Ogłoszenia:
1. Nowi użytkownicy, którzy nie przekroczą progu 30 napisanych postów, mają zablokowaną możliwość wstawiania linków do wszelakich komentarzy.
2. Usuwanie konta na forum - zobacz tutaj: jak usunąć konto?

ROCD i anhedonia, czy jednak nie?

Być może masz jakąś kwestię do poruszenia związaną z nerwicą i lękiem?
A nie wiesz w który powyższy dział dodać temat, bo choćby pasuje to do każdej nerwicy?
Zrób to w takim razie tutaj.
Dział ten zawiera różne tematy, sprawy, wydarzenia w życiu związane z nerwicą i lękiem.
ODPOWIEDZ
Followbee
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 1
Rejestracja: 9 lutego 2022, o 19:59

12 lutego 2022, o 15:23

Cześć wszystkim :) to mój pierwszy post a tym forum i będzie dotyczył mojej domniemanej nerwicy związkowej. Sama tu zresztą trafiłam dzięki postowi Zordona.
Ogólnie moja sytuacja jest trochę skomplikowana. Poznałam pewną dziewczynę przez internet (nazwijmy ją Ola), w której, chyba mogę to powiedzieć, się zakochałam (przynajmniej jeszcze niedawno tak myślałam). Skomplikowane to jest z kilku względów: dzieli nas duża odległość, w tym momencie ona ma nie ma głowy do związków, ja dorastam w skrajnie nietolerancyjnym środowisku i jeszcze ona sama raz na jakiś czas ma resety i odcina uczucia – niespecjalnie, ale jednak. Niemniej znamy się od pół roku i mimo wszystko coś iskrzy. Pod warunkiem, że ona lub ja nie mamy resetu. Początkowo to odcięła się po wrześniu i po tym czasie dopiero w grudniu znów przyznała, że coś do mnie czuje. To tylko taki krótki zarys.
I no właśnie mój problem zaczął się jakoś w tym grudniu. Ja przez to całe pół roku utrzymywałam tę relację tylko dlatego, że cholernie mi zależało. Nie żebym miała nadzieję na cokolwiek, bo nie miałam, ale no też umówmy się – to, że ktoś wyprze uczucia nie znaczy, że one znikają. Gdyby tak było, to wszyscy uczylibyśmy się wypierania ich a nie przepracowywania. Ostatecznie wiedziałam, że niedługo już mogę nie wytrzymać i zaczynałam myśleć nad tym, żeby zakończyć relację. No bo jednak ciężko jest czuć coś do kogoś, kto tego nie odwzajemnia i dalej to wszystko ciągnąć. Oczywiście każda myśl o zakończeniu tego bolała jak cholera i no płakałam nie raz, nie potrafiłam sobie przecież wyobrazić nikogo innego w moim życiu. W każdym razie w momencie, kiedy powiedziała, że jej te uczucia do mnie wracają, ja oczywiście byłam przez chwilę przeszczęśliwa. Jednak jakoś już dzień później poczułam, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Nie pamiętam już tego tak dokładnie, ale wiem, że te uczucia zaczęły nagle znikać. Powoli przestawałam czuć jakiekolwiek motylki i w ogóle. Jakoś w jeden dzień chyba było po wszystkim. Byłam naprawdę przerażona. Generalnie jedyne co mogłam zrobić, to leżeć w łóżku i spać. Ewentualnie oglądać serial i jakoś próbować odwrócić od tego swoją uwagę, ale no kiepsko mi szło. Byłam po prostu przerażona tym, co się stało. Nigdy przecież mi tak nie przeszło żadne uczucie, ani w ogóle nie byłam tak zestresowana jakimś spłyceniem emocji. Bałam się, że skrzywdzę Olę, że wszystko zepsuję itd. Nawet nie miałam w tamtym momencie ochoty na spotkanie, które miałyśmy zaplanowane na za miesiąc. Chciałam po prostu odzyskać swoje uczucia, SIEBIE. Ostatecznie reset trwał kilka dni, porozmawiałam z Olą, która z racji podobnych problemów mnie zrozumiała i jakoś się uspokoiłam i wszystko wróciło i było u mnie, jak wcześniej. U niej równocześnie też trwał reset i ona wróciła ze zdecydowanie zmniejszonymi uczuciami.
