Dziwne zakręcenie - błagam o pomoc.
: 5 sierpnia 2015, o 12:41
Witajcie! Jestem tutaj nowa, zwracam się do Was z prośbą o pomoc w zdiagnozowaniu tego, co właściwie mi dolega, i czy wciąż jest to tylko nasza stara, dobra nerwica. Wiem, wiem, post zaczynam jak większość osób, tylko że... cóż, naprawdę nie umiem znaleźć tego mojego 'objawu' w dotąd tu publikowanych, bo i on sam jest tak dziwny do zdefiniowania i opisania, i na tym chyba polega największy z nim problem, że... ale po kolei.
Postaram się możliwie streszczać, ale wiem, że mimo to post będzie raczej dosyć długi, liczę na Waszą cierpliwość i dobrą wolę i z góry za nią dziękuję.
Moja historia zaczyna się od... Cóż, właściwie rozpocząć trzeba od stwierdzenia, że od zawsze byłam dziecięciem nerwicowym. Regularnie w różnych momentach mojego życia wpadałam w takie okresy, kiedy wymyślałam sobie jakiś problem. Przykładowo: kiedyś jako mała dziewczynka wpadłam na pomysł, że zakrztuszę się jedzeniem - i bałam się jeść. Moje nieco bardziej 'dojrzałe' życie to pasmo hipochondrii - wymyślania sobie wszelkiego rodzaju raków i stwardnień rozsianych, zazwyczaj kończące się na pobycie u mądrego lekarza którego diagnoza (oczywiście brzmiąca "dziewczę, ty masz zapalnie spojówki a nie stwardnienie rozsiane") kończyła moje wymysły.
Cztery lata temu zdarzył mi się naprawdę silny epizod nerwicowy. Dziś wiem i widzę, jak klasyczna i typowa to była nerwica, z pierwszym atakiem paniki, z derealizacją, depersonalizacją i klasycznymi wymysłami (typu: "stracę nad sobą kontrolę i zrobię komuś krzywdę"), ale wówczas byłam przerażona, że wariuję. Gdy wreszcie zaprowadzono mnie do poradni psychologicznej, gdzie na karteczce dostałam, że to nerwico-deprecha, a nie że tracę zmysły, stwierdziłam, że "skoro to coś tak banalnego, to ja jestem sobie w stanie spokojnie z tym sama poradzić"... i tak też się stało. Nie wiem, magia jakowaś. Wyszłam z tego. Jakoś. Po prostu.
Wówczas powiedziałam też sobie, że będę o to doświadczenie mądrzejsza, że na przyszłość gdy zaczną mi się jakieś dziwne odpały będę potrafiła pozostać wobec nich niereaktywna, bo "przeszłam już totalnie wszystko i już nic mnie nie zaskoczy. Będę już wiedziała, że takie rzeczy się zdarzają".
Potem był spokój - czasem jakieś radosne hipochondrie - aż w tym roku zaczęło się sypać.
Nie wiem, co może wyznaczyć początek tego, co zaczęło się dziać - ale zaczęły mi się problemy z jedzeniem. Zawsze byłam osobą szczupłą, wręcz chudą, bardzo lubiącą jedzenie i cieszącą się nim. Dwa lata temu, gdy moja waga nieledwie przeszła z "niedowagi" na "normę", usłyszałam od bliskiej mi osoby, że może powinnam zacząć się nieco ograniczać... fakt, że jadłam wtedy ogromne ilości pożywienia. Zdenerwowałam się wtedy i stwierdziłam, że skoro chcą mnie chudej, będą mieli... Odstawiłam słodycze, faktycznie nieco schudłam, byłam zadowolona. Potem jadłam względnie normalnie, tzn. raz sałatka, raz pizza dla ogólnej harmonii... i co najważniejsze: myślenie o jedzeniu i swojej wadze nie zjadało mi głowy. Tak sobie żyłam spokojnie a radośnie, aż w końcu...
