanie kolejne brzmi: jak myślicie, czy rzeczywiście konieczne jest stabilne, bezstresowe życie aby nie ‘wywoływać’ nerwicy? Tego jednego nie chcę zmieniać. Nocnego trybu życia, spontaniczności, podróży, przygód, kawy i papierosów. Czy ozdrowieńcy są jak ‘dziecko opatulone pod nos szalikiem, patrzące z boku na inne dzieci śmigające po lodowisku na łyżwach, bo ono nie może, bo ono przecież jest takie chorowite – chwila nieuwagi i już angina!’?

Mam dwa życiowe doświadczenia, z których można wyciągnąć pozytywne wnioski pasujące do nerwicy.
1.Wspomniana ‘zła’ Małgorzata. Miłość mojego życia. Można by książkę napisać na podstawie tych perypetii. Ale nie ja pierwszy, nie jedyny. Szczerze ją kochałem. Niektórzy mówili – obsesyjnie.
"Budowałem tę miłość w sobie jak kościół, z wszystkiego, na co mnie tylko stać, na co mnie stać i nie stać, z woli swojej i ze swojej niemocy, z pragnienia i bezradności, z wiedzy i niewiedzy, z niepewności, lęku, cierpienia, z samolubstwa, z wszystkiego, czego mogłem się tylko domyślić, aż po granice czucia że to jeszcze ja. Bo wiedz, że miłość nie jest nikomu dana jako łaska, nie wystarczy jej pragnąć, aby mogła cię nawiedzać, trzeba ją w sobie dopiero zbudować. To gmach przekraczający często nasze siły, naszą cierpliwość, naszą wyrozumiałość, nawet mądrość naszą. Budowałem ją jak bluźnierczą wiarę, bo nie ma w niej miejsca ani dla Boga, ani dla ludzi, prócz jej jednej, mojej żony. Jako najprawdziwszą z wiar, choć przez to najcięższą, bo nie ma w niej rozdziału na radość i cierpienie, ale i najbardziej samotną, bo tylko dla mnie ta wiara do wierzenia".
W. Myśliwski - Pałac
Lepiej bym tego nie zobrazował. Ale musicie wierzyć, że z Małgorzatą były dwa problemy – jeden, że jest złą, zagubioną ‘dziewczynką’, dwa, że ma borderline. Świadomie traktowała mnie gorzej jak psa (owszem, mam odwagę cywilną to powiedzieć), a biorąc pod uwagę moją wrażliwość, jej jazdy przez zaburzenia afektywne dwubiegunowe były tragiczną mieszanką – zerżnęła mi psychikę jak starą kurwę. Ależ miałem nasrane przez nią w bani! Ale kochałem ją, szczerze. I ona, i miłość do niej, stanowiła jedyne, czego w życiu byłem pewien. Tylko to jedno. Nieważne z kim byłem, co robiłem, czy to miało sens czy nie, trzymałem się tego jednego jak gwiazdy, jak kompasu, aby się w życiu nie pogubić. To miało być niewzruszone. Stała całego kosmosu z mojej perspektywy - dosłownie. Przez nią ja się ulepiłem. „Zapomnieć ją to zapomnieć kim jestem”. To przez nią, ten zahukany chłopak stał się ‘królem światowców’, bawidamkiem, inteligentem. A powiedzieć, że jej nie kocham, było jak zdradzić siebie, napluć w twarz wszystkiemu w co wierzyłem. Lata minęły. Lata. Mimo tego, co mi robiła, nie chciałem przestać jej kochać. Była wszystkim. Bałem się. Aż w końcu się zdecydowałem – tak, naprawdę chcę zerwać te łańcuchy. Dla siebie, dla Amelii (ona we mnie wierzyła, a ile ja jej krzywdy zrobiłem, ile razy mówiłem „chcę być z Tobą, ale bądź gotowa, że nigdy cię nie pokocham” – szkoda gadać). I udało się. Uwolniłem się od siebie, ale musiałem chcieć zmienić coś, co było fundamentalną, niby nierozłączną częścią mnie. To ten pozytyw. Bo słusznie się bałem. Nieszczęśliwie wyrzucenie na śmietnik tego kompasu było tragiczne, kiedy wpadłem w chaos tych wszystkich innych problemów, nie miałem czego się trzymać i rozjebało system. Ale wracając – nie ma na de mną żadnej władzy. Myślenie o niej nie sprawia mi bólu, nie mam nienawiści. Żal. I współczucie. Niszczyła nie tylko mnie, ale też siebie. Obawiam się, że jest blisko alkoholizmu.

