Ogłoszenia:
1. Nowi użytkownicy, którzy nie przekroczą progu 30 napisanych postów, mają zablokowaną możliwość wstawiania linków do wszelakich komentarzy.
2. Usuwanie konta na forum - zobacz tutaj: jak usunąć konto?

Dążenie do autodestrukcji, historia mojego życia

Forum o zaburzeniach osobowości (boderline, unikająca - lękowa, zależna, schizotypowa itp)
ODPOWIEDZ
olszaan
Gość

17 marca 2016, o 23:57

Chciałabym jakoś przedstawić swoją historię.. Jest bardzo długa, pewnie o wielu rzeczach zapomnę wspomnieć. Ciekawi mnie też jak wiele osób dotrwa do końca tej opowieści.. No i w sumie to też nie bardzo wiem od czego zacząć, bo nie wiem gdzie jest tego wszystkiego początek. Ja jako dziecko? Byłam niezbyt akceptowana przez rówieśników, ale nie czułam się z tym jakoś szczególnie źle. W przedszkolu nie miałam wiele koleżanek, ale chętnie tam chodziłam. Urodziłam się z rozszczepem podniebienia - mówiłam strasznie niewyraźnie, miało kto potrafił mnie zrozumieć. Dopiero później przeszłam operację, a później chodziłam do logopedy, sporo to trwało, ale teraz tylko nie wymawiam R, to sukces, potrafię już wymówić SZ, CZ, RZ, DŻ, CH. I nie raz się zastanawiam jak wcześniej ktokolwiek potrafił mnie zrozumieć. Ale wracając, mam też wadę słuchu, także podwójne nieszczęście. Niepotrafiąca normalnie mówić i w dodatku głucha. Z aparatami słuchowymi wcale lepiej się nie czułam, bo wszyscy patrzyli na mnie jak na dziwoląga i mimo, że już słyszałam lepiej to nie miałam w sumie czego, bo koledzy i koleżanki niechętnie ze mną rozmawiali.. Zadawałam się w przedszkolu w sumie tylko z innymi "wyrzutkami" takimi jak ja, czyli po prostu dziećmi na coś chorymi. W którejś klasie podstawówki dużo przytyłam, nie pamiętam dokładnie tego procesu, wiem, że w przedszkolu byłam jeszcze patyczkiem, a gdy szłam do komunii byłam już pączkiem i ciężko było wybrać mi jakąś sukienkę na tą uroczystość. To chyba kolejny powód, dla którego nie byłam nigdy w centrum zainteresowania. Poza tym zawsze czułam się też gorzej traktowana przez nauczycieli. Nie byłam jakoś szczególnie uzdolniona chyba nigdy, ale bardzo się starałam, dużo czasu spędzałam przy książkach a i tak nie było to nigdy doceniane. Przez rodziców też nigdy nie czułam się kochana, było sporo awantur w domu i czasem zdarzał się też i pasek. Niby nic strasznego, kocham moich rodziców, więcej o nich opowiem w dalszej części, absolutnie nie przedstawiam ich jako złych rodziców. Po prostu wtedy czułam, że nic ich nie obchodzę. Podstawówka tak sobie płynęła, byłam ogólnie raczej przeciętnym dzieckiem, gimnazjum też jakoś sobie mijało. W trzeciej klasie zdarzył się poważniejszy kryzys. Swojego czasu bardzo lubiłam rysować. Sporo czasu poświęcałam na to. Oczywiście pan, który prowadził w szkole zajęcia artystyczne nie był nigdy w pełni zadowolony. Dużo płakałam, coraz częściej, rzecz jasna nie z powodu pana od plastyki, chociaż właściwie to nie wiem czemu. W tamtym czasie miałam nawet całkiem pokaźną liczbę znajomych, zawsze miałam z kim wyjść gdzieś. Zawsze ktoś pisał, dzwonił, chciał mnie gdzieś wyciągnąć. Wydawało mi się, że ludzie mnie zaczęli akceptować. Ale nie wiem, czułam się z dnia na dzień coraz gorzej, chciałam spokoju, przestało mi się chcieć z kimkolwiek wychodzić, uważałam, że tak czy tak jestem beznadziejna i zawsze będę. Wtedy chyba po raz drugi pojawiły się u mnie myśli o śmierci. (Pierwszy raz zdarzyło się to w drugiej? klasie podstawówki, kiedy po którejś awanturze w domu stwierdziłam, że skoro tak rodzice na mnie krzyczą to równie dobrze mogę umrzeć, mówiłam wtedy, Boże, zabij mnie, skoro nie tylko koleżanki mnie nie lubią, ale nawet rodzice nie chcą takiego dziecka. Jakiś tydzień później zdarzył się wypadek samochodowy. Co prawda skończyło się tylko na rozcięciu łuku brwiowego, ale wiadomo, byłam dzieckiem i się przestraszyłam, że