Kiedy to się właściwie zaczęło...? Nie byłam zadowolona ze studiów, było ciężko, męczyła mnie hipochondria na tle SM (którą postraszył mnie lekarz kiedy dostałam ataku zwyczajnej migreny soczewkowej), miałam wrażenie jakiejś prokrastynacji, tego, że już nic ciekawego mnie w życiu nie czeka. Była sesja, hardo się do niej uczyłam, w sumie po raz pierwszy w życiu, sesji owej nie zdałam, ze studiów wyleciałam... ale wydawało mi się, że nie mam z tym problemu, że wręcz się cieszę. Bliscy mnie wspierali, widzieli, że się uczę, nikt mnie o nic nie oskarżał. Znalazłam inną uczelnię, pomyślnie przeszłam przez proces rekrutacji, wydawało mi się, że znowu widzę przed sobą jakiś cel. Równolegle jednak coś mi poszło na kopułę z jedzeniem. Z nieznanych mi bliżej przyczyn jadłam coraz mniej, zaczęło mnie cieszyć, że waga była coraz niższa, obiecywałam sobie, że jak spadnie jeszcze niżej to sobie pofolguję, wymyślałam żywienie oswianką, jajecznicą z jednego jajka, waflami ryżowymi. Próbowałam iść do dietetyka, ale próba kontroli posiłków tylko pogłębiała mój stan, z resztą, i tak sobie stale wyznaczałam jedzenia mniej niż mi tam na karteczce napisali, w końcu oddałam się w ręce najbardziej zaufanej dla mnie osoby – Mamy, która zaczęła mi wydawać posiłki. Jest to osoba z bardzo „zdrowym” podejściem do żywienia, więc jemy zdrowo ale bez wyrzeczeń. Wyjechałyśmy na wakacje razem. Bardzo szybko przeszły mi „anorektyczce wymysły” (tzn. liczenie kalorii, wrażenie, że po każdym posiłku muszę iść biegać, żeby te kalorie spalić), ale bałam się np. że zacznę jeść za dużo, zaczęłam się bać głodu, że zrobię się głodna wcześniej, niż powinnam i czy mam wtedy po coś sięgnąć, ale jak wtedy sięgnę, to wieczorem już nie będę mogła, i czy minęła już wystarczająca ilość godzin, i… Mówiłam sobie, że to przez to, że stale myślę o jedzeniu i o głodzie napędzam to uczucie głodu, i że jak przestanę po prostu stale o tym myśleć, to powoli się wszystko uspokoi. Ale miałam oczywiście problem, żeby myśleć o czymś innym. Mówienie o innych rzeczach dawało mi wrażenie, że nie wiem, czy to ja mówię, czy coś przeze mnie mówi, bo przecież ja z tyłu głowy i tak myślę tylko o moich problemach z jedzeniem (wypisz, wymaluj lęki nerwicowca) Musiałam sobie czasem o tym głośno pogadać, więc zwierzałam się Mamie, i to pomagało.
Ale potem zaczęłam się wkręcać w takie dziwne… coś, że niby ja siebie przekonuję, ale tak naprawdę tak nie myślę, że coś mi tam siedzi w głowie i mówi, że jest inaczej. Że ja mówię coś Mamie a naprawdę w to nie wierzę. Że siedzi mi w głowie taki „gwóźdź” który jakby podaje w wątpliwość wszystko, co mówię. Zaczęłam to ‘kminić’ i analizować we wszystkie kierunki, nie umiałam tego wyjaśnić, próba powiedzenia tego Mamie tylko pogorszyła, bo znów się zastanawiałam, czy to co mówię, to myślę naprawdę, i tak dalej… i zrobiło mi się nagle od tego oczywiście jakoś dziwnie schizofrenicznie… i dostałam ataku nerwicowego, bardzo silnego lęku. Wróciło uczucie jak sprzed tych trzech lat, przeraziłam się przeokrutnie, wróciły różne te głupoty (np. wydaje mi się, że coś mówię, ale czy to na pewno ja mówię, czy ja to chcę powiedzieć?), oczywiście, napędziłam się jeszcze bardziej myślą, że mam nawrót, wydawało mi się, że to zły sen, jeszcze bardziej się napędziłam (bo czy to sen? Czy jawa?) – och, znacie to wszystko.
Cóż, od kiedy zaczęło mi się toto, to problem z jedzeniem minął niemalże jak ręką odjął - moje myśli zajmuje coś innego niż jedzenie, więc nie mam stale na nie ochoty, a że już nie martwię się szczególnie przytyciem... cóż, można powiedzieć, że wygrałam z zaburzeniem odżywiania na rzecz zaburzeń nerwicowych (o ile to tylko nerwica...).