Następny mój reset zaczął się jakoś dzień przed spotkaniem. Ale był generalnie słaby, udało mi się wszystko opanować dzięki postowi Zordona. Dotarło do mnie, że nie tylko ja tak mam, że to można jakoś nazwać i że może minąć. Jednak podczas spotkania byłam nieco spłycona, co i tak było tylko jakimś procentem tego, jak czułam się poprzednio. Udało mi się po prostu uspokoić i nie pozwolić się temu rozwinąć. Na spotkaniu było super. Przytulałyśmy się, miałam te motyle w brzuchu, czułam się przy niej zaskakująco spokojnie, bezpiecznie i komfortowo i nie krępował mnie jej dotyk (w moim przypadku nie jest to takie oczywiste). Niestety reagowałam na nią mniej, niż ona na mnie (co mogło być spowodowane moim stresem, że jeszcze ktoś się dowie, no bo nie mam łatwej sytuacji i jeszcze sama się do końca nie zaakceptowałam, zresztą w pewnym momencie zestresowałam się tak mocno, jak jeszcze nigdy w życiu do tej pory; a także tym, że nie pozwoliłam jej na za wiele) ale niestety z tego zaczęły mnie nawiedzać myśli, że może ona mnie nie podnieca, albo nie pociąga aż tak, jak ja ją. Zastanawiałam się co jest ze mną nie tak, nie chciałam niczego popsuć, naprawdę miałam nadzieję, że w przyszłości nam się uda. Ja po prostu nie mogłabym znieść, że mogę to zepsuć. Tłumaczyłam sobie oczywiście na logikę, że to prawdopodobnie nie tak, że dużo czynników utrudniało mi czerpanie pełnej przyjemności (no bo jak można być tu i teraz, jeśli co chwilę sprawdza się, czy nie zostają ci ślady na szyi, żeby nikt przypadkiem nie zobaczył, bo rodzice mnie z domu wywalą, nie żartuję?). Ale no te myśli były naprawdę zbyt silne, bardzo ciężko było mi się ich pozbyć.
Następnie, jakoś kilka dni po spotkaniu, gdzie oczywiście obie za sobą cholernie tęskniłyśmy, ja zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno cokolwiek do niej czuję. Bałam się, że może ja oszukuję i ją i siebie, nie chcę jej przecież skrzywdzić, jestem w stanie zrobić dla niej wszystko i chciałabym, żeby była szczęśliwa, żeby wszystko jej się udało tak, jak tego chce, że nie chcę jej w ogóle stracić, chciałabym żeby nam wyszło. Ale no cały czas się zastanawiałam, czy mi aby na pewno zależy, bo tamto spłycenie wciąż się utrzymywało. Wiedziałam, że mi zależy, ale bałam się, że to co się ze mną dzieje jest nie do przeskoczenia. A naprawdę wolałam cierpieć, niż ją skrzywdzić. I wiedziałam, że przecież na logikę nie może mi nie zależeć, bo olewałam ludzi, ale nie ją, spędzałam z nią mnóstwo czasu rozmawiając przez telefon i tylko im więcej o tym myślałam, tym było gorzej. Zresztą do tej pory, jak mi przechodziło, to też nie miałam z tym takiego problemu, nie walczyłam z tym. A tutaj strasznie się bałam ją stracić. Przyjaciółka powiedziała mi wtedy: "Uczucia człowieka mają jednak dużo bardziej stabilną i trwałą podstawę niż emocje. Emocje płyną, uczucia są trwałe. To ze czasem tak się czujesz to nie oznacza nagłego nie kochania kogoś, utratę uczucia" i ja się z tym oczywiście zgodziłam i nadal zgadzam, trochę mnie uspokoiła. Zauważyła też, że ja po raz pierwszy naprawdę się zakochałam, a że jestem wrażliwa, to może być to dla mnie naprawdę ogromny ładunek emocjonalny.
