Błagam o pomoc!
: 11 września 2013, o 17:24
Witam,
Jestem tutaj nowa, zastanawiałam się bardzo długo nad tym, czy podzielić się z moim problemem z ludźmi z sieci... doszłam do wniosku, że nie mam innego wyjścia. Potrzebuje pomocy. Zacznę od samego początku.
Moje dzieciństwo nie było spokojne, rodzinę ZAWSZE miałam kochającą, ALE miałam okropne problemy w szkole przez rówieśników. Zerówka, pierwsza klasa podstawówki były dla mnie horrorem. Rano płakałam, miałam mdłości, prosiłam mamę żebym została w domu, ale nic z tego, musiałam iść do szkoły. Miałam tylko jedną przyjaciółkę, ale jej często nie było w szkole, bo chorowała, dlatego to było dla mnie tak trudne. Dzieci były dla mnie bardzo niemiłe, śmiały się ze mnie, byłam obgadywana, wytykana palcami... a to tylko dlatego, że jak byłam mała to miałam problemy z mową, jąkałam się. Mama była ze mną u niejednego logopedy, ale to nic nie pomagało. Pewnego dnia, jąkanie przeszło... samo z siebie. W czwartej klasie było lepiej z rówieśnikami, a nawet dużo lepiej, ale przyszło coś, ze moje lęki przed szkołą wróciły, ponieważ w piątej klasie pojawiła się nowa nauczycielka od matematyki. Bardzo mnie nie lubiła, często brała mnie do tablicy, potrafiła mówić bardzo przykre rzeczy na mój temat przy całej klasie... czułam się strasznie. Przed każdą lekcją matematyki, musiałam iść do toalety, bo miałam bardzo dużo śliny w ustach. Było to bardzo nieprzyjemne, bo przy tym doskwierały mi mdłości i ból brzucha. Tak było za każdym razem do ukończenia szóstej klasy podstawówki. Muszę również dodać, że mając 9 lat, zmarła moja ukochana babcia, bardzo to przeżyłam i myślę, że spotęgowało mój lęk.
W gimnazjum czułam się lepiej, nie było mdłości, bólu brzucha itd. nowi ludzie, nauczyciele. Bardzo dobrze się czułam, świetnie się uczyłam, miałam znajomych i przyjaciół, ale niestety ten świetny czas trwał przez dwie klasy gimnazjum. Bolesna strata przyjaciółki, rozczarowanie miłosne, śmierć mojej cioci, która była dla mnie bardzo ważna... Zaczęłam kłócić się z rodzicami, a mój tata wpadł w nałóg alkoholowy. W trzeciej klasie zaczęły się bóle serca, klatki piersiowej, duszności, drętwienia twarzy, dreszcze, zimne ręce (czasami bardzo spocone), gula w gardle i najgorsze - nagłe uczucie nierealności np. leżałam i nagle wszystko stało się okropne dziwne, pytałam siebie ''co ja tutaj robię? skąd wziął się świat? po żyję?'' musiałam wtedy szybko wstać, chodziłam po pokoju aż się nie uspokoiłam. W głowie miała m uczucie zwariowania. Bałam się tego, ale te stany miałam bardzo rzadko, najbardziej doskwierały mi bóle somatyczne, opisane powyżej. Od wtedy zaczęło się wpisywanie w google objawów, wmawianie chorób. Pamiętam, że zadręczałam się, że mam chore serce. Byłam u lekarza, który znał mnie od dziecka, opowiedziałam o objawach, ale stwierdził, że to nerwica i mam przestać sobie wmawiać choroby, ale nie uwierzyłam, bo nawet mnie nie zbadał. Nie zalecił żadnych badań.