Nie umiem się poczuć sobą - obawiam się jednak, że to nie jest klasyczna derealizacja/depersonalizacja, bo to uczucie znam i wiem, że to się czuje inaczej... teraz mam jakby... wyobrażenie tego, że nie jestem sobą? Lęk, że nie jestem sobą? Nie umiem sobie jakby pomyśleć o sobie jako o pojedynczej, normalnej osobie... Niby tutaj jestem, a jakoby mnie nie było... boję się mówić, bo jakbym to nie ja mówiła, stale się zastanawiam, czy to ja się odezwałam? Czemu się odezwałam? Czy to moje przemyślenia? Te lęki rzucają się na wszystko, co mogłoby mi pomóc poczuć się lepiej, przykładowo - lubiłam oglądać stare zdjęcia, sprzed tych głupich czasów, ale już oczywiście włączają się myśli, że nie wierzę, że na tych zdjęciach jestem ja... że się nie rozpoznaję na zdjęciach... Jakąś nadzieję dawało mi dbanie o urodę, bo mówiłam sobie, że skoro wciąż jestem próżna, to nie może być ze mną tak źle - znów się zaczyna, że przecież i tak nie wierzę, że tu jestem, że toto w lustrze to ja... Wydaje mi się, że to zaatakowało moją wiarę w to, że wygadanie się, wyrzucenie z siebie tego wszystkiego może dać mi ulgę - i teraz to cały czas do zwariowania metamorfuje, podaje w wątpliwość wszystko, tak szaleje, żeby nie dać mi ani chwili ulgi, ani odrobiny poczucia że ktoś mnie zrozumiał, że ktoś tak już miał lub ma, że to jest tylko nerwica i nic więcej...
I tak się zakręcam w niekończącą się spiralę niewytłumaczalnego dziwnego... czegoś, i jest to tak straszne, jak jeszcze nigdy nic. Nie umiem się zaczepić niczego, w niczym znaleźć otuchy, odrobiny nadziei. Nie wiem, jak to odburzać, czy to da się odburzać? Czy Wy coś z tego w ogóle rozumiecie? Bo ja oczywiście siedzę i piszę, a toto mi mówi że... o rany, że nie piszę, albo że nic nie wyjaśniłam, że wcale tego nie uchwyciłam, że...
Oczywiście, klasyczne objawy nerwicowe też mam - czasem mnie dopadnie uczucie derealizacji, mętliki w głowie, klasyczny atak paniki, serce wali na okrągło, mam podwyższoną temperaturę, itepe, itede. Ale to po pierwsze wszystko znam, wiem, jakimi mechanizmami to powstaje, więc mnie to nie przeraża, a po drugie... och, jak można się przejąć bijącym sercem, skoro masz problem z uwierzeniem, że ty to ty?
Rany.
Błagam Was o pomoc, o jakąś diagnozę. Niech mnie ktoś poklepie po łebku i powie, że i tak się zdarza, i że z tego się wychodzi, że przestanę wierzyć w te ciągłe wątpliwości, czy jak to nazwać, że ten chaos, to kłębowisko paniczne mnie opuści, proszę...
Postaram się możliwie streszczać, ale wiem, że mimo to post będzie raczej dosyć długi, liczę na Waszą cierpliwość i dobrą wolę i z góry za nią dziękuję.
Moja historia zaczyna się od... Cóż, właściwie rozpocząć trzeba od stwierdzenia, że od zawsze byłam dziecięciem nerwicowym. Regularnie w różnych momentach mojego życia wpadałam w takie okresy, kiedy wymyślałam sobie jakiś problem. Przykładowo: kiedyś jako mała dziewczynka wpadłam na pomysł, że zakrztuszę się jedzeniem - i bałam się jeść. Moje nieco bardziej 'dojrzałe' życie to pasmo hipochondrii - wymyślania sobie wszelkiego rodzaju raków i stwardnień rozsianych, zazwyczaj kończące się na pobycie u mądrego lekarza którego diagnoza (oczywiście brzmiąca "dziewczę, ty masz zapalnie spojówki a nie stwardnienie rozsiane") kończyła moje wymysły.
Cztery lata temu zdarzył mi się naprawdę silny epizod nerwicowy. Dziś wiem i widzę, jak klasyczna i typowa to była nerwica, z pierwszym atakiem paniki, z derealizacją, depersonalizacją i klasycznymi wymysłami (typu: "stracę nad sobą kontrolę i zrobię komuś krzywdę"), ale wówczas byłam przerażona, że wariuję. Gdy wreszcie zaprowadzono mnie do poradni psychologicznej, gdzie na karteczce dostałam, że to nerwico-deprecha, a nie że tracę zmysły, stwierdziłam, że "skoro to coś tak banalnego, to ja jestem sobie w stanie spokojnie z tym sama poradzić"... i tak też się stało. Nie wiem, magia jakowaś. Wyszłam z tego. Jakoś. Po prostu.
