Mam na imię Michał i mam 28 lat. Trafiłem na to forum szukając informacji o tym, co może być ze mną nie tak i przeczytałem kilkanaście wątków na temat problemów podobnych do moich. Niemniej chciałbym podzielić się swoimi doświadczeniami.
Historia jest długa, postaram się w skrócie, ale miewam skłonności do rozpisywania się. Mam nadzieję, że ktokolwiek doczyta do końca...
Od dziecka, odkad tylko pamiętam (5-7 lat?) miałem objawy depresyjne, irracjonalne lęki etc. Miałem nadopiekunczą mamę, która trzymała mnie pod kloszem, wszystko robiła za mnie i ogólnie wpajała mi, że wszystko jest niebezpieczne. Ojciec z kolei ciągle pracował, wiec miałem z nim bardzo nikły kontakt. Szybko pojawiły się u mnie lęki, głównie kiedy mamy nie było obok, paniczny strach, że jak gdzieś pojedzie to już nie wróci itd. Z czasem pojawiały się inne - olbrzymie poczucie winy kiedy cokolwiek 'zbroiłem' (np. ubrudziłem spodnie, etc.). Lęki o zdrowie swoje i najblizszych, o to ze nie dam sobie rady w zyciu itd. Następnie - natretne mysli. Najpierw typu 'mama jest głupia", z czasem coraz mocniejsze, aż do agresywnych o tym, żeby zrobić komuś krzywdę. Bałem się tych myśli okrutnie i próbowałem z nimi walczyć, ale wszyscy wiemy jak to działa. Oczywiście sygnalizowalem to rodzicom, mówiłem im na początku o wszystkim, ale bardzo szybko zaczęli to zbywac i bagatelizować. Ciągle słyszałem "przestań, nie przeżywaj, nie myśl o tym, ile Ty masz lat etc, "powariujemy przez Ciebie." Nie zrozumcie mnie źle, wiem ze rodzice mnie kochali i nadal kochają, po prostu totalnie nie rozumieli co się dzieje i zbagatelizowali sprawę. No więc tak sobie żyłem, lęki i myśli były, czasem słabsze, czasem silniejsze, ale jakoś dawałem radę, nic nie mówiąc rodzicom, ani nikomu innemu.
Kolejna część koszmaru zaczęła się w gimnazjum. Bylem niski, cichy, mało przebojowy, przy tym dobrze się uczyłem, no i wielu osobom się to nie podobało, kilkoro rówieśników upodobało sobie gnębienie mnie. Wyśmiewanie, przepychanki, głupie zabawy moim kosztem, itd. Po krótkim czasie każde pójście do szkoły wiązało się z ogromnym stresem, który zaczynał się już wieczorem dnia poprzedniego. Dochodziły do tego bóle głowy, bóle brzucha, biegunki, itp. Jak się pewnie domyślacie, coraz bardziej odcinałem się również od rówieśników. Przy każdej rozmowie z inną osobą miałem poczucie, że ta osoba się ze mną nudzi, że nie ma o czym ze mną rozmawiać, itd. Zacząłem uciekać w muzykę (jako 12-latek zacząłem słuchać metalu) i gry komputerowe, które w zasadzie wypełniały mi zdecydowaną większość mojego czasu. Kontakt z rodziną ograniczał się do "jak tam w szkole, dobrze" itd. Myśli natrętne i lęki również dawały o sobie znać, np. "jak włączyłem tę piosenkę to muszę ją wysłuchać do końca, inaczej coś złego się stanie".
W liceum było nieco lepiej, a przynajmniej nikt mnie nie gnębił. Nadal jednak byłem już raczej samotnikiem. Po cichu marzyłem o związku, o wielkiej miłości, i mając niecałe 17 lat zacząłem być z dziewczyną, która jak się okazało też miała ciężkie przeżycia i cierpiała na nerwicę natręctw i depresję. Mimo to na początku byłem przeszczęśliwy z tego związku, nic innego nie zajmowało moich myśli, myślałem, że już wszystko będzie cudownie. Po około trzech miesiącach zauroczenie minęło i pojawiły się myśli "nie kocham jej, nie chce z nią być, itd." Oczywiście z dnia na dzień moje szczęście wyparowało i zaczęło się wieczne zamartwianie, czy ją kocham, czy to ma sens, czy tylko marnuję jej czas, okłamuję ją, itd." Mimo tego związek trwał 3 lata. Nie było żadnego seksu, gdyż ona była katoliczką i panicznie bała się grzechu, ograniczała mnie na wielu innych płaszczyznach, a ja na to pozwalałem, bo uważałem, że jestem jej to winny, albo coś takiego. Nie miałem żadnych innych znajomych. W tym okresie pierwszy raz poszedłem do psychologa, brałem bodajże Seronil, ale bardzo szybko przestałem chodzić na wizyty (rodzice po każdej wizycie pytali, czy już dochodzę do siebie). Po liceum wyjechałem do Warszawy i zamieszkałem z ówczesną dziewczyną, ale ciągle byłem zestresowany i przygnębiony i pełen wątpliwości. Mając jakieś 20 lat poszedłem na 3-miesięczną terapię grupową, zdiagnozowano u mnie wtedy zaburzenia adaptacyjne. Trochę pomogło mi to odnaleźć się między ludźmi i zaraz po tej terapii zerwałem z dziewczyną. Kolejne 2 lata byłem sam. Pierwsze miesiące po rozstaniu były ciężkie, nerwica, silna derealizacja, etc. Potem jakoś doszedłem do siebie, studiowałem, w wolnym czasie grałem w gry i jakoś leciało. Oczywiście doskwierała mi samotność, chociaż wtedy udało mi się już wkręcić w jakąś grupkę znajomych i w miarę regularnie utrzymywałem z nimi kontakt.