Stawałam się coraz bardziej samotna, bałam się życia... przez wakacje, nie wychodziłam z pokoju, leżałam w łóżku i nie myślałam o niczym innym jak tylko o moim sercu. Pewnego dnia, mama powiedziała ''dosyć tego'', zabrała mnie na zakupy. Chodząc po sklepach czułam się jak robot i ta okropna pustka w sercu i strach, że zaraz coś może mi się stać. Po zakupach, poszłyśmy do MCdonald'u. Była duża kolejka, bardzo duszno.. nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami, nogi miałam jak z waty, uderzenie gorąca. Na szczęście mama mnie podtrzymała, zaprowadziła do stolika. Usiadłam, poczułam się trochę lepiej. Od tamtej chwili, jeszcze bardziej byłam pewna, że mam chore serce i pojawił się kolejny lęk - przed utratą przytomności.
Zaczęła się pierwsza klasa liceum, poznałam nową dziewczynę, Agnieszkę. Od razu znalazłyśmy wspólny język, będąc z nią czulam się lepiej, znów wróciłam do świata żywych, ale były chwile, kiedy lęki powracały. Szczególnie, kiedy zaczęły się wakacje. Pewnego wakacyjnego dnia, miałam atak. Ból serca - nie do opisania, okropny ścisk, miałam problemy z oddychaniem, lęk przed śmiercią. Zadzwoniłam do mamy, żeby szybko przyjechała. Prosiłam ją żeby zawiozła mnie na pogotowie, długo ją prosiłam, aż w końcu się zgodziła. Tam musiałam czekać aż dwie godziny w poczekalni, gdy w końcu przyszła moja kolej, miałam zmierzone ciśnienie, ekg i lekarz przeprowadził dosyć długi wywiad. Za dwa dni, miałam pojawić się w szpitalu, chcieli mnie dokładnie przepadać.
Nadszedł ten dzień, w szpitalu byłam około dwa tygodnie. Miałam wielokrotnie zrobione badanie krwi, moczu, mierzone ciśnienie, ekg (praktycznie codziennie), badanie tarczycy, prześwietlenie płuc, echo serca, hotler (3x) i próba wysiłkowa. Badania nic nie wykazały, w dzień opuszczenia szpitala, miałam jeszcze rozmowę z psychologiem. To była krótka rozmowa, nic nie wnosząca. Powiedziała mi tylko, że jestem osobą nerwową, bardzo wrażliwą i, że powinnam nauczyć się panować nad emocjami. Lekarz kazał mi tylko iść do psychologa i kontrolować serce u kardiologa i brać magnez i potas.
Do psychologa nie poszłam, bo zraziłam się poprzednią rozmową, nie pomogła mi (wiem, popełniłam błąd), do kardiologa chodziłam przez ponad rok czasu. Miałam robione ekg, mierzone ciśnienie i raz echo serca. Badania dobre, za każdym razem mi powtarzała, że mam sobie nie wmawiać, że mam chore serce.
Magnez i potas, brałam tylko przez pewien czas, bo miałam wrażenie, że czułam się po tabletkach źle.
Mama tylko mi powtarzała ''Mówiłam Ci, jesteś hipochondryczką'', przez jakiś czas wmawiałam sobie nadal chorobę serca, ale po jakimś czasie, nie wiem sama kiedy, przeszło.
Aż do Świąt Wielkanocnych ubiegłego roku. Wieczorem miałam bóle serce, duszności, czułam się okropne... stresowałam się, a tylko tym, że ktoś miał do nas przyjechać (jedna ciotka, która lubiła mi dokuczać). Rano, bez zmian. Poprosiłam rodziców żeby zawieźli mnie na pogotowie, zgodzili się. Bardzo mnie bolało, kłucie i ściskanie i problemy z oddychaniem. Bałam się, że coś mi się stanie. Na pogotowiu, zrobili mi ekg, zmierzyli ciśnienie, po czym z wynikami wysłali do lekarza. A tam, lekarz przeprowadził ze mną wywiad. Pytał, jak spałam, a ja ze bardzo dobrze czy się nie stresowałam itd. widząc moje wyniki badań ze szpitala (zabrałam je sobą) tylko się zaśmiał, poczułam się głupio... dał mi tabletkę i odesłał do domu.
Od tamtej chwili, unikam lekarzy, boje się, ze znów zostanę wyśmiana, a jednocześnie chciałabym mieszkać z osobą z którą czułabym się bezpiecznie.