Wówczas powiedziałam też sobie, że będę o to doświadczenie mądrzejsza, że na przyszłość gdy zaczną mi się jakieś dziwne odpały będę potrafiła pozostać wobec nich niereaktywna, bo "przeszłam już totalnie wszystko i już nic mnie nie zaskoczy. Będę już wiedziała, że takie rzeczy się zdarzają".
Potem był spokój - czasem jakieś radosne hipochondrie - aż w tym roku zaczęło się sypać.
Nie wiem, co może wyznaczyć początek tego, co zaczęło się dziać - ale zaczęły mi się problemy z jedzeniem. Zawsze byłam osobą szczupłą, wręcz chudą, bardzo lubiącą jedzenie i cieszącą się nim. Dwa lata temu, gdy moja waga nieledwie przeszła z "niedowagi" na "normę", usłyszałam od bliskiej mi osoby, że może powinnam zacząć się nieco ograniczać... fakt, że jadłam wtedy ogromne ilości pożywienia. Zdenerwowałam się wtedy i stwierdziłam, że skoro chcą mnie chudej, będą mieli... Odstawiłam słodycze, faktycznie nieco schudłam, byłam zadowolona. Potem jadłam względnie normalnie, tzn. raz sałatka, raz pizza dla ogólnej harmonii... i co najważniejsze: myślenie o jedzeniu i swojej wadze nie zjadało mi głowy. Tak sobie żyłam spokojnie a radośnie, aż w końcu...
Kiedy to się właściwie zaczęło...? Nie byłam zadowolona ze studiów, było ciężko, męczyła mnie hipochondria na tle SM (którą postraszył mnie lekarz kiedy dostałam ataku zwyczajnej migreny soczewkowej), miałam wrażenie jakiejś prokrastynacji, tego, że już nic ciekawego mnie w życiu nie czeka. Była sesja, hardo się do niej uczyłam, w sumie po raz pierwszy w życiu, sesji owej nie zdałam, ze studiów wyleciałam... ale wydawało mi się, że nie mam z tym problemu, że wręcz się cieszę. Bliscy mnie wspierali, widzieli, że się uczę, nikt mnie o nic nie oskarżał. Znalazłam inną uczelnię, pomyślnie przeszłam przez proces rekrutacji, wydawało mi się, że znowu widzę przed sobą jakiś cel. Równolegle jednak coś mi poszło na kopułę z jedzeniem. Z nieznanych mi bliżej przyczyn jadłam coraz mniej, zaczęło mnie cieszyć, że waga była coraz niższa, obiecywałam sobie, że jak spadnie jeszcze niżej to sobie pofolguję, wymyślałam żywienie oswianką, jajecznicą z jednego jajka, waflami ryżowymi. Próbowałam iść do dietetyka, ale próba kontroli posiłków tylko pogłębiała mój stan, z resztą, i tak sobie stale wyznaczałam jedzenia mniej niż mi tam na karteczce napisali, w końcu oddałam się w ręce najbardziej zaufanej dla mnie osoby – Mamy, która zaczęła mi wydawać posiłki. Jest to osoba z bardzo „zdrowym” podejściem do żywienia, więc jemy zdrowo ale bez wyrzeczeń. Wyjechałyśmy na wakacje razem. Bardzo szybko przeszły mi „anorektyczce wymysły” (tzn. liczenie kalorii, wrażenie, że po każdym posiłku muszę iść biegać, żeby te kalorie spalić), ale bałam się np. że zacznę jeść za dużo, zaczęłam się bać głodu, że zrobię się głodna wcześniej, niż powinnam i czy mam wtedy po coś sięgnąć, ale jak wtedy sięgnę, to wieczorem już nie będę mogła, i czy minęła już wystarczająca ilość godzin, i… Mówiłam sobie, że to przez to, że stale myślę o jedzeniu i o głodzie napędzam to uczucie głodu, i że jak przestanę po prostu stale o tym myśleć, to powoli się wszystko uspokoi. Ale miałam oczywiście problem, żeby myśleć o czymś innym. Mówienie o innych rzeczach dawało mi wrażenie, że nie wiem, czy to ja mówię, czy coś przeze mnie mówi, bo przecież ja z tyłu głowy i tak myślę tylko o moich problemach z jedzeniem (wypisz, wymaluj lęki nerwicowca) Musiałam sobie czasem o tym głośno pogadać, więc zwierzałam się Mamie, i to pomagało.
