Post będzie trochę długi, ponieważ chcę w nim opowiedzieć o niesamowitych skutkach wychodzenia naprzeciw lękom na moim konkretnym przykładzie. Jestem tu z wami już od dłuższego czasu. Bywały miesiące, w których siedziałem tutaj codziennie i pisałem z różnymi ludźmi, ale bywały także momenty, w których kompletnie nie korzystałem z forum. Napisałem w swoim czasie kilka dłuższych postów, które są efektem moich różnych przemyśleń i obserwacji. Z tego co pamiętam, jeden dobrze się przyjął (o natręctwach na tle seksualnym) i sporo osób odezwało się do mnie z różnymi pytaniami, bądź też gratulacjami za rzekomo "dobry materiał".

Od dłuższego czasu jestem w głębokim kryzysie. Kilka czynników i zmian życiowych sprawiło, że znalazłem się w przysłowiowej dupie. W tak głębokiej dupie nie byłem od bardzo długiego czasu - myślę, że tylko początki zaburzenia były tak przerażające jak ostatnie kilka miesięcy. Zrobiłem kilka kroków w tył jeśli chodzi o nawyki, zarówno codzienne jak i nawyki myślowe. Moja znajoma zmarła z dnia na dzień z powodu tętniaka w mózgu i to był chyba mój gwóźdź do trumny oraz ponowne rozpoczęcie się silnych myśli egzystencjalno-filozoficznych. Utraciłem kompletnie sens życia, pomimo że nie była to dla mnie jakaś bliska osoba. Chodziło o sam fakt, że zdrowa osoba, mająca plany na przyszłość, dbająca o dietę, stroniąca od alkoholu, nagle w tak młodym wieku po prostu umiera we śnie. Nasiliła mi się dodatkowo hipochondria, a wraz z nią, żeby było jeszcze ciekawiej, doszły mi problemy zdrowotne, które tylko nakręciły całą sprawę. Zauważyłem kilka zmian na swoim ciele, doszły bóle brzucha, bóle głowy, wzrost ciśnienia we krwi, problemy układu pokarmowego. W pewnym momencie złapał mnie tak silny stan i tak ciężkie odrealnienie, że pomimo świadomej wiedzy, że robię źle, byłem na USG jeszcze tego samego dnia (obdzwoniłem całe miasto i znalazłem jedyny gabinet na totalnym wypizdowiu, który prześwietlił mi klatkę piersiową). Straciłem cały dzień na tę wycieczkę, ale stan był tak silny, że musiałem to zrobić dla świętego spokoju, ponieważ nie chodziło tylko o moje własne świrowanie - zmiany na mojej klatce piersiowej zauważyli także domownicy, co tylko podniosło lęk jeszcze bardziej.
Stan emocjonalny w takich chwilach jest tak mocno przegrzany, że powrót do "normalności nerwicowej" jest bardzo długi. Chodzi mi tutaj o powrót do stanu, w którym mamy zaburzenie, ale jest ono do zniesienia i możemy w miarę normalnie funkcjonować. U mnie było to już wtedy tak silne, że w momencie uspokojenia jakiegokolwiek natrętu, na jego miejsce wskakiwał kolejny. Pamiętam że wychodziłem z USG klatki piersiowej i nawet nie poczułem większej ulgi, bo już w drodze do samochodu miałem obawy o coś innego

Natręty myślowe o skrzywdzeniu bliskich, skrzywdzeniu siebie itp. to chyba najbardziej powszechna rzecz w zaburzeniu - zaraz obok obaw o zdrowie. Pamiętam, że myśli o wbijaniu noża w domowników przerabiałem już w podstawówce i pamiętam, że już kilka lat temu kompletnie olałem temat i nigdy się tym nie przejmowałem, bo jest to chyba najbardziej prymitywny i oklepany natręt myślowy. Niestety w stanie, w którym się niedawno znajdowałem, świadomość, logika i racjonalne myślenie były kilka poziomów pod moimi emocjami i jedyne co w tym momencie miałem w głowie to obrazy myślowe, jak z pistoletem w ręce odwracam się i rozpier.dalam wszystkich swoich znajomych, a potem gniję w psychiatryku albo w więzieniu. Zdaje sobie sprawę jak irracjonalnie to brzmi, ale na tym forum raczej nie muszę nikomu tego tłumaczyć - świadomość w takich chwilach nie istnieje i raczej możecie sobie wyobrazić co czułem. Od dłuższego czasu byłem kompletnie zniszczony i ledwo żywy, a na deser dostałem newsa, że mam iść ze znajomymi postrzelać sobie z AK-47