Już tego samego dnia okazało się, że moje uczucia mogą wrócić, kiedy tylko poczuję się zazdrosna, albo zraniona, co wynikło z pewnego nieporozumienia pomiędzy mną a Olą. Poczułam się tak skrzywdzona, jak nigdy nikt mnie nie skrzywdził. Naprawdę myślałam już, że jednak jej w ogóle nie zależy, że tym razem naprawdę będę musiała zakończyć tę relację, płakałam nie wiem ile razy i no naprawdę tragedia ze mną była. Już przestałam się martwić, czy mi zależy czy mnie pociąga, jakby tamte problemy w ogóle nigdy nie istniały. Ale wyjaśniłyśmy sobie to i jest teraz okej. Co prawda potrzebowałam czasu, żeby znów jakby zaufać jej uczuciom, ale wiem, że ich jest naprawdę dużo, choć je wypiera. I w momencie, kiedy naprawdę znów w to uwierzyłam, to mi się ponownie odpaliła anhedonia i myślenie, że może ja nas oszukiwałam. Pisałam też o tym przyjaciółkom, ale one nie rozumieją, chociaż wiem, że się starają. A ja dalej czułam pewne ciepło na sercu, kiedy rozmawiałyśmy o naszej być może wspólnej przyszłości i tak dalej. Starałam się nie dać tym myślom i naprawdę wiedziałam, że chcę naszej wspólnej przyszłości. Ale z kolejnymi dniami, zaczynałam tracić pewność. To już trzeci raz chyba, jak mam te uczucia tak płytkie i już jestem dużo spokojniejsza, ale to znowuż mnie niepokoi (paranoja trochę xdd) bo wiem, że jeśli mnie te myśli tak nie przerażają, to może jednak tym razem naprawdę mi przeszło. Zastanawiałam się, czy może ja do niej nic nie czuję, tylko po prostu bycie w związku było moim marzeniem i kiedy w końcu istnieje cień szansy na to, to się go kurczowo trzymam. Już naprawdę prawie udało mi się to sobie wmówić. Nie wiem, czy ktoś z Was też tak miał, że kiedy dotknęło go to któryś już raz, to był o wiele spokojniejszy? Z drugiej strony no wiem, że nie wszystko jest w porządku ze mną, bo wciąż mam tę sprawę z tyłu głowy i nie jestem w stanie zrobić za wiele rzeczy, bo mnie męczą jednak myśli i niepokój (choć nie jest tak duży jak za pierwszym razem).
Jak już zdążyłam się uspokoić, to właśnie Ola mi powiedziała, że ma reset i nic nie czuje i ja się zmartwiłam tym, że mnie nie poruszyło, ale teraz jak siedzę i tak piszę, to czuję, że gdzieś wcale nie tak głęboko mnie to boli. O nią powinnam się prawdopodobnie niepokoić nie mniej niż o swoje uczucia. Ja naprawdę chcę, żeby nam wyszło. Ale boję się zaakceptować mój brak uczuć, bo martwię się, że to będzie oznaczało akceptację tego, że mi nie zależy. A w tym momencie np. wiem, że tak nie jest, czuję, że mi naprawdę zależy i że jeśli jej reset potrwa długo, to ja chyba nie wytrzymam. Ale jutro mogę znów obudzić się z myślą, że nic do niej nie czuję i nie wiem za bardzo co z tym zrobić.
Ryzykowanie, akceptacja i ignorowanie, tak? Eh, a ja tak bardzo boję się zaryzykować i że w ten sposób pozbędę się moich uczuć a myśli okażą się prawdziwe. Już się w tym strasznie pogubiłam.
Wybaczcie, że opisałam wam historię mojego życia, ale potrzebuję, by ktoś mnie zrozumiał, doradził. Mam nadzieję, że odezwie się ktoś, kto z tego wyszedł, może ktoś powie, że miał podobnie, czy to rzeczywiście anhedonia, czy moje prawdziwe myśli. Czuję, że nawet samo napisanie tego posta mnie uspokoiło, bo na logikę, chyba naprawdę mi zależy, chociaż wciąż ciężko mi myśleć o tym z taką pewnością. Dziękuję wszystkim z góry za odpowiedzi i cierpliwość. Wiem, że tutaj może znaleźć się ktoś, kto mnie zrozumie <3
ODPOWIEDZ