2. dwa to wspomniane wyżej problemy z erekcją. Blokada natury psychicznej. Kontakty z płcią przeciwną zaczęły się koło 17 roku życia, a od 18 do 23 miałem problem. Problem, którym nie mogłem podzielić się z nikim, jedyny który ukrywałem, a który mnie wyniszczał. Rył banię, niszczył nerwy, latami. Kisiłem to w sobie, nie wyobrażałem sobie gorszego nieszczęścia, inwalidztwa, bezproduktywności. A może, o kurwaaaa, jestem gejem – i panika. Nic nie było w tym dobre, myślałem ‘taki radosny! alkoholik czy schizofrenik może z siebie jeszcze bohatera zrobić, a za przeproszeniem impotent? A weź się pan powieś’ (nie, o samobójstwie nie myślałem nigdy). Z Małgorzatą spałem. I tyle. Lata mijały, a ja zaczynałem schizować coraz bardziej. Do tego wieku jeszcze można się ślizgać, udawać że jest ok., coś kombinować. Bo z niejedną i to co najmniej ponadprzeciętną dziewczyną bywałem baaardzo blisko. Czemu więc teraz piszę o tym bez skrępowania? Bo udało mi się. Postawiłem na Amelię w praktycznej konfrontacji. Nie było łatwo. Nieraz spaliśmy obok tylko delikatnie się pieszcząc. Musiałem się oswoić, nabrać pewności. Pomagałem sobie alkoholem. Szczebel po szczeblu i tak – w końcu się udało. Oczywiście nie bez problemów. Kiedy było już dobrze, wciąż jeszcze bałem się, że to chwilowe, że blokady, lęki mogą wrócić. W końcu też powiedziałem jej o tym problemie. Podobno nic się nie skapnęła. Ale im częściej się kochaliśmy, w coraz to nowych miejscach, pozycjach, tym nabierałem coraz więcej pewności. I teraz wiem, że tak naprawdę MOGĘ. Że jestem w stu procentach sprawny. Po prostu – normalnie. Więcej! Paradoksalnie ten problem dał mi o wiele więcej niż mógłbym mieć bez niego. Bojąc się pełnych stosunków, zawsze całkowicie koncentrowałem się na kobiecym ciele. Zamiast schematu ‘wsadzić, posunąć, spuścić się, zapalić papierosa’, pieściłem z największym wyczuciem i kontrolą, badałem i zapamiętywałem każde reakcje, każdą część ciała. Trochę tych ‘egzemplarzy’ było, toteż, zachowując pełną świadomość indywidualizmu każdej dziewczyny/kobiety, mogłem wyciągnąć punkty nadrzędne, wspólne każdej. No a dwa – nie myśląc jak napalony kojot, który przez niewygodne wybrzuszenie na spodniach nie jest w stanie racjonalnie się zachowywać, potrafiłem niczym na szachownicy rozegrać z sukcesem partię z każdą dziewczyną. Na ile chciałem, na tyle mogłem. Nie było takiej, szczerze, która się opierała. Tyle że ja, kobieta luźna w udach, nie mogłem w pełni korzystać. Przepraszam, aż taki cyniczny nie jestem, to był żart. Jakkolwiek – miałem psychiczną blokadę, traumę w kontaktach intymnych. Dzięki konfrontacji, próbom i konsekwencji blokada ta, pewnie można to nazwać zaburzeniem, ustąpiła całkowicie. I nawet teraz, kiedy mam gorsze libido po lekach, nie stresuje mnie to, nie wpędza w paranoje czy kompleksy. Dużo dało mi też zrozumienie, jak kwestie seksu wyglądają w rzeczywistości, zamiast sugerować się mitami.