Tak szczerze to powiedziałem sobie, że to zrobię, ale w głowie ciągle szukałem wymówek i jedyne moje myśli kręciły się wokół tego, że jednak to odpuszczę. Lęk był ogromny, ale nadal w stanie emocjonalnym tliła się ta nadzieja, że może w ogóle do tego nie dojdzie. Okazało się po czasie, że plan ze strzelnicą nie wypalił. Każdy by pomyślał "cóż za szczęście", jednak w tym momencie podjąłem decyzję, że idę na strzelnicę sam i zrobię to jak najszybciej. W chwili podjęcia decyzji, kiedy stan emocjonalny dostał sygnał, że nie ma już odwrotu, poczułem się tragicznie. Rozpoczęło się piekło, które odczuwałem może tylko kilka razy podczas całej przygody z zaburzeniem. W pracy nie umiałem wykonać prostych zadań ze względu na kompletny brak koncentracji, trząsły mi się ręce, nie mogłem spać, a żołądek miałem tak ściśnięty, że wszystkie obiady lądowały w koszu i zjadałem może z 700 kalorii w ciagu dnia. Wiedziałem, że nie minie mi to dopóki nie wyjdę lękom na przeciw i byłem w tym momencie już tak wkur.wiony, że choćbym naprawdę miał tam zginąć, to miałoby to więcej sensu, niż życie w tak silnej pułapce umysłu. Obdzwoniłem wszystkie strzelnice w promieniu 100 kilometrów - wszędzie minimalna liczba osób na tor wynosiła conajmniej 2. W końcu udało się znaleźć jedną i umówiłem się już na konkretną datę i godzinę. Przez te kilka dni słuchałem nagrań DivoVica oraz spisywałem wszystkie swoje myśli na kartkę. Kręciły się one głównie wokół dożywocia w więzieniu lub psychiatryku, odstrzelenia sobie łba, pozabijania ludzi lub bycia w tak silnym lęku że po prostu padne tam na ziemie i będą mnie wywozić w karetce. Mimo tego, w osobnej kolumnie spisywałem to, co podpowiada mi świadomość, logika i racjonalne myślenie, czyli myśli w stylu "będzie cholernie ciężko, ale dasz radę, nie masz zaburzeń świadomości, a sama nerwica nie jest w stanie zrobić nikomu krzywdy itp". Wiecie jednak że takie świadome tłumaczenie nie daje kompletnie nic, bo w stanie agonii nerwicowej mamy w bani jeden wielki kocioł.
Nadszedł ten dzień - znajomi w pracy jeszcze przypomnieli mi że jest to "piątek trzynastego" i żartobliwie rozmyślali kto będzie miał dzisiaj największego pecha. Mój stan emocjonalny był przekonany że ja oraz wszyscy ludzie na strzelnicy, którzy będą padać jak muchy. Nie jestem w stanie opisać tego jak się czułem, ale było to totalne piekło. Wiedziałem, że muszę wziąć coś na uspokojenie, bo nawet nie wpuszczą mnie w takim stanie na strzelnicę

Emocje, które poczułem po wyjściu z budynku były czymś niesamowitym. Żaden lek ani żadna rzecz na świecie nie jest w stanie przynieść takiego spokoju ducha, jak naplucie nerwicy w twarz i pokazanie jej, że nie dasz się zniszczyć. Pewność siebie była ogromna, wyszedłem ze strzelnicy i podskakiwałem do góry (wtedy to dopiero musiałem wyglądać jak świr

Nie jestem zdrowy, nie wyzdrowiałem po jednym incydencie. Jednak jest to kolejny raz w którym moja świadomość wygrała i mam w planach robić tak do usranej śmierci. Porównałbym to do sytuacji, w której idzie rodzic z dzieckiem i widzą zabawkowego psa na ulicy. Dziecko mówi "nie idziemy tam, on nas zje, zginiemy, musimy uciekać". Rodzic wie, że pies jest plastikowy i jego obowiązkiem jest uświadomić o tym swoje dziecko. My w tej sytuacji jesteśmy rodzicem i musimy być odpowiedzialni za swój stan emocjonalny - nie działa prawidłowo i trzeba mu pomóc. Tylko my świadomie możemy "wziąć dziecko na ręce" i pomimo płaczu i strachu, podejść do psa i pokazać, że jest sztuczny. Dziecko na drugi dzień znów może odczuwać zagrożenie, bo jest tylko dzieckiem, jednak jeżeli rodzic podejdzie do tego psa 10, 20 lub nawet jak będzie trzeba to 200 razy, to w końcu dziecko zauważy podobieństwo sytuacji i przestanie się bać. Niestety czasami nasze zachowania przypominają rodzica, który uwierzył 3 letniemu dziecku i razem z nim zaczął uciekać przed sztucznym zwierzątkiem.
Jeżeli macie jakieś podobne sytuacje, możecie się podzielić. Jeżeli macie w planach przezwyciężanie lęku, też dajcie znać