faktyczne "Bóg" może spełnić moją prośbę i więcej o tym nie myślałam). W przypływie "weny" czy jak to nazwać zaczęłam rysować samobójców. Ludzie wiszący na drzewie, na żyrandolu, wszędzie, ludzie skaczący z wieżowców, skał, urwisk i tak dalej, krew, krwawiące rany, cmentarze, trumny, anioły śmierci, demony, ludzie opętani nawet, ogólnie tematyka mroczna (dopiero jakiś czas temu robiłam porządki i postanowiłam je wyrzucić w cholerę). To były chyba pierwsze rysunki, z których byłam w jakimś tam stopniu zadowolona. Bardzo chciałam mieć na koniec gimnazjum ocenę celującą z zajęć artystycznych, głupia ja, zaniosłam te wszystkie bazgroły do szkoły i dumna pokazałam nauczycielowi. Nic dziwnego, że się przeraził. Nie wiem czy zrobiłam to celowo czy nie, teraz trudno mi to stwierdzić, może jakoś podświadomie chciałam w ten sposób zwrócić na siebie uwagę? Czytałam w tamtym czasie sporo o tym w jaki sposób można się zabić. W każdym razie on zaniósł je zaniepokojony do szkolnego pedagoga, pani pedagog wezwała dodatkowo jakąś panią psycholog i przeprowadziły ze mną rozmowę w stylu co jest na tych rysunkach i jakie są moje emocje z nimi związane. Wezwano moją mamę, ale generalnie nic się po tym nie wydarzyło. I wiecie co? Nauczyciel wystawił mi tą szóstkę. Wziął mnie też kiedyś na słówko, że jak coś to ja mogę na niego liczyć, blabla. Dzień później? Czy może dwa.. Dowiedziałam się, że powiesiła się siostra mojej koleżanki z klasy. Moje natchnienie na rysowanie wisielców było przypadkowe czy też nie? Wciąż zadaję sobie to pytanie. Po prostu się zabiła. Znałam ją.. Zawsze uśmiechnięta dziewczyna, nikt nie podejrzewał. Wszyscy byli w szoku. Ja naturalnie też, załamałam się. Ryczałam calusieńki dzień, nikt i nic nie było mnie w stanie uspokoić. Następnego dnia poszłam do szkoły, też płakałam. Atmosfera w szkole była taka duszna.. Wszyscy o tym rozmawiali. Wzięłam tego dnia sporo leków, czułam się dość otumaniona, ktoś coś do mnie mówił, a ja słyszałam tylko jakieś szepty w tle i rzecz jasna płakałam, płakałam bez końca. Była to zbyt mała ilość leków by mówić o próbie samobójczej. I chyba nawet nie miałam wtedy nic takiego w planach, nie wiem. Ale chciałam mieć spokój, czuć się wypoczęta, radosna, no nie wiem czy rozumiecie. Wezwała mnie pani pedagog do gabinetu, była tam jakaś pani, trochę z nią rozmawiałam, byli też moi rodzice, zabrali mnie do szpitala psychiatrycznego tam po konsultacji zostałam przyjęta na oddział, bo zagrażam sama sobie. Poznałam w szpitalu trochę ciekawych ludzi, chociaż czułam się tam źle ogólnie, rozmowy były głownie na temat samobójstwa, okaleczania się, były też osoby z innymi problemami, ale nieudane próby samobójcze w największej ilości. Niektórzy kombinowali czym tam się pociąć, niektórzy planowali co zrobią sobie jak stamtąd wyjdą, ale ogólnie lubiłam rozmawiać z tymi wszystkimi ludźmi, poznałam mnóstwo nieszczęśliwych historii i niektórzy naprawdę mieli złe życie, a ja jakby nie spojrzeć miałam bardzo dobre życie. Pod wieloma względami. Ale nie było to chyba to, czego od tego życia oczekiwałam. Miałam tylko kilka rozmów z różnymi psychiatrami, generalnie byłam tam tylko dwa tygodnie. Błagałam rodziców, żeby wypisali mnie na żądanie aż ulegli. Nic mi nie dał pobyt tam, czułam się jeszcze bardziej zdołowana. W sumie to tam lekarzy mało co obchodzili Ci wszyscy ludzie, potrafili tylko faszerować lekami na uspokojenie. Nie chce mi się za bardzo opisywać tego szczegółowo, chyba, że później jak kogoś będzie to bardzo interesować, ale ja generalnie czytałam sobie sporo książek, spałam, czasem chodziłam coś lepić z masy solnej i innych takich rzeczy, bo były też takie zajęcia albo robiłam bransoletki z muliny. Nie mogłam liczyć na rozmowę z psychiatrą wtedy kiedy tego potrzebowałam, mogłam albo powiedzieć coś koleżankom z Sali albo ryczeć pół