Pytanie z ciekawości do np. Victora lub Divina – czy wasze aktywne życie na tym forum nie jest jakąś formą ‘życia nerwicą’? czy to jest naprawdę zdrowe, kiedy macie to już za sobą? Czy Ty, Divin jesteś jeszcze w procesie odburzania?

Kończąc. Więc kiedy zrozumiałem teorię, została tylko praktyka. Ja wiem, że to ogromne wyzwanie… gdyby samo zrozumienie załatwiało wszystko, byłoby pięknie. To tylko połowa roboty, ale i to przecież – ogromnie dużo. Teraz, zaciskając zęby, może czasem z płaczem, ale i prześwitami bądź ciągami normalnych dni, walczyć o swoje życie, o swoje ja. Też dopiero idę tą drogą. Jest dobrze.
A prócz praktyki, życia, jeszcze jeden element. Z bloga takiego couchingowca - ta jedna uwaga jest celna i też musimy coś nią zrobić – „umysł, który nie ma na swojej linii czasu atrakcyjnych obrazów przyszłości, będzie raczej źródłem emocji beznadziejności niż szczęścia”. Czyli nie tylko cele, ale przyjemne perspektywy, tak każdego dnia jak i dalsze, na które chcemy czekać. Wiem, że dla tych, którzy jeszcze walczą na etapie ‘tu i teraz’ jest to być może nie do wyobrażenia. Ale ci, co są już dalej, niech pamiętają, to ważne. Tak żyją przecież ‘normalni’ ;)

kobieta luźna w udach, brzmię jak ci nawiedzeni szarlatanie.

A. I znam 2 ozdrowieńców. Osobiście, choć są znajomymi przyjaciół i dowiedziałem się o ich nerwicy dopiero niedawno (kiedy mówiłem o swojej), sam zaś nie mam z nimi kontaktu. Koleś dostał lekkiego nawrotu przy baaardzo stresującym momencie życia, ale jest ok. I radzi sobie w tym życiu naprawdę świetnie.

trzymajcie się i mam nadzieję do usłyszenia!

Konrad W. aktualnie z Warszawy ;)


PS. „Idę więc do nich i mówię, że czas jest zawsze przejściowy… a chaos jest w was!” – ‘Astrolog’ Kaczmarskiego (nie mogłem się powstrzymać)
Victor
Administrator
Posty: 6548
Rejestracja: 27 marca 2010, o 00:54

27 lipca 2014, o 01:19

Życia z nerwicą?
Nie mam nerwicy, nerwica jest to stan ciągłego zagrożenia, analizy nerwicowej, wkrecania sobie, jest to nabyty nawyk podazania w stronę lękowych myśli, lękowy nawyk reagowania strachem na rozmaite bodźce.
Ja to odkreciłem, tego dla mnie nie ma.
Jesli kiedykolwiek w zyciu otrzymam objawy stresu, od jakiegoś problemu, który bedzie dla mnie za ciezki, nerwicy juz z tego nie zrobie.