To wszystko mam za sobą, ale od Sylwestra czuje się znów okropnie, ale tyko pod jednym względem. Zaczęłam miewać lęki przed utratą świadomości, pamięci. Chciałabym to dokładnie opisać...
Bywa tak, że budzę się rano i wszystko jest nierealne, jak we filmie... a ja czuję, że jak aktorka w tym filmie, albo jak robot. Staram się wtedy, wmówić, ze to tylko strach, który nie wiem skąd się bierze. Będąc w łazience i patrząc w lustro pytam siebie ''To naprawdę ja?'' wiem, że to ja, ale czuje COŚ dziwnego... nie potrafię tego uczucia sprecyzować. Ludzie, którzy mnie otaczają są dla mnie jakby obcy, odlegli... obserwuje ich, ale nie czuje uczuć wobec nich. WSZYSTKO jest dla mnie obojętne, czasami mam wrażenie, że moje życie się skończyło, że to nie ma sensu, nie ma sensu moja walka, bo i tak nic dobrego mnie nie czeka... Mogę się śmiać, a zaraz płakać i czuję wtedy straszną pustkę. Bywają też chwilę, że robię coś np. odkurzam i nagle mam wrażenie, że tego nie robiłam!! czy to normalne przy nerwicy? Jakby tej czynności w ogóle nie było i od chwili znów czuję się jak robot. Wszystkie moje czynności się dziwne, odległe, moje ruchy... czy to ja je wykonuje? Miewam też natrętne myśli, egzystencjalne... ''po co żyję?'' czy ''jak powstał świat?'' to bardzo mnie męczy, jeszcze bardziej potęguje uczucie nierealności. Uczucie w głowie, że zaraz zwariuję, oszaleje... stracę kontrolę, świadomość albo umrę, moje zycie się skończy.
Dziś miałam największy atak, robiłam coś i nagle wszystko stało się nierzeczywiste, nie wiedziałam co się dzieje, jakby ktoś ''wyłączył mi życie'', nie czułam niczego, siebie ani świata... bałam się, że zaraz całkowicie stracę świadomość. Zaczęłam szybko chodzić po pokoju i mówić do siebie, że to zaraz przejdzie. Przeszło po kilku minutach. Boję się, że to wróci. Nie potrafię normalnie żyć, od października mam zacząć studia... z jednej strony chcę, bo znów będę wśród ludzi, ale z drugiej strony, boję się wyjść z domu, bo mam lęk przed utratą przytomności... przeraża mnie, że wtedy nikt mi nie pomoże. Mam świadomość, że powinnam wziąć się garść, ale nie potrafię... mama ciagle mi powtarza, że się nakręcam i nie chcę już słychać o tym, co mi dolega. Ma tego dosyć, dziś też mi powiedziała, że mam w końcu się ogarnąć. Moja przyjaciółka, nie jest inna, kilkakrotnie mi powiedziała, że nic mi nie jest, ale ja nie wierzę. Od ponad 5 miesięcy, nakręcam się, że mam guza mózgu albo tętniaka. Głowa mnie nie boli, czasami miewam kłucia itd., ale nic poza tym. Czytałam tylko, że nierealność świata, zmiany osobowości pojawią się, przy chorobie nowotworowej. Miewam też czasami mdłości, uderzenia gorąca, drętwienie twarzy i czasami wracają bóle serca. Bardzo bym chciała mieć zrobioną tomografię głowy, ale słyszę wtedy od znajomych ''Kiedyś serce, a teraz głowa...'', może mają racje, ale boje się, że jestem chora i niedługo będzie za późno na ratunek dla mnie - tak, zawsze się tego bałam. Jestem świadoma wielu rzeczy, ale strach jest silniejszy, że coś mi może być, bo przecież zdrowa osoba, nie miewa takowych stanów.
Najgorsze jest to, że poznałam ponad miesiąc temu wspaniałego faceta, ma pasje, żyję pełnią życia i nie chcę żeby poznał mnie od tej strony. Pragnę zacząć żyć, pomóżcie mi!!!