nocy w poduszkę. To był zły czas, naprawdę zły. Wyszłam stamtąd i chciałam wziąć się w garść, żeby po prostu więcej tam nie trafić, a było ze mną tylko gorzej. Przez jakiś czas było mną duże zainteresowanie, wszyscy mówili, że mogę na nich liczyć, mnóstwo osób się nagle zaczęło odzywać, ale równie nagle z powrotem w krótkim czasie zaczęli mieć mnie gdzieś. Nie mogłam liczyć tak naprawdę chyba na nikogo i nikt mnie też nie potrafił zrozumieć, bo ja sama nie do końca rozumiałam czemu tak parszywie się czuję. Ludzie się ode mnie oddalili prawie wszyscy, ja też im chyba w tym pomogłam, chociaż jak to było też nie wiem. W tamtym czasie myślałam, że to kolejny minus dla mnie, po mowie, po słuchu, po wadze – jeszcze chora psychicznie. Płakałam bez powodu, nie widziałam sensu w niczym, nie chciało mi się nigdzie wychodzić, a jak już udało mi się utrzymać lepszy humor przez jakiś czas to i tak szybko go traciłam. Miałam bardzo skrajne huśtawki nastroju. Czasem nawet potrafiłam być agresywna. Później wakacje się skończyły, szłam do technikum. Nie wybrałam zawodu, który interesował mnie odkąd tylko pamiętam. Też nie wiem tak naprawdę czemu. W sumie mnóstwo tu niewiadomych. Poszłam do szkoły w innym mieście, w dodatku na samym końcu tego miasta. Nie znałam kompletnie nikogo. Bałam się, bo jestem nieśmiała i obawiałam się jak będę sobie radzić czy ludzie mnie zaakceptują i tak dalej, czy może będą widzieć we mnie wariatkę. W sumie wybrałam tę szkołę dlatego właśnie, że tam mnie nikt nie znał, nie wiedział o mojej przeszłości. Chciałam mieć czystą kartę i zacząć tak jakby trochę od nowa. I tak zżerał mnie stres, z jakiegoś powodu czułam się jak trędowata. Zupełnie jakbym na czole miała napis „Psychiczna”. Ale zagadało do mnie już w pierwszy dzień parę osób w klasie, polubiłam właściwie całą moją klasę, co do osoby, co jest dziwne, bo w poprzednich klasach nigdy mi się nic takiego nie zdarzyło. Nauczyciele byli w porządku i kurczę, mogę śmiało powiedzieć, że pierwszy raz w życiu chodziłam do szkoły chętnie. Mam daleko, łącznie dotarcie do szkoły zajmuje mi dwie godziny, wcześnie wstaje, a wcale wcześnie nie kładę się spać. Ale przychodziło mi to bez większego wysiłku, przywykłam szybko do wstawania o czwartej rano. W niedługim czasie poznałam też chłopaka. Zainteresował się mną. Wielkie nieba! Wcześniej tez zdarzały się „związki”, ale wszystkie nie wiedzieć czemu trwały najdłużej dwa miesiące, nikt więcej chyba nie był w stanie ze mną wytrzymać. (Dodam, że w tamtym czasie interesowałam się kulturą Rastafari, to dość istotny fakt, nosiłam dredy, słuchałam muzyki reggae, chodziłam na koncerty, zagłębiłam się w to na maksa, też chciałam być takim pozytywnym człowieczkiem, wiecie, życie jest piękne. On też bardzo interesował się tą kulturą, chyba ze względu na dredy do mnie zagadał). Zawsze zazdrościłam koleżankom, bo one co chwilę miały nowych, przystojnych chłopaków a mnie nigdy nikt nie chciał. Niejednokrotnie byłam raniona, bo szybko się do ludzi przywiązuję. Zwłaszcza, że.. No, trochę to wstydliwe, ale jakby to.. Wydarzyło się coś takiego no.. Nie z mojej własnej woli, jak się ktoś domyśla to okej, ale wolę się w to nie zagłębiać. Było to właśnie w trzeciej klasie gimnazjum. Ale teraz miało być inaczej, on do mnie zagadał, zaprosił na pokaz świateł. Umawialiśmy się dość często, byłam zachwycona, odzyskałam jakby radość życia, bo w końcu ktoś we mnie widział kogoś naprawdę wartościowego – a przynamniej takie odnosiłam wrażenie. Zostaliśmy parą i byłam najszczęśliwsza na świecie. Myślałam o tym, że w końcu znalazł się ktoś, komu mogę zaufać. To nie jest tylko tak, że po prostu gówniara się zakochała, stwierdziła, że to miłość na zawsze, ideał, mąż, ojciec dzieci i tak dalej. Zapewne wiele osób i tak tak pomyśli. A chodzi po prostu, że mieliśmy wspólne zainteresowania, nie