Aktywnosc na forum i rozmowy o nerwicach sa dla mnie czyms oczywistym, sa to tematy ktore znam dokumentnie w teorii i w praktyce tez juz wykonalem ta teorie, dlatego tez opowiadam o tym jak grafik-informatyk o tworzeniu strony internetowej.
Dla mnie to sa sprawy naturalne, oczywiste. I traktuje je jako mozna powiedziec hobby na ktorym sie dobrze znam.
Patrz, Żyj i Rozmyślaj w taki sposób... aby móc tworzyć własne "cytaty".
Historia moich zaburzeń lękowych i odburzania
Moje stany derealizacji i depersonalizacji i odburzanie


Przykro mi jeżeli na odpowiedź na PW czekasz bardzo długo, niestety ze mną tak może z różnych powodów być :)
Awatar użytkownika
Ciasteczko
Administrator
Posty: 2682
Rejestracja: 28 listopada 2012, o 01:01

27 lipca 2014, o 16:26

Nie myśl tyle o przyczynach, zrozum je ogólnie i nie grzeb w nich jak w piaskownicy, one nigdy się nie zmienia, zawsze mogą boleć wspomnienia, gdy się je pielęgnuje. Czy są sprzed 5, 10, czy 20 lat. Może nawet nie tak łatwo będzie wybaczyć tym, którzy się przyczynili. Jak wspominam swoje traumy, to mnie bolą, jakby były wczoraj, to nie pomaga, bo to pielęgnowanie starej taśmy w głowie i odtwarzanie jej w nieskończoność. Niech te taśmy idą do archiwum. Nie myśl czego zlepkiem jesteś, pomyśl jaki chcesz być, czego chcesz, upraszczaj, nie gub się w labiryncie myśli. Ja też lubiłam rozkładać jedną pierdołę na 10 części, ale potem stawałam się niewolnicą pajęczyny rozkminek.

Ozdrowieńcy wcale nie są opatuleni szalikiem, wręcz przeciwnie, wywalają go do kosza i robią więcej niż kiedyś, bo wiedzą, że już się nie przeziębią, bo nawet jeśli tak będzie, to się w jeden dzień wykurują. Nie boję się już depresji ani nerwicy. Mam złe dni, czasem coś mi się przypomni, jakiś objaw wróci na chwilę, ale gaszę go jak świeczkę paluchami i idę dalej. Nigdy nie robiłam tego wszystkeigo co teraz, mam 26 lat i dopiero zaczęłam żyć, mając za sobą już studia i wszystkie etapy kiedy moi rówieśnicy uczyli się jak żyć i wyrażać siebie. Wiem w jaki sposób myśleć, jak siebie samej nie krzywdzić swym tokiem rozumowania i postawami. Mam gorsze dni, ale jestem niezniszczalna w pewnym sensie, jakkolwiek butnie to brzmi. Nigdy nie będę już w takim bagnie jak byłam i nie muszę się też go bać, bo już tam byłam i wylazłam stamtąd.

Pytałeś Diva i Victora o to czy nie żyją nerwicą, jako odburzona pozwolę sobie też odpowiedzieć, że moja obecność na tym forum wynika z ogromnej potrzeby dzielenia się tym jak jest "po drugiej stronie" i zarażania innych radością życia, pokazywania na swoim własnym przykładzie, że jest światło w tunelu. Jestem osobą empatyczną i nie wyobrażam sobie nie wykorzystać moich doświadczeń do pomocy, w miarę moich możliwości, innym, którzy zostali w tym półmroku, albo dopiero się tu zjawią. Niestety nerwica stała się plagą społeczną.

A jeśli chodzi o Twoje pytanie o leki, to możliwe, że wyciszyły one jakieś uogólnione lęki i napięcie, ale widzisz, cały ten Twój post jest jakimś tokiem myślenia, którego leki nie stworzyły. My tu zawsze do upadłego powtarzamy, że leki są tylko takim wstępem, żeby nie trząść się jak galareta i nie mieć paranoi, po to, żeby wziąć swoją psychikę w garść i ją sobie poustawiać. Więc nie martw się, że teraz masz niby dobrze uregulowaną chemię w głowie, a jak będziesz schodził z leków, to będzie kaszanka. Nie ma obaw, widzę, że jesteś dociekliwy i nie zadowalasz się byle jakimi odpowiedziami. To Cię ocala, bo już wiesz bardzo wiele i jedyne co Cię dzieli od odburzenia to świadomość, że to wszystko, co wiesz, nie jest tylko teorią. Odpowiednio długa próba zrozumienia tego jak działa nerwica, nie może nie przynieść dobrego efektu. Potrzebny jest czas i wola, a tego Ci nie brakuje. :)
Odburzanie, to proces - wstajesz, upadasz, wstajesz, upadasz... ale upierasz się, że idziesz do przodu.
Każdy ma tę moc. Nie odkładaj życia na później. Nigdy. :hercio:
KonradW
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 26
Rejestracja: 26 lipca 2014, o 15:41

