Cześć! Postaram się w miarę zwięźle i przede wszystkim szczerze napisać co się ze mną dzieje. Otóż jakiś czas temu (16pazdziernika) najzwyczajniej w świecie zasypiałam u boku mojego partnera, gdy nagle przeszedł mnie chłód po całym ciele, uczucie przerażenia, serce biło jakby miało wyskoczyć, uczucie jakby cała radość, szczęście znikło z tego świata i myśl: „A co jeśli stracę chłopaka? Czy ja go kocham” ... byłam tak silnie przerażona jak nigdy przedtem... to miało tak destrukcyjna sile (a trwało raptem kilkanaście sekund) ze miałam ochotę coś sobie zrobić w tamtej chwili, uciec od tego. Powiedziałam do chłopaka żeby mnie przytulił. Przytulil mnie i przeszło. Rano wstaliśmy, zrobiłam śniadanie, niby wszystko okej... do czasu. Po godzinie od momentu wstania z łóżka dopadły mnie myśli „czy ja z nim chce być”, „czy ja go kocham” „czy ze sobą będziemy”. Przy tych myślach towarzyszyli mi silne odczucie jakbym miała się z nim zaraz rozstać... straszne

ten stan trwał aż do czwartku/ piątku (w czwartek byłam u psychiatry i stwierdził ze to nerwica i zalecił branie leków, jednak nie brałam Ich bo bałam się ich skutku). W piątek już było ze mną całkiem niezle. Dodam ze przez ten cały okres (od pon-pt) miałam przebłyski bardzo radosne, ze przecież jest wszystko wporzadku, ze go kocham i będziemy razem. Nadszedł weekend i już całkowicie mi przeszło, czułam się super. Wróciłam do normalności, myśli poszły w dal... do czasu. 12 listopada (znowu niedziela wieczór) wróciłam z moim partnerem do mojego domu i już przed bramą siedząc w samochodzie, rozpłakałam się... z obawy przed utratą jego ZUPEŁNIE BEZPODSTAWNIE. Postanowiłam ze we wtorek udam się do psychoterapeuty, po tej wizycie nie ulżyło mi za bardzo ale wiedziałam ze to dopiero początek i nie mogę od razu doznać skutków i rezultatów całej terapii na pierwszym spotkaniu. W środę kiedy partner do mnie niespodziewanie przyjechał, poczułam ulgę... tak jakbym nie wiedziała po co to wszystko i w jakim stanie jestem, bo przecież wszystko jest wporzadku. Myślałam ze ze mną lepiej, niestety czwartek i piątek był taki sam... poczucie ze nasz związek się kończy, smutek przygnębienie, ciagle myślenie o tym związku, myśli ze go nie kocham itd... W niedziele kiedy byłam u swojego partnera w domu poprawiło mi się, na tyle ze mogłam cieszyć się jego obecnością i jego osoba. Kiedy wróciliśmy pod mój blok wieczorem, znowu rozpłakałam się w samochodzie... weszłam z nim do domu, zrobiliśmy kolacje (wtedy przez chwile poczułam ze jest okej) obejrzeliśmy Milionerów No i niby spoko... do czasu. Poszliśmy do mojego pokoju i nagle gdy spojrzałam na partnera, całkiem świadomie odczułam ze jest mi obcy, ze nic mnie z nim nie łączy (podświadomie wiedziałam ze przecież łączy)... momentalnie się rozryczalam, wpadłam w panikę, nie mogłam na niego patrzeć sprawiało mi to ból. Tato przyszedł aby mnie uspokoić i poprosił mojego chłopaka zeby wyszedł. W momencie gdy mój chłopak wyszedł, rozyczalam się jeszcze bardziej, autentycznie odczułam tak tą sytuacje, ze mnie zostawia na zawsze

... W poniedziałek czułam się tak jakbym już z nim nie była... totalnie. Kiedy przyjechał do mnie do sklepu (bo zadzwoniłam ze go potrzebuje, byłam roztrszesiona) na jego widok znowu się rozryczalam, wpadłam w okropna panikę, nie mogłam złapać tchu, serce biło jak szalone. Kiedy się troszkę uspokoiłam zaczęłam rozmowę z moim partnerem. Mówiłam przez płacz „nie wyobrażam sobie nie stworzyć z Tobą przyszłości”, „nie chce innego partnera”, „cholernie mi na Tobie zależy”. Itp. To wszystko mówiłam z totalnym odczuciem ze między nami koniec

( Tato polecił żebym nabrała sił (apropo tych ataków paniki), No i we wtorek, środę i czwartek nie widziałam się z moim partnerem. Dopiero w piątek kiedy szlam do psychiatry spotkałam się z chłopakiem. Weszłam do gabinetu opowiedziałam o całej sytuacji. Psychiatra powiedział ze nie ma czegoś takiego jak nerwica, ze to tylko wymysł cywilizacyjny, ze trzeba patrzeć na nasze sny, co ze sobą niosą, bo to potęga podświadomości bla bla... No czułam się jak u wróżbity troche. Po czym dodał czy chcę żebym usłyszała jakie jest jego danie na ten temat. Odpadłam ze tak.
„Pani nie chce z nim być, to wszystko przez to ze nie może się Pani z tym pogodzić”
A ja momentalnie w płacz... No szok.
Oczywiście nie wzięłam tego do siebie. Przecież chce z nim być!!! I ja to wiem i jestem tego pewna!
Po tej wizycie miałam totalny mętlik w głowie... Ehh masakra. Zaczęłam myśleć ze może ja się oszukuje, ze faktycznie może nie kocham, ze może to tylko to ze się boje być sama (nie boje się tego, świadomie o tym wiem) i te myśli zaczęły mi się przeplatać... zaczęłam dążyć do myślenia ze go kocham, po chwili nastąpiła myśl a co jeśli nie, potem myśl a dlaczego niby nie, następnie może się oszukuje i takie błędne koło do niczego nie prowadzące...
Na weekend pojechaliśmy do Krakowa do moich dziadków i wujków (nowe otoczenie, inni ludzie - dobrze mi to zrobiło). Czułam się super naprawdę, poczułam prawdę jaka jest to ze Marcel (mój partner) jest obok, jesteśmy razem i go kocham i to jest prawda. (Pisząc to teraz odczułam lęk ze go nie chce stracić)
Po powrocie do Wrocławia było całkiem normalnie, zwyczajnie. Nie mam do tej pory napadów paniki. Zaczęłam myśleć ze może tęsknie za tym co było kiedyś (widywanie się codziennie, chęć bycia blisko) i ze to nie wróci (ale niby dlaczego nie wróci) ze może to przez co przeszłam wywołało u mnie uraz w psychice i zmieniło myślenie (ale nie zmieniło stanu bytu!) ... dzisiaj jest czwartek 30.11 a ja czuje się przygnębiona znów na myśl ze mogłabym go stracić... oglądam wspólne zdjęcia i płacze bo za tym tęsknie, za nim... czuje ze go kocham

Nie wiem co się ze mną dzieje, dlaczego jestem taka smutna, poniekąd czuje niepokój i stres. Dodam ze to mój pierwszy tak długi związek (rok czasu i miesiąc).
Być może mój umysł pod wpływem tych myśli, silnie zaprojektował wizje rozstania, po czym skoro zaczęłam o tym tak strasznie rozmyślać, natrętne myśli itd. to tym sposobem zakodował już informacje ze z nim nie jestem?
Dlaczego tak się stało? Ktoś może coś podobnego przeżył? Proszę o pomoc