siedziałam już ciągle w domu, wyszłam do ludzi!! Lepiej czułam się ze samą sobą, no bo w końcu taki fajny chłopak zwrócił na mnie uwagę. Powolutku zaczęłam nawet otwierać się przed nim, opowiadać o problemach, bo generalnie to mało mu opowiadałam o sobie. Teraz jak o tym myślę to ani on mnie nie znał wcale ani ja jego. Ale po prostu czułam się doceniona? Może to jest najlepsze określenie. Przestałam chcieć swojej śmierci. Znalazłam jakiś taki malutki sens tego wszystkiego, mam dla kogo zyć, hura! Koncerty, oglądanie filmów, w końcu mogłam się pochwalić znajomym, że ja tez kogoś mam, że nie jestem wcale gorsza, że kuczę no nawet ktoś taki jak ja może się komuś podobać. Zakochałam się. Bardzo się zakochałam. A potem szlag wszystko trafił. Wykorzystał mnie i stwierdził, że jednak mnie nie kocha. Po jakim czasie? Magiczne dwa miesiące, oj. Czyżby jakieś fatum? Głupia jestem i naiwa. Nienawidzę go do tej pory, ale może to siebie powinnam za to nienawidzieć? I tutaj w tej historii w końcu coś zaczyna się dziać, bo pewnie do tej pory przynudzałam. Zostawił mnie w Boże Narodzenie. Było to w 2013 roku. Nie wiem czy to też ma jakieś znaczenie dla historii, ale wiedziałam, że moja mama ma romans. Mój tata nie wiedział o tym, ale znał się z tym facetem. Zadzwonił do niego w wigilię i żalił się, że nie ma z kim świąt spędzić, więc mój tata go zaprosił, no bo przecież nie wypada, żeby ktoś święta spędzał samemu prawda? I tak byłam w coraz gorszym nastroju, jakbym wiedziała co się niedługo stanie, to jeszcze on.. Nienawidziłam go, nie tyle miałam żal do mamy, co właśnie to tego faceta. Ale mniejsza. Jeszcze tego samego dnia po powrocie do domu w przypływie jakiegoś szału, sama nie wiem, opróżniłam całą domową apteczkę. Nie patrzyłam co biorę, magnez, witamina c, tabletki przeciwbólowe, wszystko jak leciało. (Później lekarze na podstawie pustych opakowań jakie przywiózł im tata oszacowali, że mogło być ich 300-400). Brat był wtedy w domu, zapytał czy mi nie pomóc mnie dobić. Naprawdę miłe prawda?

-- 17 marca 2016, o 23:56 --
Wtedy już tylko myślałam o tym, że chcę żeby ten koszmarny dzień się skończył, żebym poszła spać, żebym miała spokój.. Czy myślałam o tym, że umrę? Nie wiem, być może, bo wydaje mi się, że nie myślałam wtedy jasno. Ale.. Nic się nie zadziało. Połknęłam te wszystkie tabletki i okazało się, że nic mi nie jest. Jakaś lipa, nie działa, no cóż, trudno. I to jest śmieszne, a równocześnie można powiedzieć, że chyba dzięki temu żyję. Podniosłam się z łóżka, założyłam kurtkę i jak gdby nigy nic poszłam do koleżanki, która mieszka parę domów dalej. Dzwoniła do mnie, ale ja nie odbierałam, więc stwierdziłam, że się przejdę zapytać o co chodzi. W końcu przecież nic mi nie było, szał minął, nic się w ogóle nie wydarzyło prawda? Poszłam do niej i chwilę rozmawiałyśmy tak normalnie. I potem nagle źle się poczułam. Pobiegałam do toalety, bo czułam, że zwymiotuję za chwilę wszystkie narządy wewnętrzne. Było mi tak źle, że naprawdę nie potrafię tego opisać, z jakiegoś powodu przyznałam się do tego co zrobiłam, może podświadomie chciałam żeby mnie uratowano? Nie wiem, wydaje mi się, że nie, ale może? W końcu nie myślałam wtedy jasno. Tata koleżanki zabrał mnie na pogotowie, zadzwonił po moich rodziców, którzy byli wtedy u mojej babci. Zabrano mnie na płukanie żołądka, ale już nie było co płukać, wszystko zdążyło się wchłonąć. Podłączyli mi jakieś kroplówki odkwaszające czy coś, tak bardzo chciało mi się wymiotować, a nie mogłam. Nie mialam za bardzo czym. W żołądku przeciez nic już nie było. To był koszmar, tylko tyle jestem w stanie napisać, bo i tak nie zrozumie tego nikt kto czegoś takiego nie przeżył. Później przewieziono mnie do innego szpitala. Pamiętam, że mama płakała. Ostatnie co pamiętam to, że krzyczałam coś w tym szpitalu i zostałam przywiżana pasami do łóżka. Obudziłam się kilka dni później w jeszcze innym szpitalu, na intensywnej terapii. To, co się ze mną działo wiem od rodziców. Wtedy dopiero tak naprawdę zrozumiałam, że mnie kochają. Z resztą ich zapłakane twarze to było pierwsze co zobaczyłam. Później spytali mnie „Olu, a jaki mamy dziś dzień?” Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że jest niedziela. Pamiętam to dokładnie. Ja sobie smacznie „spałam”, a lekarze walczyli o moje życie. Dializa trwająca 7 godzin, nic dziwnego, że byłam cała obolała, wszędzie miałam pełno wenflonów i dziur po chyba jakichś wcześniejszych wenflonach. Moi rodzice wyczekujący cały czas, żeby się dowiedzieć co ze mną będzie. Lekarze, każący moim rodzicom przygotowywać się na najgorsze. Mimo wszystko i tak moją pierwszą myślą było „Jestem tak beznadziejna, że nawet zabić się nie potrafię”. Tak, dokładnie to wtedy pomyślałam. Odwiedzało mnie parę osób. Nawet kolega mieszkający na Mazurach, czyli jakieś 400 km ode mnie specjalnie przyjechał, żeby mnie zobaczyć. Cieszyłam się i nie cieszyłam jednocześnie, no bo niby wzrosło zainteresowanie moją osobą, ale wiedziałam, że tak jak zawsze długo to nie potrwa i nie chcę takiego życia. Podobno sporo osób też czuwało przy mnie, kiedy ja gdzieś sobie dryfowałam. Chrzestni, wujkowie, ciotki, babcia. Spędziłam jakiś czas na OIOMie, później zostalam przeniesiona na inny odział, gastroenterologii chyba. Spędziłam tam też trochę czasu, a dłużyło mi się to wszystko koszmarnie, bo odkąd wybudziłam się nie mogłam spać. Chyba żadna noc w szpitalu nie była przespana. Miałam dużo czasu żeby myśleć, a raczej się zadręczać. Kombinowałam też co zrobić kiedy trafię do szpitala psychiatrycznego, wiadomym było, że tam wrócę. I płakałam, płakałam non stop. Pielęgniarki traktowały mnie jak najgorsze ścierwo, mówiąc że sobie na to zasłużyłam. Tylko jedna była naprawdę miła, czasem przychodziła do mnie porozmawiać, mogłam trochę z siebie wyrzucić. Nowy rok powitałam leżąc pod kroplówką. Z mojego okna nie było widać nawet sztucznych ogni. Sama, rycząc w niebogłosy raz mówiłam sobie w myślach, że ten rok będzie lepszy, że wszystko się zmieni, będzie dobrze, a innym razem planowałam kolejną próbę samobójczą. Nie wiem jakim cudem ale udało mi się nie trafić na oddział psychiatryczny. Szczerze mówiąc nie sądziłam, że coś takiego jest możliwe po tym jak ledwo przeżyłam, ale opowiedziałam jakąś dziwną historię i lekarz powiedział, że mi wierzy, że w porządku i że pamięta mnie z mojego wcześniejszego pobytu, a że nie sprawiałam problemów to mogę wrócić do domu. Potem należało wrócić do codzienności, tak jakby nic się nie wydarzyło. Znów przez jakiś czas odzew znajomych, w moim małym mieście wieści szybko się roznoszą. Ze względu na dredy pojawiły się nawet plotki, że to przez przedawkowanie narkotyków byłam w szpitalu. Ale całe szczęście w mojej szkole nikt nie wiedział, w końcu inne miasto. Jakoś funkcjonowałam, chodziłam do szkoły, wracałam do domu, ryczałam. Nie spałam. Prawie wcale. Czasem udawało mi się usnąć koło drugiej, trzeciej w nocy, ale przecież o czwartej wstawałam do szkoły. I tak mi mijał dzień za dniem. Chciałam znów to zrobić, tym razem jakoś skuteczniej, miałam nawet obmyślony plan. Mieszkam w takiej okolicy trochę wsiowej, za moim domem są już tylko pola i łąki, dalej jak się pójdzie taką polną drogą to jest opuszczony młyn. Chciałam się tam powiesić. Tam długo by mnie nie mogli znaleźć. Myślałam sobie, że pewnie znaleźliby mnie dopiero w stanie rozkładu. Zapewne już nie wiszącą z wiadomych przyczyn. Innym razem zmuszałam się, żeby z kimś gdzieś wyjść i czymś innym zająć myśli. Słabo mi to wychodziło, ale pewien chłopak się mną zainteresował. Później, dużo później byliśmy parą, ale nigdy nie czułam tego czegoś. Trochę mi głupio, bo on traktował mnie poważnie, a ja jego bardziej jak