28 lipca 2014, o 13:42

o tak, gubienie się w labiryncie myśli, pajęczyny rozkminek to moja główna pięta achillesowa. 'zawsze taki byłem' (klasyczny tekst ;) ), przy czym zwiększona samoświadomość i kaliber zagadnień związanych z posuwaniem się w życiu potrafi w końcu splątać się w chaos nie do rozplątania. z przeszłością się pogodziłem. teraz, kiedy wreszcie spojrzałem na siebie jako na człowieka który jest kim jest, a nie na swoją kreację, którą budowałem niczym domek z kart na szczycie szklanej kuli - to ta otoczka 'pseudoartysty' (na której się koncentrowałem sto razy bardziej niż na samym pisaniu, które wychodzi mi zdecydowanie nieźle), światowiec i bawidamek, a która była świetnym hologramem, bo takiego mnie w 100% ludzie widzieli, muszę odnaleźć korzeń, to kim jestem i kim naprawdę chcę być. chęć bycia, dążenia, a kreowanie to jasna sprawa dwie zupełnie inne rzeczy. myślę też, że pogodziłem się z kolejną fundamentalną kwestią - że świat jest taki, jaki jest - w swoim zwyczajnym toku, codziennym obliczu raczej spokojny, bez ciągłych fajerwerków, zrywów i rewolucji, wątki często się urywają (jak u Jarmusha), powtarzalny, żeby nie powiedzieć szary i niemagiczny. i teraz ja w nim muszę się wyhamować. nerwica też wynikała z tej 'panicznej' niecierpliwości, którą do tej pory z resztą, cholera, mam (ogrromnie trudno!) aby robić, ROBIĆ cały czas COŚ WAŻNEGO. właśnie - tylko co? i co jest ważne? nie wiedziałem, a nic co robiłem nie wydawało mi się dość ważne, żeby to robić. więc nie robiłem nic, a więc jeszcze bardziej się stresowałem i znów błędne koło. tak, odnaleźć swoje miejsce w tym zwykłym świecie, być może robiąc ciekawsze rzeczy niż praca na magazynie ale wciąż ludzkie. teraz głównie zastanawiam się - kim chcę być, co robić w życiu, znaleźć środek pomiędzy niemagiczną rzeczywistością a (prawie) nieosiągalnymi marzeniami, środek gdzie ambicja jest dobra, a człowiek ma dojrzały pogląd. i wkręcić się, i przede wszystkim realizować to. uczyć się konsekwencji, której mi brakuje. potrafiłem osiągać życiowe szczyty albo doskonale radzić sobie stojąc już pod murem - zdobyć miłość życia? wyleczyć się z niej? nauczyć się samemu do matury aby dostać się na dzienne prawo na UJ? etc. etc. - tak, subiektywnie wielkie rzeczy potrafiłem zdobywać na zasadzie: jasny cel i jazda ile fabryka dała do przodu. ale musiałem czuć, że są (dla mnie) wielkie. natomiast praca jako taka, która jest celem samym w sobie, tudzież inne czynności powtarzalne, długoterminowe, bez jasnego Mount Blanc na końcu napawają mnie przerażeniem. ale mniejsza z tym.