Po tych 2 latach poznałem inną dziewczynę. Poznaliśmy się przypadkiem w grupie znajomych i dość szybko zaczęliśmy się spotykać. Natomiast jak tylko stało się jasne, że kroi się coś bliższego, to od razu uderzyły we mnie lęki, przygnębienie i nieustanne wątpliwości, czy to ma sens, czy ja w ogóle coś do niej czuję, itd. Oczywiście próbowałem z tym walczyć, czasem bywało lepiej, czasem gorzej i raczej przez większość czasu ukrywałem to przed nią. Starałem się dla niej i spędzaliśmy razem tyle czasu ile się dało (widywaliśmy się głównie tylko w weekendy, gdyż studiowaliśmy w innych miastach). Ona natomiast była chorobliwie zazdrosna, regularnie robiła mi awantury o wiele błahostek i niejednokrotnie skłócała z moimi znajomymi. A po niecałych dwóch latach związku przyznała się do zdrady i tak też związek się zakończył. Oczywiście byłem zdruzgotany, klikakrotnie pytałem, czy nie chce do mnie wrócić, ale w końcu odpuściłem i jakoś trochę się podniosłem.
Kolejne 2 lata byłem sam i bardzo mi to ciążyło. Pracowałem, dalej uczyłem się, odnowiłem trochę kontakty ze znajomymi i znowu jakoś szło (zaznaczę, że od 20 roku życia, od momentu tej terapii grupowej cały czas brałem Asertin, czasem z przerwami, ale brałem). Życie codzienne wychodziło mi nienajgorzej, chociaż nie mogę powiedzieć, żeby sprawiało mi radość... raczej to była taka trochę wegetacja. Ciągle myślałem o tym, żeby z kimś być. Spotykałem się z wieloma dziewczynami często mając nadzieję na jakąś bliższą relację, ale słabo mi to wychodziło. Z czasem coraz silniej doskwierała mi samotność i zwyczajny brak bliskości i pochłaniało to bardzo dużo moich myśli. Mimo że z tyłu głowy czułem, że się boję i że lęki mogą wrócić, to i tak próbowałem.
W końcu, mając 26 lat poznałem moją obecną dziewczyną, z którą jestem do dziś od ponad 2 lat. I tutaj wreszcie bardziej do sedna. Poznaliśmy się na imprezie firmowej, spędziliśmy razem rozmawiając cały wieczór, niedługo potem zaprosiłem ją na randkę. Było fajnie, ale niezbyt długo. Po raz kolejny, gdy tylko stało się jasne, że zmierza to w kierunku związku, od razu powróciły wątpliwości i natrętne myśli "czy ja ją kocham, czy to tylko z samotności, czy ja jej nie okłamuję, czy to w ogóle ma sens". Dodam, że tym razem trafiłem na naprawdę wspaniałą kobietę. Jest inteligentna i uczynna, wesoła, docenia mnie, nie ogranicza i ogólnie wszystko jest w jak najlepszym porządku. Wiem też, że mnie kocha i bardzo dobrze się dogadujemy. Z jednej strony ja też wiem, że ją kocham, z drugiej nie mogę pozbyć się tych myśli. Przez ostatnie 2 lata bywały okresy, kiedy czułem się naprawdę dobrze i wszystko było ok. Miewałem czasami silniejsze nawroty tych wątpliwości, przygnębienia i ciągłego analizowania, czy to ma sens, ale zawsze jakoś przechodziło i potem było względnie dobrze. Jeździliśmy razem dwukrotnie na wakacje i było naprawdę super. Miesiąc temu planowałem oświadczyny, kupiłem już pierścionek i... moje lęki/nerwica i wątpliwości nasiliły się do tego stopnia, że od tamtego czasu jestem ciągle znerwicowany, nie mogę normalnie jeść, spać i ciężko mi skupić się na czymkolwiek. Postanowiłem poczekać z zaręczynami, bo nie chciałem tego robić w takim stanie... Zacząłem chodzić do psychologa, jestem na razie po trzech wizytach i planuję kontynuować. Psycholog nie postawiła mi jeszcze diagnozy, natomiast mówi o lęku przed bliskością, nagromadzonej złości i konfliktach wewnętrznych/niespełnionych potrzebach.
Czuję się okropnie, z jednej strony moje życie się w końcu ustabilizowało, mam niezłą pracę, wspaniałą kobietę, a w tej całej nerwicy coraz częściej myślę, żeby ją zostawić, bo może wtedy będzie mi lepiej... No i ciągłe myśli, że ją okłamuję, marnuje jej czas itd... Czy to możliwe, żeby nerwica tak skutecznie niszczyła wszystkie pozytywne emocje? Bardzo proszę o jakiś komentarz, bo już nie wyrabiam psychicznie
