Postanowiłam po krótce opowiedzieć wydarzenia z mojego życia, które wskazują na obecność hipochondrycznego myślenia.
W wieku 6-7 lat którejś nocy obudziłam się z kłuciem w oku, wpadła mi tam rzęsa. Rozbeczałam się, myślałam, że oślepnę. Nie mogłam mrugać, zasnąć, zasiałam taką panikę, że tata o 6 rano pobiegł do apteki po jakieś kropelki do oka. Oczywiście nie wkropiłam ich, bo za bardzo się bałam.
Pamiętam też, jak kiedyś znowu w nocy obudziłam się, bo tata wychodził do pracy i nagle zauważyłam, że jak jest ciemno to przed oczami latają takie malutkie kropeczki. Pewnie nawet nigdy na to nie zwróciliście uwagi, ale kiedyś się przypatrzcie. Do rana nie spałam, nie dawało mi to zasnąć przez kilka dni.
Następna akcja, też w wieku około przedszkolnym. Poszłam na spacer z rodzicami i podczas skakania strzeliło mi coś pod kolanem. Jak zginałam nogę, to mnie tam coś kłuło. Myślałam, że tak zostanie już do końca życia, znowu ryczałam jak głupia.
Podniosłam też ryk na cały dom, gdy znalazłam dziurę na klatce piersiowej. A okazało się, że to tylko te takie zagłębienie między obojczykami na mostku. Do rodziców leciałam z każdą chrząstką w nosie, uszach, na ciele.
Jak miałam iść do kardiologa jakoś w podstawówce, to od kilku miesięcy wstecz odliczałam dni. Myślałam tylko "to już ostatni weekend przed lekarzem, to ostatni Bałam się okropnie. Chyba nie muszę Wam opisywać jak się czułam, gdy lekarka chciała mi założyć Holtera. Ostatecznie założyła i nic nie wyszło.
Raz w podstawówce na lekcję przyszła higienistka i nagadała nam o kleszczach. W ten sam dzień byłam w aptece z mamą po spray odstarszający. Także o naszej słynnej boreliozie wiem wszystko od kilkunastu lat.
Jak byłam przeziębiona i temperatura sięgała 37.5-38 była istna panika.
Chyba nie muszę mówić, co się działo, gdy po zapaleniu oskrzeli miałam podejrzenie astmy. Całe życie mi legło w gruzach, ale oczywiście jej nie mam, byłam po prostu chora.
Mogę wymieniać w nieskończoność. Gdyby tak się zastanowić, to już we wczesnym dzieciństwie miałam pierwsze epizody i przejawy nerwicy. Ataki paniki "oficjalnie" mam od gimnazjum. W szkole średniej hipochondria i ogólnie nerwica sięgnęły zenitu. Nieraz żegnałam się ze światem, gdy miałam niskie ciśnienie lub serce biło szybko lub coś innego mnie bolało. Byłam u kilku lekarzy, badania jak dotąd w normie. Wkręcałam sobie już chyba wszystko, nawet ciążę... Czuję, że im bardziej się nakręcam tym jest gorzej. To jest jak samosprawdzająca się przepowiednia. Czego się boję i o czym pomyślę to to się potem dzieje. Do tego moje dziwne, niby prorocze sny wpędziły mnie w taki amok i strach, że na samą myśl chce mi się płakać. Czuję, że mogę z tego wyjść sama i mam wiele siły do walki, ale strach przed chorobami, problemami, śmiercią moją i najbliższych mnie obezwładnia. To jest coś więcej niż sama obawa i taki zwykły lęk. To nie daje mi żyć normalnie, a chciałabym bardzo. Mam swoje plany, swoje marzenia. Ale co z tego skoro gdzie nie pójdę to są myśli typu "a co jeśli to ostatni mój raz, a co jeśli to jakiś znak, a co jeśli tym razem coś mi się stanie" i tak w kółko, codziennie od kilkunastu miesięcy. Hipochondrię, obawę o życie pamiętam u siebie od zawsze. Nawet rodzice mi często przypominają tego typu sytuacje. Oni są normalni, przejmują się wieloma sprawami, ale nigdy nie wpajali mi przekonań, że coś się stanie, że muszę uważać itd. Nigdy nie miałam żadnej traumy w dzieciństwie, może jakieś pojedyncze i niezbyt znaczące wydarzenia. Nie wiem, co o tym sądzić. Czy to możliwe, że hipochondria jest u mnie od zawsze? Jak sobie z tym radzić? Do psychologa udaję się w wakacje, na razie kompletnie brak czasu. Wiem, że muszę pracować jakoś nad sobą, tylko nie wiem jak. Poradźcie coś. Dzięki