P.S Mam nadzieje, że choć jedna osoba, wszystko przeczytała
Jestem tutaj nowa, zastanawiałam się bardzo długo nad tym, czy podzielić się z moim problemem z ludźmi z sieci... doszłam do wniosku, że nie mam innego wyjścia. Potrzebuje pomocy. Zacznę od samego początku.
Moje dzieciństwo nie było spokojne, rodzinę ZAWSZE miałam kochającą, ALE miałam okropne problemy w szkole przez rówieśników. Zerówka, pierwsza klasa podstawówki były dla mnie horrorem. Rano płakałam, miałam mdłości, prosiłam mamę żebym została w domu, ale nic z tego, musiałam iść do szkoły. Miałam tylko jedną przyjaciółkę, ale jej często nie było w szkole, bo chorowała, dlatego to było dla mnie tak trudne. Dzieci były dla mnie bardzo niemiłe, śmiały się ze mnie, byłam obgadywana, wytykana palcami... a to tylko dlatego, że jak byłam mała to miałam problemy z mową, jąkałam się. Mama była ze mną u niejednego logopedy, ale to nic nie pomagało. Pewnego dnia, jąkanie przeszło... samo z siebie. W czwartej klasie było lepiej z rówieśnikami, a nawet dużo lepiej, ale przyszło coś, ze moje lęki przed szkołą wróciły, ponieważ w piątej klasie pojawiła się nowa nauczycielka od matematyki. Bardzo mnie nie lubiła, często brała mnie do tablicy, potrafiła mówić bardzo przykre rzeczy na mój temat przy całej klasie... czułam się strasznie. Przed każdą lekcją matematyki, musiałam iść do toalety, bo miałam bardzo dużo śliny w ustach. Było to bardzo nieprzyjemne, bo przy tym doskwierały mi mdłości i ból brzucha. Tak było za każdym razem do ukończenia szóstej klasy podstawówki. Muszę również dodać, że mając 9 lat, zmarła moja ukochana babcia, bardzo to przeżyłam i myślę, że spotęgowało mój lęk.
W gimnazjum czułam się lepiej, nie było mdłości, bólu brzucha itd. nowi ludzie, nauczyciele. Bardzo dobrze się czułam, świetnie się uczyłam, miałam znajomych i przyjaciół, ale niestety ten świetny czas trwał przez dwie klasy gimnazjum. Bolesna strata przyjaciółki, rozczarowanie miłosne, śmierć mojej cioci, która była dla mnie bardzo ważna... Zaczęłam kłócić się z rodzicami, a mój tata wpadł w nałóg alkoholowy. W trzeciej klasie zaczęły się bóle serca, klatki piersiowej, duszności, drętwienia twarzy, dreszcze, zimne ręce (czasami bardzo spocone), gula w gardle i najgorsze - nagłe uczucie nierealności np. leżałam i nagle wszystko stało się okropne dziwne, pytałam siebie ''co ja tutaj robię? skąd wziął się świat? po żyję?'' musiałam wtedy szybko wstać, chodziłam po pokoju aż się nie uspokoiłam. W głowie miała m uczucie zwariowania. Bałam się tego, ale te stany miałam bardzo rzadko, najbardziej doskwierały mi bóle somatyczne, opisane powyżej. Od wtedy zaczęło się wpisywanie w google objawów, wmawianie chorób. Pamiętam, że zadręczałam się, że mam chore serce. Byłam u lekarza, który znał mnie od dziecka, opowiedziałam o objawach, ale stwierdził, że to nerwica i mam przestać sobie wmawiać choroby, ale nie uwierzyłam, bo nawet mnie nie zbadał. Nie zalecił żadnych badań.
Stawałam się coraz bardziej samotna, bałam się życia... przez wakacje, nie wychodziłam z pokoju, leżałam w łóżku i nie myślałam o niczym innym jak tylko o moim sercu. Pewnego dnia, mama powiedziała ''dosyć tego'', zabrała mnie na zakupy. Chodząc po sklepach czułam się jak robot i ta okropna pustka w sercu i strach, że zaraz coś może mi się stać. Po zakupach, poszłyśmy do MCdonald'u. Była duża kolejka, bardzo duszno.. nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami, nogi miałam jak z waty, uderzenie gorąca. Na szczęście mama mnie podtrzymała, zaprowadziła do stolika. Usiadłam, poczułam się trochę lepiej. Od tamtej chwili, jeszcze bardziej byłam pewna, że mam chore serce i pojawił się kolejny lęk - przed utratą przytomności.
