Ogłoszenia:
1. Nowi użytkownicy, którzy nie przekroczą progu 30 napisanych postów, mają zablokowaną możliwość wstawiania linków do wszelakich komentarzy.
2. Usuwanie konta na forum - zobacz tutaj: jak usunąć konto?

Moja historia w jednym poście

Być może masz jakąś kwestię do poruszenia związaną z nerwicą i lękiem?
A nie wiesz w który powyższy dział dodać temat, bo choćby pasuje to do każdej nerwicy?
Zrób to w takim razie tutaj.
Dział ten zawiera różne tematy, sprawy, wydarzenia w życiu związane z nerwicą i lękiem.
ODPOWIEDZ
Idaho
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 2
Rejestracja: 5 stycznia 2020, o 03:59

24 kwietnia 2020, o 02:19

Cześć.
Wybaczcie jeśli nie ten dział i topic trochę z dupy.
Chciałem się po prostu wygadać, opowiedzieć swoją historię. A, że problem dotyczy głównie nerwicy natręctw, ale też fobii społecznej i depresji pomyślałem, że ten dział się najlepiej nada. A pisze to na gorąco, bo mnie naszła taka chęć i chce to zrobić zanim mi przejdzie.

Wszystko zaczęło się jeszcze gdzieś w gimnazjum. Wiek 13-15 lat. Nie potrafię dokładnie określić, ale było to mniej-więcej 20 lat temu. 2/3 moje życia.
Zaczęło się niewinnie. Sprawdzanie kilka razy przed wyjściem z domu, czy kran w łazience zakręciłem, czy drzwi zamknięte i tego typu historie. Trochę się z tego śmiałem, że jestem po prostu ostrożny.
W gimnazjum też po raz pierwszy się zakochałem. Szczeniacka miłość, nie wiem nawet, czy to istotne. Skończyło się szybko i brutalnie. A młody umysł w tym wieku wszystko interpretuje jako takie ostateczne.
Zawsze byłem cichy i nieśmiały, ale po tym jak skończyłem gimnazjum to osiągnęło apogeum. Zacząłem unikać bardzo wielu społecznych interakcji z obcymi. Kiedy kogoś nie znałem, unikałem często jak ognia. Dobrze się czułem w gronie znajomych. Swobodnie i normalnie, ale kiedy pojawiał się ktoś obcy już ten stan się zmieniał. Czułem się spięty, nie wiedziałem co powiedzieć, pocenie dłoni, rumieniec na twarzy. Zauważyłem wtedy u siebie, że nienawidzę wręcz wchodzenia do pełnego ludzi pomieszczenia (chyba, że do własnej klasy), nienawidziłem przechodzić korytarzem w szkole, bo miałem wrażenie, że wszyscy się na mnie gapią. Te objawy się zaczęły nasilać. Nie mogłem się wyszczać stojąc przy pisuarze kiedy przy pisuarze obok sikał ktoś inny, po prostu byłem tak spięty. I to tylko jedna z sytuacji w których normalne zdawałoby się czynności sprawiały mi problem. Teraz jak to pisze wiem jak absurdalnie to brzmi, że brzmi jak jakiś żart, ale to fakt. Zaczęło się też nasilać moje natręctwo. Potrafiłem sprawdzać wszystko już nie kilka, a kilkanaście razy. Przez co bardzo często spóźniałem się na lekcje, bo zbyt późno wychodziłem z domu i uciekał mi autobus do szkoły. Wstawanie trochę wcześniej i próby wyjścia trochę wcześniej nic nie działały. Jakby mój mózg mówił "Chcesz mnie przechytrzyć, tak? To teraz zamiast sprawdzać 10 minut, będziemy sprawdzać 20.". Ciągle mi się wydawało, że mam nad tym kontrolę, bo nie miało to jakiegoś strasznego wpływu na mnie. Było irytujące, ale jeszcze dało się żyć. Bardziej się martwiłem moim lękiem, ale ufałem znajomym którzy mówili, że to nieśmiałość, że to minie, że muszę się przemóc... Spojler - nigdy tego nie zrobiłem.
Wtedy zacząłem się interesować psychologią. Czytałem dużo na ten temat - głównie opracowań, artykułów, badań jakie udało mi się znaleźć w sieci. Otarłem się też o pseudo naukę pod postacią parapsychologii, ale to inny temat. Dowiedziałem się, że jestem prawdopodobnie introwertykiem i być może mam początki depresji i fobię społeczną. Ale zaraz, ja? Ja i depresja? Ja i fobia społeczna? Jak komuś o tym powiem, to mnie wyśmieje i będę pośmiewiskiem, że w ogóle coś takiego podejrzewam, a do tego stanę się tym negatywem co się tylko użala nad sobą i chce zwrócić na siebie uwagę. I tak też żyłem. Wmawiając sobie, że to minie.