Ale potem zaczęłam się wkręcać w takie dziwne… coś, że niby ja siebie przekonuję, ale tak naprawdę tak nie myślę, że coś mi tam siedzi w głowie i mówi, że jest inaczej. Że ja mówię coś Mamie a naprawdę w to nie wierzę. Że siedzi mi w głowie taki „gwóźdź” który jakby podaje w wątpliwość wszystko, co mówię. Zaczęłam to ‘kminić’ i analizować we wszystkie kierunki, nie umiałam tego wyjaśnić, próba powiedzenia tego Mamie tylko pogorszyła, bo znów się zastanawiałam, czy to co mówię, to myślę naprawdę, i tak dalej… i zrobiło mi się nagle od tego oczywiście jakoś dziwnie schizofrenicznie… i dostałam ataku nerwicowego, bardzo silnego lęku. Wróciło uczucie jak sprzed tych trzech lat, przeraziłam się przeokrutnie, wróciły różne te głupoty (np. wydaje mi się, że coś mówię, ale czy to na pewno ja mówię, czy ja to chcę powiedzieć?), oczywiście, napędziłam się jeszcze bardziej myślą, że mam nawrót, wydawało mi się, że to zły sen, jeszcze bardziej się napędziłam (bo czy to sen? Czy jawa?) – och, znacie to wszystko.
Cóż, od kiedy zaczęło mi się toto, to problem z jedzeniem minął niemalże jak ręką odjął - moje myśli zajmuje coś innego niż jedzenie, więc nie mam stale na nie ochoty, a że już nie martwię się szczególnie przytyciem... cóż, można powiedzieć, że wygrałam z zaburzeniem odżywiania na rzecz zaburzeń nerwicowych (o ile to tylko nerwica...).
Nie umiem się poczuć sobą - obawiam się jednak, że to nie jest klasyczna derealizacja/depersonalizacja, bo to uczucie znam i wiem, że to się czuje inaczej... teraz mam jakby... wyobrażenie tego, że nie jestem sobą? Lęk, że nie jestem sobą? Nie umiem sobie jakby pomyśleć o sobie jako o pojedynczej, normalnej osobie... Niby tutaj jestem, a jakoby mnie nie było... boję się mówić, bo jakbym to nie ja mówiła, stale się zastanawiam, czy to ja się odezwałam? Czemu się odezwałam? Czy to moje przemyślenia? Te lęki rzucają się na wszystko, co mogłoby mi pomóc poczuć się lepiej, przykładowo - lubiłam oglądać stare zdjęcia, sprzed tych głupich czasów, ale już oczywiście włączają się myśli, że nie wierzę, że na tych zdjęciach jestem ja... że się nie rozpoznaję na zdjęciach... Jakąś nadzieję dawało mi dbanie o urodę, bo mówiłam sobie, że skoro wciąż jestem próżna, to nie może być ze mną tak źle - znów się zaczyna, że przecież i tak nie wierzę, że tu jestem, że toto w lustrze to ja... Wydaje mi się, że to zaatakowało moją wiarę w to, że wygadanie się, wyrzucenie z siebie tego wszystkiego może dać mi ulgę - i teraz to cały czas do zwariowania metamorfuje, podaje w wątpliwość wszystko, tak szaleje, żeby nie dać mi ani chwili ulgi, ani odrobiny poczucia że ktoś mnie zrozumiał, że ktoś tak już miał lub ma, że to jest tylko nerwica i nic więcej...
I tak się zakręcam w niekończącą się spiralę niewytłumaczalnego dziwnego... czegoś, i jest to tak straszne, jak jeszcze nigdy nic. Nie umiem się zaczepić niczego, w niczym znaleźć otuchy, odrobiny nadziei. Nie wiem, jak to odburzać, czy to da się odburzać? Czy Wy coś z tego w ogóle rozumiecie? Bo ja oczywiście siedzę i piszę, a toto mi mówi że... o rany, że nie piszę, albo że nic nie wyjaśniłam, że wcale tego nie uchwyciłam, że...
Oczywiście, klasyczne objawy nerwicowe też mam - czasem mnie dopadnie uczucie derealizacji, mętliki w głowie, klasyczny atak paniki, serce wali na okrągło, mam podwyższoną temperaturę, itepe, itede. Ale to po pierwsze wszystko znam, wiem, jakimi mechanizmami to powstaje, więc mnie to nie przeraża, a po drugie... och, jak można się przejąć bijącym sercem, skoro masz problem z uwierzeniem, że ty to ty?
Rany.
Błagam Was o pomoc, o jakąś diagnozę. Niech mnie ktoś poklepie po łebku i powie, że i tak się zdarza, i że z tego się wychodzi, że przestanę wierzyć w te ciągłe wątpliwości, czy jak to nazwać, że ten chaos, to kłębowisko paniczne mnie opuści, proszę...