Zaczęła się pierwsza klasa liceum, poznałam nową dziewczynę, Agnieszkę. Od razu znalazłyśmy wspólny język, będąc z nią czulam się lepiej, znów wróciłam do świata żywych, ale były chwile, kiedy lęki powracały. Szczególnie, kiedy zaczęły się wakacje. Pewnego wakacyjnego dnia, miałam atak. Ból serca - nie do opisania, okropny ścisk, miałam problemy z oddychaniem, lęk przed śmiercią. Zadzwoniłam do mamy, żeby szybko przyjechała. Prosiłam ją żeby zawiozła mnie na pogotowie, długo ją prosiłam, aż w końcu się zgodziła. Tam musiałam czekać aż dwie godziny w poczekalni, gdy w końcu przyszła moja kolej, miałam zmierzone ciśnienie, ekg i lekarz przeprowadził dosyć długi wywiad. Za dwa dni, miałam pojawić się w szpitalu, chcieli mnie dokładnie przepadać.
Nadszedł ten dzień, w szpitalu byłam około dwa tygodnie. Miałam wielokrotnie zrobione badanie krwi, moczu, mierzone ciśnienie, ekg (praktycznie codziennie), badanie tarczycy, prześwietlenie płuc, echo serca, hotler (3x) i próba wysiłkowa. Badania nic nie wykazały, w dzień opuszczenia szpitala, miałam jeszcze rozmowę z psychologiem. To była krótka rozmowa, nic nie wnosząca. Powiedziała mi tylko, że jestem osobą nerwową, bardzo wrażliwą i, że powinnam nauczyć się panować nad emocjami. Lekarz kazał mi tylko iść do psychologa i kontrolować serce u kardiologa i brać magnez i potas.
Do psychologa nie poszłam, bo zraziłam się poprzednią rozmową, nie pomogła mi (wiem, popełniłam błąd), do kardiologa chodziłam przez ponad rok czasu. Miałam robione ekg, mierzone ciśnienie i raz echo serca. Badania dobre, za każdym razem mi powtarzała, że mam sobie nie wmawiać, że mam chore serce.
Magnez i potas, brałam tylko przez pewien czas, bo miałam wrażenie, że czułam się po tabletkach źle.
Mama tylko mi powtarzała ''Mówiłam Ci, jesteś hipochondryczką'', przez jakiś czas wmawiałam sobie nadal chorobę serca, ale po jakimś czasie, nie wiem sama kiedy, przeszło.
Aż do Świąt Wielkanocnych ubiegłego roku. Wieczorem miałam bóle serce, duszności, czułam się okropne... stresowałam się, a tylko tym, że ktoś miał do nas przyjechać (jedna ciotka, która lubiła mi dokuczać). Rano, bez zmian. Poprosiłam rodziców żeby zawieźli mnie na pogotowie, zgodzili się. Bardzo mnie bolało, kłucie i ściskanie i problemy z oddychaniem. Bałam się, że coś mi się stanie. Na pogotowiu, zrobili mi ekg, zmierzyli ciśnienie, po czym z wynikami wysłali do lekarza. A tam, lekarz przeprowadził ze mną wywiad. Pytał, jak spałam, a ja ze bardzo dobrze czy się nie stresowałam itd. widząc moje wyniki badań ze szpitala (zabrałam je sobą) tylko się zaśmiał, poczułam się głupio... dał mi tabletkę i odesłał do domu.
Od tamtej chwili, unikam lekarzy, boje się, ze znów zostanę wyśmiana, a jednocześnie chciałabym mieszkać z osobą z którą czułabym się bezpiecznie.