Mniej więcej w połowie liceum poznałem kogoś. Zakochałem się i świat jakby na nowo nabrał kolorów, ja wierzyłem w siebie trochę bardziej, było lepiej. Ale po roku, ciach. Skończyło się, jeszcze brutalniej niż poprzednie - zdrada i to taka z przytupem, fanfarami i konfetti. W szczegóły się wdawać nie będę, powiem tylko, że pierwszy i ostatni raz w życiu widziałem kobietę dumną z tego, że dała dupy innemu facetowi.
To już mnie trafiło mocno. Maturę przeszedłem na żywiął. Głupi nie jestem, to sobie poradziłem. Bez szału, ale ze zdaniem problemów nie było. No i studia. Mój stan się pogarszał w zasadzie w oczach. Natręctwa stawały się coraz gorsze, lęki coraz bardziej uprzykrzały mi życie. Ja zacząłem rezygnować po trochu ze swojego życia towarzyskiego.
Znów kogoś jednak poznałem. Kilka miesięcy i znów trach - to samo, dokładnie to samo co poprzednio.
Wróciłem do punktu wyjścia tylko, że gorzej. Tym razem pomysł tego, że mogę mieć depresję, OCD i fobię społeczną nie wydawał już się tak głupi jak poprzednio, ale ciągle było mi wstyd. Przekonywałem siebie sam, że to minie, że to tylko taka faza, że każdy przecież byłby smutny w takich okolicznościach i mam po prostu doła.
Znalazłem prace pod koniec studiów. Stres związany z nią zaczął pogłębiać mój stan. Postawa szefa nie pomagała. Gwałtowny zjazd po równi pochyłej nastąpił gdzieś w okolicach 2014-2015, może ciut później. Ciężko określić dokładną datę, bo to nie stało się z dnia na dzień, a i dla mnie wspomnienia tego to taka niewyraźny sen.
Co konkretnie zaczęło się dziać?
OCD w pełnej krasie. Czasem wyjście z domu zajmowało mi kilka godzin. Zakręcenie kranu i upewnienie się, że faktycznie jest zakręcony potrafiło mi zająć w doby dzień 15 minut, a w zły kilka godzin. Do tego gaz, okna, wtyczki z kontaktu. Swoje poranne czynności ograniczałem do minimum, żeby w ogóle mieć szanse z domu gdzieś wyjść. Śniadań nie jadłem, kąpałem się dzień wcześniej przed snem a rano ewentualnie podstawowa toaleta (z czasem i to pomijałem), o czymś takim jak prasowanie albo gotowanie czegoś mogłem zapomnieć. Ze spotkań towarzyskich zrezygnowałem całkowicie (były one wyjątkowo rzadkie już od końca liceum - 2006, bo kilka razy w roku), ale teraz zrezygnowałem niemal całkowicie, bo się notorycznie spóźniałem i czułem się winny. Mój rekord wychodzenia z domu to 8 (tak, OSIEM) godzin.
Poza domem to samo - upewniałem się czy zamknąłem garaż, czy zgasiłem papierosa na przystanku, etc. Kiedy zacząłem jeździć samochodem (a prawo jazdy zrobiłem dość późno) to nawet tam to się przeniosło. Najbardziej się bałem braku koncentracji, że kogoś niechcący potrącę przez brak uwagi. No i sobie to tak wkręciłem, że jak najechałem na większą dziurę i mi zatrzęsło samochodem, to musiałem się cofnąć i sprawdzić co to było (muszę mówić, że na jednym sprawdzaniu się nie skończyło?). Tak jak na początku sprawdzałem tylko sporadycznie, tak bardzo szybko ze sporadycznie zrobiło się notorycznie. Raz jeździłem po mieście w koło jednego osiedla przez prawie 6 godzin, bo jak w nocy wracałem do domu, to wydawało mi się, że otarłem się o niezbyt trzeźwego jegomościa który niemal wszedł mi pod maskę na przejściu. Skręciłem wtedy w bok, zrobiłem kółko wkoło osiedla, tak żeby przejechać przez to przejście jeszcze raz i zobaczyć. A później jeszcze raz i jeszcze raz... I pewnie bym tak