dziękuję za odpowiedzi. chyba doskonale rozumiem co może znaczyć szczęście z pełnego bycia po drugiej stronie, chęci dania pomocy innym, szczególnie samemu wiele zawdzięczając w tym samym problemie innym. zaś najbardziej pocieszające, że ozdrowieńcy naprawdę żyją i to jeszcze pełniej. to chyba najważniejsza dla mnie wiadomość. bo to, że kiedyś (i to wcale może niedługo) dojdę do punktu pełnego odburzenia jest dla mnie oczywiste. wiem że trzeba czasu. doskonale wiem. budowanie siebie, odnajdywanie swojej drogi, nauka nawyków - trzeba tyle samo czasu co determinacji, czyli dużo. z dnia na dzień można poczuć się o niebo lepiej (nieraz tak miałem i bez leków, które biorę niecały miesiąc), ale pełną determinację, apetyt na muzykę, ludzi, bodźce, na życie, na 'wjadanie się w miąższ życia' nie wróci na pstryk palcami. ale i tu coraz lepiej.

wiem, że można być bardziej asertywnym, pewnym siebie, oduczyć się nawyków, nawet być panem swojego myślenia, to jest nabyć umiejętność kontrolowania przykładanych do myśli emocji. dalej - teoretycznie nie stępi się za bardzo swojej inteligencji, choć można się trochę 'uprościć' - już to świadomie robię. ale mam pytanie - czy myślicie, że można stępić ogólną wrażliwość? intensywność odczuwania?

wiem, że to wszystko brzmi trochę (znów klasyk) 'filozoficznie', ale jestem na etapie realnego 'układania życia', i na to kładę równie duży nacisk, a może i większy, niż na nerwicę, zaś moje pytanie nie są całkiem abstrakcyjne, mając dla mnie w pełni wymiar 'praktyczny'.

jeszcze raz dziękuję.
Awatar użytkownika
Ciasteczko
Administrator
Posty: 2682
Rejestracja: 28 listopada 2012, o 01:01

29 lipca 2014, o 10:07

Konrad, przyzwyczaiłeś się, że "zawsze taki byleś" i chcesz mieć ciastko i zjeść ciastko. To znaczy, jednocześnie się zmienić, a z drugiej strony nic nie stracić z dawnego siebie. Niemożliwe. Pisałam ostatnio swoje przemyślenia na ten temat w technikach psychologicznych (Przyzwyczajenie do beznadziei).
Nie bój się, że staniesz się jakimś robotem, albo zaczniesz mieć wrażliwość betonu. Nie grozi Ci to. U mnie, to działa tak, że nie daję się ponieść filozofowaniu, które mnie gubi. Nie chce mi się rozkładać swoich problemow na 50 części, bo wtedy stają sie gigantyczne, albo nierozwiązywalne. Co nie znaczy, że nie mogę godzinami rozmawiać na tematy egzystencjalne. :) Chodzi o to, że teraz ja decyduje kiedy włączam ten tryb, a kiedyś byłam zaplątana w wiecznych niekończących sie rozkminkach, których stawałam sie niewolnicą. A byc niewolnikiem własnego umysłu to najwyższy stopień zniewolenia i to na ochotnika.
A co do tego co jest ważne. Ważne jest moim zdaniem to, co jest Ci potrzebne żeby czuc satysfakcje. Nie to, co mówią inni. Wychowuje się nas w przekonaniu, ze mamy osiągnąć pewne cele (zależnie od domu, czy kręgów w których wzrastamy)a potem warto sobie zadac pytanie -czy to jest mój cel czy automatyczne myślenie, wpojone przekonanie o tym co jest ważne. Więc spytaj siebie. Co subiektywnie dla Ciebie jest ważne
Odburzanie, to proces - wstajesz, upadasz, wstajesz, upadasz... ale upierasz się, że idziesz do przodu.
Każdy ma tę moc. Nie odkładaj życia na później. Nigdy. :hercio:
ODPOWIEDZ