pocieszenie. Nie mogłam mu zaufać i nie byłam wcale jakoś bardziej szczęśliwa. Z resztą ten związek też trwał dwa miesiące. Jak wszystkie. Ale wracając, szukałam czegoś, czym mogłabym się zająć. Pewnego dnia jak zwykle jechałam tramwajem do szkoły. Znowu zmęczona przez brak snu, bez chęci do czegokolwiek, a tu kolejne przeszkody na mojej drodze. Wykoleił się tramwaj, nie widziało mi się iść pieszo, bo mam no naprawdę daleko.. (Przypominam, inne miasto) Ale podobno miał przyjechać autobus zastępczy, więc czekałam, czekałam i czekałam, aż poczułam, że ktoś wcisnąć mi ulotkę w rękę. Zdenerwowałam się jeszcze bardziej, bo nie lubię ludzi wciskających ulotki. Po prostu. Zawsze patrzę się z żądzą mordu na wszystkich, którzy z uśmieszkiem idą do mnie z wyciągniętą ręką pełną karteczek. Ale spojrzałam na tą ulotkę zanim wyrzuciłam ją do kosza. Brazylijskie jiu-jitsu. Kiedyś, dawno dawno temu trenowałam już sztuki uliczne, ale bardzo krótko z pewnych powodów, jednak nigdy nie przestało mi się to podobać. Cały dzień siedziało mi to w głowie. Bałam się bardzo, ale w końcu postanowiłam pójść na trening. Spodobało mi się tam od razu, wszystko, nie tylko ćwiczenia ale i atmosfera. Moje życie jakby drgnęło do przodu. Nie polegało już tylko na chodzeniu do szkoły i wracaniu do domu. Cieszyłam się chodząc na treningi. Tylko. No właśnie, w dni bez treningu było dalej tak jakby nic się nie zmieniło. Niby było lepiej, ale jednak nie do końca. W czerwcu zaczęłam się spotykać z kolegą z klasy. Znów się zaangażowałam, niby już nie aż tak bardzo jak w ten związek sprzed próby, ale jednak. I znów się oczywiście zawiodłam. Kto zgadnie ile czasu to trwało? Dwa miesiące!! Nie wiem czemu tak się działo, szukałam w sobie problemów, potrafiłam znaleźć ich mnóstwo. Zawsze chodziło o wygląd, o moją nieśmiałość i o wiele innych rzeczy. Wakacje minęły mi beznadziejnie, trochę pracowałam, żeby mieć jakieś tam pieniądze, chodziłam nadal na treningi. One dawały mi naprawdę dużo radości, może dlatego, że na nich nie zastanawiałam się nad tymi wszystkimi rzeczami. Po prostu walczyłam. Parę miesięcy później zdecydowałam się pozbyć dredów. W końcu one miały być symbolem szczęśliwego życia, siły, a mnie jej zdecydowanie brakowało. W ten oto sposób poznałam mojego obecnego chłopaka. Zapytał mnie czemu obcięłam dredy. I tak to jakoś się stało. Pamiętam jak pierwszy raz się spotkaliśmy. Niechcący wypaliłam o tym, że chciałam się kiedyś zabić. Myślałam, że jestem już spalona na starcie, bałam się, że teraz pomyśli sobie, że jestem wariatką i więcej nie będzie chciał się ze mną spotkać. Tak się jednak nie stało. Stało się za to coś naprawdę niesamowitego jak dla mnie. Łaskotał mnie, chciał, żebym się śmiała, bo podobno mam ładny śmiech. I tak jakoś zmęczeni tą „walką” usnęliśmy. Tak, ja usnęłam! I to był bardzo przyjemny sen, czułam się tak bezpiecznie od nie wiem kiedy. To był jakiś przełom. Ogromny. Lubię to sobie często przypominać. Spotykaliśmy się, jednak parą nie byliśmy. Zaczynałam powoli myśleć, że tak naprawdę on nie chcę ze mną być, nie chce takiej dziewczyny i co ja sobie w ogóle myślałam. Pewność siebie? Co to w ogóle takiego.. Ale któregoś razu nie wytrzymałam i się popłakałam na naszym spotkaniu. Powiedziałam, że nie wiem za kogo on mnie tak właściwie uważa i w ogóle. Wtedy powiedział, że mnie kocha. Do tej pory mi przypomnina o tym jak zapytałam wtedy „Naprawdę?!”