jeździł, aż by mi się paliwo skończyło, ale zaczęło być jasno, ludzie zaczęli do pracy wychodzić i widziałem, że niektórzy na przystankach dziwnie się patrzyli jak po raz któryś z rzędu ten sam samochód przejeżdżał obok. To sparaliżowało moje życie. Nigdy nie wyprowadziłem się od rodziców - bo nie wyobrażam sobie funkcjonować mieszkając samemu - teraz przynajmniej ktoś zostaje w domu jak wychodzę i jest łatwiej, bo nie muszę wszystkiego sprawdzać. Pracuje zdalnie w domu, bo nawet jakbym pracę znalazł to po tygodniu mnie zwolnią za spóźnienia. Całe swoje życie podporządkowałem temu stanowi. Ja nie mam nad tym kontroli, to kontroluje mnie. Żyje tak, żeby minimalizować skutki i nic więcej się nie liczy.
Moja fobia społeczna też dała mi w kość. Od czasu ostatniego związku miałem kilka drobnych przygód, jakieś randki przez kilka lat po nim, ale to nigdy nie rozwinęło się dalej. Najdalej taka znajomość trwała kilka tygodni i rozpadały się z różnych powodów. Ja zacząłem się izolować. Nie rozmawiałem ze znajomymi, bo mój nastrój był coraz gorszy i nie chciałem nikogo obarczać. Z czasem miałem wyrzuty sumienia, że się przestałem odzywać, bo tak głupio napisać "hej, co słychać?" jakby nigdy nic do kogoś z kim się nie rozmawiało ostatnie pól roku. Czy w ogóle będę potrafił z kimś takim jeszcze rozmawiać? Więc odkładałem te rozmowy, ale im dalej w las, tym poczucie winy rosło i tym bardziej nie wchodziłem w interakcje. Z czasem przestałem rozmawiać w ogóle z kimkolwiek ze znajomych. Pomiędzy pojedynczymi, krótkimi rozmowami mijały tygodnie, później miesiące, później lata. Bolało mnie, że nikt się mną nie interesuje, ale sam też nie potrafiłem wykonać kroku. Było mi zwyczajnie wstyd. Unikałem telefonów, bardzo często nie odbieram, a dzwonienie odkładam tak długo jak się da (nawet sprawy służbowe, jakieś urzędowe, inne pierdoły), unikam logowania się na skrzynkę mailową, bo jeszcze znajdę jakiegoś maila na którego będę musiał odpisać, zakupy robię wieczorami, kiedy jest możliwie mało ludzi w sklepie, co się da załatwiam zdalnie, żeby unikać ludzi. Korzystanie z toalety publicznej jest dla mnie horrorem, McDrive jest dla mnie wybawieniem, bo nie muszę wchodzić do restauracji i wypowiedzieć zamówienia do obsługi twarzą w twarz. Załatwienie czegokolwiek jest jak wyprawa na Mount Everest, a relacje koleżeńskie ze znajomymi nie istnieją (na dzień dzisiejszy taką zwykłą, casualową rozmowę o pierdołach, dla przyjemności, która trwała dłużej niż kilka kurtuazyjnych zdań przy okazji składania sobie życzeń na urodziny, czy inne okazje odbyłem 1,5 roku temu). Na randce nie byłem ok. 5 lat. Nie umiem rozmawiać z ludźmi. Straciłem tą umiejętność. Teraz jak sobie wyobrażę, że mam z kimś pogadać na ulicy, nawet kimś kogoś znam, kto kiedyś był moim znajomym to wydaje mi się, że łatwiejsze byłoby wsiąść na rowek i pojechać na księżyc.
Moja samoocena przez to przestała istnieć. Nienawidzę siebie, gardzę sobą. Czuje się nieudacznikiem, zerem i przegrywem. Nic nie mogę zrobić, nic osiągnąć. Coś tak prostego jak wyjście do sklepu, pogadanie ze znajomymi jest dla mnie niewyobrażalnie trudne, a coś takiego jak pójście na randkę, czy praca na etacie jest niemożliwe. Czuje się kompletnym dnem. Nie patrzę na siebie w lustro. Czuję się nieatrakcyjny, bo pomimo tego, że na różnych randkowych portalach próbowałem kogoś znaleźć to chyba da się wyczuć moją pewność siebie przez internet i mało kto w ogóle zwracał uwagę i wchodził w jakąkolwiek interakcje ze mną. Czuję się źle z samym sobą. Po prostu nienawidzę siebie: tego jak wyglądam, tego jak się czuje, co ze mną jest...