To wszystko mam za sobą, ale od Sylwestra czuje się znów okropnie, ale tyko pod jednym względem. Zaczęłam miewać lęki przed utratą świadomości, pamięci. Chciałabym to dokładnie opisać...
Bywa tak, że budzę się rano i wszystko jest nierealne, jak we filmie... a ja czuję, że jak aktorka w tym filmie, albo jak robot. Staram się wtedy, wmówić, ze to tylko strach, który nie wiem skąd się bierze. Będąc w łazience i patrząc w lustro pytam siebie ''To naprawdę ja?'' wiem, że to ja, ale czuje COŚ dziwnego... nie potrafię tego uczucia sprecyzować. Ludzie, którzy mnie otaczają są dla mnie jakby obcy, odlegli... obserwuje ich, ale nie czuje uczuć wobec nich. WSZYSTKO jest dla mnie obojętne, czasami mam wrażenie, że moje życie się skończyło, że to nie ma sensu, nie ma sensu moja walka, bo i tak nic dobrego mnie nie czeka... Mogę się śmiać, a zaraz płakać i czuję wtedy straszną pustkę. Bywają też chwilę, że robię coś np. odkurzam i nagle mam wrażenie, że tego nie robiłam!! czy to normalne przy nerwicy? Jakby tej czynności w ogóle nie było i od chwili znów czuję się jak robot. Wszystkie moje czynności się dziwne, odległe, moje ruchy... czy to ja je wykonuje? Miewam też natrętne myśli, egzystencjalne... ''po co żyję?'' czy ''jak powstał świat?'' to bardzo mnie męczy, jeszcze bardziej potęguje uczucie nierealności. Uczucie w głowie, że zaraz zwariuję, oszaleje... stracę kontrolę, świadomość albo umrę, moje zycie się skończy.
Dziś miałam największy atak, robiłam coś i nagle wszystko stało się nierzeczywiste, nie wiedziałam co się dzieje, jakby ktoś ''wyłączył mi życie'', nie czułam niczego, siebie ani świata... bałam się, że zaraz całkowicie stracę świadomość. Zaczęłam szybko chodzić po pokoju i mówić do siebie, że to zaraz przejdzie. Przeszło po kilku minutach. Boję się, że to wróci. Nie potrafię normalnie żyć, od października mam zacząć studia... z jednej strony chcę, bo znów będę wśród ludzi, ale z drugiej strony, boję się wyjść z domu, bo mam lęk przed utratą przytomności... przeraża mnie, że wtedy nikt mi nie pomoże. Mam świadomość, że powinnam wziąć się garść, ale nie potrafię... mama ciagle mi powtarza, że się nakręcam i nie chcę już słychać o tym, co mi dolega. Ma tego dosyć, dziś też mi powiedziała, że mam w końcu się ogarnąć. Moja przyjaciółka, nie jest inna, kilkakrotnie mi powiedziała, że nic mi nie jest, ale ja nie wierzę. Od ponad 5 miesięcy, nakręcam się, że mam guza mózgu albo tętniaka. Głowa mnie nie boli, czasami miewam kłucia itd., ale nic poza tym. Czytałam tylko, że nierealność świata, zmiany osobowości pojawią się, przy chorobie nowotworowej. Miewam też czasami mdłości, uderzenia gorąca, drętwienie twarzy i czasami wracają bóle serca. Bardzo bym chciała mieć zrobioną tomografię głowy, ale słyszę wtedy od znajomych ''Kiedyś serce, a teraz głowa...'', może mają racje, ale boje się, że jestem chora i niedługo będzie za późno na ratunek dla mnie - tak, zawsze się tego bałam. Jestem świadoma wielu rzeczy, ale strach jest silniejszy, że coś mi może być, bo przecież zdrowa osoba, nie miewa takowych stanów.
Najgorsze jest to, że poznałam ponad miesiąc temu wspaniałego faceta, ma pasje, żyję pełnią życia i nie chcę żeby poznał mnie od tej strony. Pragnę zacząć żyć, pomóżcie mi!!!
P.S Mam nadzieje, że choć jedna osoba, wszystko przeczytała