. W sumie myślałam, że kogoś takiego jak ja po prostu nie da się kochać. Nie wierzyłam, że mogłoby być inaczej. Byłam szczęśliwa w tym związku. No prawie. Ciągle myślałam o tym, że miną te dwa miesiące i wszystko się skończy. Bardzo tego nie chciałam. Powinnam się była bardzo cieszyć z tego wszystkiego, ale jednak myśli, że i tak niedługo mnie zostawi nie opuszczały mnie ani na chwilę. Zastanawiałam się zawsze po naszych spotkaniach czy aby na pewno nie zachowałam się jakoś źle, nie powiedziałam nic złego lub czy on nie powiedział mi nic takiego, co mogłby zwiastować nadchodzący koniec. Ryczałam, ryczałam ciągle. To strasznie głupie, ale miałam wszystko czego było mi trzeba a tylko wypatrywałam kiedy mi to ktoś odbierze. Po tym wszystkim chyba po prostu nie wierzyłam, że mogę być najzwyczajniej w świecie szczęśliwa. Dwa miesiące minęły, dalej ze mną był. Powinnam już się uspokoić teoretycznie, ale wtedy zaczęłam się bać jeszcze bardziej myśląc, że to może stać się teraz w każdej chwili. Próbowałam się jakoś „przygotować” do naszego rozstania, ale jak o tym myslałam to wiedziałam, że sobie z tym nie poradzę. Nasz związek nie wyglądał zbyt ciekawie przez jakiś czas, ja non stop płakałam, że przecież w końcu mnie zostawi, że nikt takiej dziewczyny nie chce, zastanawiałam się co ja bez niego zrobię. Wtedy nie miałam już w sumie żadnych znajomych. Może kilkoro z którymi widywałam się raz na x czasu. Bałam się, że znowu będę kompletnie sama i nawet treningi nie pomogą. Zgłosiłam się do poradnii psychiatrycznej. Chciałam pomocy, bo bojąc się tego, że będę sama i się zabiję – chciałam się zabić. Nie było to jednak aż tak groźne, chciałam czegoś co by mi uspokoiło te myśli. Miałam też normalne dni, kiedy wszystko mi się z chłopakiem układało. Spędzaliśmy miło czas i nie gadałam mu w kółko o tym wszystkim. Jednak często wystarczyło jedno niemiłe słowo w żartach nawet, a ja już panikowałam, że to koniec. Naprawdę chore. W poradni jednak nikt mi nie pomógł. Byli tam lekarze, którzy nawet mnie nie wysłuchali.

-- 17 marca 2016, o 23:57 --
Wypisali papiery i siłą zamknęli na oddziale. Grozili sądem i tak dalej.. Koszmar. Ryczałam, wróciłam tam gdzie najbardziej nie chciałam. Moje myśli się nasiliły, bo przecież mój chłopak nie będzie chciał takiej z psychiatryka. Ale wyszłam następnego dnia, bo przyszedł normalny lekarz, który mnie wysłuchał i stwierdził, że nie ma powodu żebym była na oddziale, bo nie zagrażam sama sobie. Od tamtej pory chodziłam na terapie do tego właśnie pana. W moim związku nadal było jak było, no może trochę było spokojniej. Dalej jednak uważałam, że nie zasługuję na niego, że w ogóle na nic nie zasługuję. Spędzałam z nim mnóstwo czasu, byłam wręcz od niego uzależniona. Chciałam być dla niego idealna. Później było trochę lepiej, lepiej i w pewnym momencie okazało się, że z jednego problemu wpakowałam się w drugi, czyli anoreksję. Na początku nie chciałam schudnąć. Po prostu straciłam kilka kilogramów przez no nie wiem.. Stres? To, że ciągle spędzałam czas z chłopakiem i nie myślałam za bardzo o jedzeniu? Nie wiem, ale ważyłam na początku 70 kg przy wzroście 173 cm. Pojawiły się pierwsze komplementy z otoczenia. Przypomnę, że zawsze byłam trochę grubsza. Bardzo tego u siebie nienawidziłam, jednak nigdy nie miałam tyle samozaparcia żeby coś z tym zrobić. Słysząc komplementy, bardzo mi się to spodobało, chciałam ich więcej, chciałam być w otoczeniu zauważona i rzecz jasna uznana za atrakcyjną dziewczynę. Chłopak zawsze mi powtarzał, że jestem piękna, jednak kiedy straciłam parę kilogramów wydawał się jakoś bardziej zadowolony. Podchwyciłam to. Przestałam jeść niezdrowe rzeczy, pić gazowane napoje, potem w ogóle słodkie napoje, piłam tylko wodę i herbatę gorzką. Ewentualnie kawę ale też bez cukru, bo później non stop czułam się zmęczona. Słodycze też odstawiłam, schudłam do 65 kg, potem 60, chciałam więcej. Słyszałam komplementy. Wierzyłam, że moje problemy ze sobą w końcu się skończą, że teraz wszystko będzie dobrze. Nie było. Coraz więcej rzeczy wykreślałam z menu, coraz więcej chudłam i przestałam nad tym po prostu panować. Bałam się cokolwiek jeść, wręcz wpadałam w panikę kiedy ktoś mnie częstował w szkole albo mama chciała żebym zjadła obiad. Zaczęły mi wypadać włosy, łamać