Lęk przed szkołą, pomocy proszę!
: 5 lutego 2017, o 21:25
Hej wszystkim, z tej strony ponownie ja - niespełna 17-letnia hipochondryczka z nerwicą. Może ktoś czytał moje poprzednie posty, bo pisałam tu już z prośbą o pomoc, ale akurat na ten problem nie otrzymałam jeszcze odpowiedzi. A nie widziałam, żeby ostatnio pojawiały się posty na ten temat. Jeśli takie były to proszę o przekierowanie lub usunięcie mojego. Do rzeczy. Na nerwicę lękową cierpię od około 4 lat. Na początku ataki paniki, potem przeszło. I po około półtora roku znowu ataki paniki i jazda na całego. Od pół roku jest bardzo źle. Nerwica wynika głównie z mojego podejścia, wrażliwości, lęku o życie i zdrowie (zawsze tak było, teraz to już w ogóle), lęku o rodzinę i inne takie. Zawsze byłam osobą ambitną, lubiłam się uczyć, poznawać różne rzeczy. W szkole nieraz czułam się lepiej niż w domu, pomimo różnych stresowych sytuacji. I nie wynikało to z jakiejś patologii w domu, rodzice nie cisnęli zbyt mocno, kochają mnie i pod tym względem nie mieli ze mną problemów. Interesowałam się zawsze przyrodą, potem też chemią, lubiłam języki. Pomimo ataków paniki w szkole czułam się zawsze dobrze. Ale tylko w gimnazjum. Kochałam tą szkołę. Tych ludzi, nauczycieli, atmosferę, budynek. Wszystko było idealne i w wakacje nie mogłam doczekać się lekcji. Jazda zaczęła się jak poszłam do nowej szkoły, liceum o profilu przyrodniczym (jednego z lepszych w mieście). Byłam nastawiona przyjaźnie, chciałam poznać nowe, dojrzalsze osoby, nauczycieli, byłam podekscytowana i ciekawa. Do czasu. Na fizyce pierwszy atak - odpływałam na siedząco. Okej, przeżyłam. Potem kolejny już na biologii. Miałam wrażenie, że mdleję i hiperwentylowałam się. Od tamtej pory z dnia na dzień było gorzej. W tle rozwijała się moja hipochondria, którą przeniosłam do szkoły. Na lekcji co kilka minut dyskretnie sprawdzam swój stan - czy bledną mi ręce, czy nie sinieją, czy mam gorące policzki, czy to czy tamto. Raz nawet na wf poszłam z lusterkiem w kieszeni. Czasami liczę tętno odliczając minutę na zegarku. Istny horror. Na lekcjach się nie mogę skupić, bo ciągle mi coś jest. W domu jest akcja serce, to od razu przez kilka dni w szkole nie mogę się skupić, bo boję się, że zemdleję, dostanę zawału. I tak ciągle. Jak nie blade ręce, to wysoki puls, to niskie tętno, to niski cukier, to zawroty głowy. I tak ciągle! Na lekcjach skupiam się coraz mniej. Na widok sali od biologii aż mnie trzęsie, nie wspominając, że w środku niej z trudem łapię oddech. A będę musiała spędzić tam 7 godzin w tygodniu od następnego roku, bo to moje rozszerzenie! Nie chcę z tego rezygnować, kocham ten przedmiot, nauczycielka też niczego sobie. Ale ta sala, te ataki paniki w niej, uczucie mdlenia. Na samą myśl mi słabo. Z resztą nie tylko w tej sali mam ataki. Czuję się źle cały czas. Rano mam mdłości, biegunkę i ściskanie żołądka, a po południu mną rzuca. W sensie mam ciągle wrażenie, że ciśnienie mi spadło, że zaraz padnę i mnie będą wynosić. Z tym ciśnieniem to jest tak, że kiedyś miałam mierzone u pielęgniarki i wyszło 150/90, także no... Ale skoro mam niskie w domu to i mam wrażenie, że mam niskie w szkole, na lekcji. Na przerwie siedząc w klasie czuję się okej, ale na sam dźwięk dzwonka czuję jak całe ciało mi się ściska, spina i ogarnia mnie jakaś biała gorączka. Czasami jest dobrze, mam takie sale, w których czuję się fajnie. Ale są też takie, w których nie mogę wysiedzieć. No i okej, ja panikuję, a lekcja sobie leci. Tylko, że to przecież nie podstawówka! Z lekcji w liceum powinno się coś wynosić, robić notatki, słuchać. A mnie szlag jasny trafia, jak nauczyciel prowadzi monolog i muszę się na nim skupiać. Wtedy moje czarne myśli sobie płyną, zataczają koło i jest atak. Lepiej się czuję jak piszę w zeszycie lub jakiś sprawdzian (też nie zawsze, ale na ogół). Jak mam atak to też czasami piszę jak przedszkolak, ręka mi drętwieje i nie mogę utrzymać długopisu. Pogorszyła się moja zdolność wypowiedzi. Nie potrafię sklecić prostej notatki, z trudem dobieram słowa. Po polsku! A co dopiero po angielsku. Raz