Dwa lata temu przyszedł taki dzień, że zacząłem myśleć o samobójstwie. Podobała mi się myśl, że umieram. Ale nie tylko umieram. Chciałem zadać sobie cierpienie, chciałem się ukarać za to jak beznadziejny jestem. To był moment kiedy zacząłem szukać pomocy. Trafiłem do psychologa, później do psychiatry (prywatnie) i przez jakiś czas uczęszczałem na terapie i brałem leki (Peroxinor i Anafranil na początku, później Setaloft i Anafranil). Skutki uboczne były dość mocne. Ciągła senność (mocniejsza niż zazwyczaj), brak koncentracji, bóle głowy, bezsenność i zespól niespokojnych nóg w nocy to tylko te najważniejsze. Ale chciałem to kontynuować, bo zauważyłem lekką poprawę. Taką minimalną. Chwyciłem się tego jak pijany płotu i chciałem żeby trwało. Z czasem jednak oszczędności stopniały, wizyty u lekarza tanie nie są, więc zrezygnowałem. Leki też jakby po początkowych kilku tygodniach kiedy mi się wydawało, że działają, przestały, albo nie było większej poprawy. Ciężko mi to jednoznacznie i obiektywnie ocenić teraz - w każdym razie nie czułem jakiejś jakościowej poprawy życia. Przestałem brać tabletki. Przez jakiś czas było stabilnie. Nie lepiej, bo ciągle tak samo, ale przynajmniej nie gorzej.
Adoptowałem psa za namową mojej terapeutki, bo kocham psy i dał mi ten mały, kochany szkodnik wiele radości, wyciągał z domu na spacery. Po adopcji okazało się, że piesek jest chory na serce. Opiekowałem się nim jak mogłem, jeździliśmy do weterynarza regularnie na badania, brał leki i generalnie starałem się jak mogłem, żeby miał kochający dom, bo nie dość, że chorował, to jeszcze trafił do klatki niekochany i niechciany. Nieistotny dla nikogo (trochę w tym widziałem też siebie). Kilka miesięcy po adopcji u mojego ojca wykryto raka. Przerzut z płuca do mózgu. Operacja wycięcia guza z mózgu się udała (akurat dwa dni przed moimi urodzinami. Najlepszy prezent jaki w życiu dostałem), zaczęła się chemia i od tej chemii mój ojciec bardzo podupadł na zdrowiu. Niestety, tę walkę przegrał. Zmarł niedawno, a na domiar złego dzień przed nim mój pies również odszedł.
Przez to i ogólnie przez mój stan od kilku tygodni znów zaczyna być gorzej i to drastycznie, a ja już nie mam siły. Chce wrócić na terapię, ale chce też po prostu się wygadać, wyjść do ludzi, opowiedzieć w końcu swoją historię, nie czuć się już tak cholernie sam z tym wszystkim. Nie chce się zbyt mocno otwierać przed znajomymi, bo mi wstyd. Nie chce słyszeć, że powinien się wziąć w garść, że przesadzam a dzieci w Afryce mają gorzej, że wszystko będzie dobrze, albo że się użalam i sobie wkręcam depresję. Niektórzy wiedzą. Do niedawna to wszystko było moją tajemnicą. Nawet rodzicom powiedziałem to dopiero trochę ponad rok temu. Nie wdaje się też w szczegóły za bardzo. Po prostu kilka osób wie, że mam depresje i tyle. A chce, potrzebuję się wygadać (w tym momencie przynajmniej), tylko komuś kto mnie zrozumie, kto nie będzie oceniał i nie będzie dawał rad z weekendowego podręcznika kołczingu.

Oto więc i jestem. Ja i moja historia.
Pewnie wiele faktów, szczegółów i masy różnych rzeczy nie zawarłem w tym długim poście, ale najważniejsze jest. Dzięki za możliwość podzielenia się.
maggie2223
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 251
Rejestracja: 28 stycznia 2020, o 08:55

25 kwietnia 2020, o 19:58

Dziękuję Ci za podzielenie się z nami swoją trudną historią 💚
Nie jesteś sam,
ODPOWIEDZ