paznokcie, było mi non stop zimno, nie miałam siły, kompletnie, na nic. Zasypiałam gdzie popadnie, od razu po wejściu do auta, w tramwaju, na lekcjach w szkole, wszędzie. Straciłam miesiączkę. Pojawiło się tez mnóstwo innych porblemów zdrowotnych m.in. zakrzep w żyle. Zabroniono mi chodzić na treningi jednak przez długi czas ćwiczyłam jeszcze w domu. Ale siły nie miałam kompletnie na nic, nawet dojście na przystanek tramwajowy bardzo mnie męczyło, 15 minut wydłużało się do 40 a nawet dłużej. Musiałam robić sobie po drodze przerwy, żeby złapać oddech, jak tramwaj mi uciekał to musiałam czekać na następny i marznąć. Płakałam, że jest mi tak zimno. Poza tym wcale nie czułam się lepiej ze sobą i swoim ciałem. Ciągle widziałam grubasa. Chłopak musiał mnie wnosić po schodach do swojego domu, mieszka na trzecim piętrze, a ja nie miałam kompletnie siły, żeby po nich wejść. Kłócilismy się, gdy nie chciałam nic jeść. Wręcz mnie zmuszał, żebym u niego jadła. Ja płakałam i jadłam. Groził, że mnie zostawi, bo nie może patrzeć jak sama siebie krzywdzę. W sumie to jadłam tylko u niego. Gdy się nie widzieliśmy głodowałam. Byłam po drodze w szpitalu, takim zwykłym, nie psychiatrycznym, choć i tam chcieli mnie skierować, ale teraz już nie mogli mnie zmusić, bo mam skończone 18 lat. Mogłabym jeszcze opowiadać długo i długo o tym wszystkim, ale chodziłam dalej na terapię, coś tam się zadziało i zrozumiałam, że wszystko to co chciałam osiągnąć już osiągnęłam, a teraz właśnie jestem na dobrej drodze, żeby to stracić. Aktualnie mam wagę nie zagrażającą życiu. Walczę, jest ciężko jak cholera, bo nie potrafię się zaakceptować. Nie tylko wyglądu, ale też charakteru. Uważam wciąż, że na nic nie zasługuję, że jestem najgorsza i najbrzydsza. Z chłopakiem jestem ponad rok czasu, kiedy jeszcze trenowałam to jeździłam na zawody, chodzę na kurs prawa jazdy, bardzo marzy mi się auto, znalazłam pracę na weekendy, w szkole idzie mi całkiem dobrze, dogaduję się z rodzicami jak nigdy wcześniej, jest po prostu idelanie.. Ale czy aby na pewno? Czemu nie potrafię tego docenić? Dalej płaczę, dalej czuję się nieszczęśliwa. Chcę to w końcu zakończyć, bo za długo to wszystko już trwa. Chłopak kiedyś się mnie zapytał czemu tak bardzo chcę się wykończyć. Nie jednym sposobem to drugim. Nie wiem, kiedy już uda mi się z czymś uporać to znajduję sobie nowy problem. Tak to już ze mną jest. Niedawno zrezygnowałam z terapii. Lekarz cieszył się, że waga jest wyższa, ale chyba nie bardzo go obchodziło jak jest z moją psychiką. Kurczę, po prostu chcę żeby ten koszmar się skończył. Mam nadzieję, że ktoś dotarł do tego miejsca i będzie umiał mi jakoś pomóc.
justi2212
Odważny i aktywny forumowicz
Posty: 502
Rejestracja: 3 grudnia 2015, o 19:44

18 marca 2016, o 08:58

Hej Ola:) przeczytałam Twoja historię, bardzo dużo przeszlas i cieszę się że z nami jesteś:)
Pierwsze to sama musisz chcieć sobie pomoc, wiem że słowa weź się w garsc niewiele tu dadza, ale myślę że musisz małymi krokami próbować siebie polubić i zaakceptować ;) postawa przyjacielska wzgledem samego siebie to jeden z podstawowych warunkow:) a widzę na zdjęciu że jesteś bardzo ładna i sympatyczna dziewczyna:) cale życie jest przed Tobą i może być naprawdę szczęśliwe, to że szukasz pomocy jest już jakimś krokiem ale sama też musisz nad sobą pracować. Na pewno jeszcze ktoś się wypowie ale ze swojej strony zyczę Ci powodzenia, pamiętaj, że masz w sobie siłę żeby to zmienić:)
,,W psychologii jest takie pojęcie „błysk” to jest moment kiedy człowiekowi w głowie się wszystko zmienia, kiedy nagle dociera do niego coś co było oczywiste od lat, ale teraz nabrało innego wymiaru."
— Jacek Walkiewicz / psycholog

Być może wszystko jest w porządku, ale trudno w to uwierzyć :)
Potykając się można zajść daleko, nie można tylko upaść i nie podnieść się
ODPOWIEDZ