pisałam jakieś ogłoszenie przez całą lekcję, bo pozapominałam wszystkie "ładne" wyrazy. Posługuję się słownictwem tak prostym, jakbym się cofnęła w rozwoju. Na samą myśl matury ustnej dostaję sraczki, bo jak ja niby sama będę mówić przed komisją przez 15 minut. Ale to jeszcze da się przeżyć, to dopiero za dwa lata. Tylko kurczę ja nie wyrabiam z systematyczną nauką. Nie potrafię się skupić, uczyć, pisać prac. Oceny mam niezłe, średnia coś powyżej 5, ale to dopiero 1 klasa. Za rok będzie gorzej. Będzie tyle materiału, że nie wyrobię na zakrętach. Mi już teraz zapamiętanie notatki z historii zajmuje 2 godziny. Kiedyś nieraz wystarczyło, że czytałam 10 minut i pamiętałam. Teraz nauka zajmuje mi dwa razy więcej czasu. Czasami już płaczę z bezsilności, jak nie mogę zapamiętać jakiejś posranej teorii z fizyki. A nigdy nie było tak źle. Lubiłam się uczyć, kochałam nowe ciekawe nazwy i teorie. Właśnie dlatego poszłam na chemię i biologię. Uwielbiam to, łączę z tym przyszłość, to taka moja mała pasja. Ale jak ja mam się uczyć skoro nie potrafię nic zapamiętać i boję się lekcji. Właśnie, boję się lekcji... To jest istota tego postu. Doszło do tego, że nie lubię szkoły. Nie cierpię widoku tych sal, ludzi, mam wstręt. Uczyć się może i lubię, ale niektóre przedmioty traktuję jak "mus". Mus się nauczyć, mus zdać, mus skończyć szkołę. Nic nie robię dla przyjemności, nie czerpię radości z bycia w tej szkole. Na sam jej widok i wspomnienie ściska mnie w brzuchu. Na wspomnienie, że muszę znowu tam iść i męczyć się z nerwicą przez 7 godzin. Każdego dnia wstaję i myślę "zemdleję dzisiaj czy nie? To ten dzień czy jeszcze nie? Coś się stanie, zabierze mnie karetka?". Wiem, że jest to mało prawdopodobne, bo wyniki wyszły dobrze i w domu też nigdy mi się nic nie stało. Ale lęk. Lęk jest cały czas. Obejrzałam filmy Divovica, przeczytałam masę postów, staram się stosować do tych rad jak tylko mogę, ale to nic mi nie daje. Na lekcji czuję się tak źle, że nie mam nawet siły myśleć o tym, co mówili chłopaki. Płynę z tym lękiem i tak się trzęsę i ledwo dyszę przez 45 minut. Chwila odetchnienia, łyknięcie wody i kanapki i znowu jazda i tak przez kilka miesięcy. W domu też się źle czuję, czasami nawet tak samo, ale tutaj co się stanie to się stanie. Zemdleję? Ok, ktoś mnie zdrapie z podłogi i zawiezie do szpitala. Ale w szkole nie... W szkole będzie panika innych, podawanie wody, domysły, zanoszenie do pielęgniarek i wypominanie przez kolejne dni. Tak widzę tę wizję zemdlenia w szkole. Lub czegokolwiek innego. Boję się tego okropnie. Nigdy nie czułam się źle na myśl o szkole, przed szkołą i w niej. A teraz mam biegunki rano. Jak przekraczam próg to czuję jakieś odpływanie krwi z ciała, jakbym nagle słabła. Czuję się tam nieraz jak w więzieniu. Nic nie mogę zrobić, tylko męczę się godzinami. To głupie, bardzo głupie. Tak nigdy nie było, ale teraz tak jest. Nie boję się ludzi, nauczycieli, nikt mnie nie nęka, nie wyśmiewa. Boję się, że coś mi się tam stanie, że umrę na lekcji, że nikt mnie nie uratuje, że zrobię z siebie wała. Przeraża mnie myśl, że mogę dostać fobii szkolnej i przestanę tam chodzić, nie skończę nauki. Nie chcę tego. Chcę się uczyć, iść na studia. O właśnie! Zawsze bałam się studiów, tego, że wyjeżdżam z dala od bliskich. A teraz nie mogę się tego doczekać... Byle tylko skończyć to piekło. Ale najbardziej chcę jednego. Chcę wrócić do gimnazjum. Tam nie miałam ataków i czułam, że żyję. Teraz nie wiem, co się ze mną porobiło. Nie jest tak tragicznie, ale boję się, że tak będzie. Opuściłam dopiero kilka dni i to z przyczyny przeziębienia, więc nawet jak jest źle to tam idę i się męczę. Nie będę opuszczać szkoły. Tylko co ja mam zrobić, żeby tą szkołę polubić. Oswoić się z nią, cieszyć się nauką. Jak nie bać się tych sal, w których mam zazwyczaj ataki. Jak w ogóle się tego nie lękać... Nie mam pojęcia. Macie jakieś rady? Jak skupić się na lekcji, a nie na swoim ciele? Jak przetrwać te lekcje? Proszę o pomoc. Tylko nie "idź do psychologa, do pedagoga", bo to nic nie da. Nie mam takiej możliwości, więc to odpada od razu.