Ogłoszenia:
1. Nowi użytkownicy, którzy nie przekroczą progu 30 napisanych postów, mają zablokowaną możliwość wstawiania linków do wszelakich komentarzy.
2. Usuwanie konta na forum - zobacz tutaj: jak usunąć konto?

Czy to ROCD? Proszę o wsparcie :(

Forum o nerwicy natręctw i jej objawach.
Omawiamy tutaj własne doświadczenia z życia z tym jakże natrętnym zaburzeniem.
Ale także w tym temacie można podzielić się typowymi natrętnymi lękowymi myślami, które pełnią rolę straszaków i eskalatorów lęku w zaburzeniu.
ODPOWIEDZ
Ango
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 1
Rejestracja: 2 stycznia 2019, o 19:16

4 stycznia 2019, o 21:05

Dzień dobry. Już dawno zaczęłam "podczytywać" to forum, żeby poradzić sobie z moimi zaburzeniami, ale teraz postanowiłam napisać, bo jest mi STRASZNIE ciężko. Potrzebuję bardziej obiektywnego spojrzenia na moją sytuację i, najzwyczajniej w świecie, wsparcia.
Mam 26 lat i od dziecka choruję na zaburzenia lękowe. Miałam już mnóstwo lęków, głównie na temat chorób, a także natręctwa oraz epizody depresji. Od wielu lat bez przerwy jestem na lekach, psychoterapia nie pomogła.
Moja sytuacja do niedawna wyglądała w ten sposób, że miałam swoje "stałe" natręctwa, tzn. jakieś liczenie w myślach, też sporo związanych z religią, np. z odpowiednią postawą przy modlitwie. Te natręctwa były raczej drobne i nie przeszkadzały mi bardzo w codziennym funkcjonowaniu. Oprócz tego zaniżone poczucie własnej wartości, obawy przed chorobami, raczej standard. Co jakiś czas objawy się pogłębiały i np. biegałam po lekarzach i w kółko sprawdzałam, czy serce mi bije normalnie. Bywało wtedy naprawdę źle - panika, płacz, ciągły lęk, ale miałam w głowie myśl, że przy mnie jest mój chłopak, że mi pomoże, że mogę się przytulić i choć trochę uspokoić, bo on jest najważniejszą osobą w moim życiu.
Tym razem natomiast moje natrętne myśli dotyczą naszego związku i z pełną świadomością stwierdzam, że są one miliardy raze gorsze od obaw o własne życie. Nie pojawiają się pierwszy raz, ale może zacznę od początku.
Mimo młodego wieku jesteśmy ze sobą już wiele lat, do niedawna też razem mieszkaliśmy, ale on skończył studia, a ja przeszłam na zaoczne i mieszkamy z powrotem u swoich rodziców. Gdy byliśmy nastolatkami, rozstaliśmy się na krótko - jak to dzieciaki. To był dla mnie straszny czas. Gdy do siebie wróciliśmy i dostawałam od Niego SMS-a, panicznie się bałam, że ponownie ze mną zrywa, w tej wiadomości. Krótko potem w mojej głowie pojawiła się przerażająca myśl, że może już Go nie kocham. Panicznie się tego bałam, setki razy analizowałam cały nasz związek, Jego zachowanie, moje uczucia. Trwało to kilka miesięcy, aż w końcu zmieniłam leki psychotropowe i myśli zniknęły. Kilka lat później, po maturze (i całym stresie związanym z nią i z podjęciem pracy) pojawiła się z kolei myśl, że może jestem lesbijką. I znowu paniczny lęk, ciągłe analizowanie, wyobrażanie sobie, jakby to było z kobietą, do tego miałam wrażenie, że w TV ciągle mówią o homoseksualizmie i że to jakiś znak, że dotyczy to mnie. Również to wszystko minęło, ale jeszcze przez wiele miesięcy nerwowo reagowałam na samo słowo "homoseksualizm" itp.... Dziś się z tego śmieję, ale cierpiałam bardzo.
Związek z moim chłopakiem to najwspanialsze, co mi się na tym świecie przytrafiło, nigdy nie byłam tak szczęśliwa jak z Nim. Prawda jest jednak taka, że mam w tej relacji "odpały", tzn. wielokrotnie zdarzało mi się obawiać się, że mój chłopak mnie zostawi, że skoro przez tyle czasu się nie oświadczył, to może nie jest pewny, czy jestem tą jedyną, że jestem dla Niego niedostatecznie dobra, bo jestem kiepską gospodynią i jest wiele kobiet ode mnie ładniejszych. Regularnie, od lat, wypytywałam Go, czy na pewno mnie kocha, czy nie kocha mnie słabiej niż kiedyś, czy jeszcze Mu się podobam, czy nie przeszkadza Mu, że przytyłam, czy nie wolałby mieć dziewczyny, która świetnie gotuje i sprząta, czy seks Mu się jeszcze nie znudził, czy jest pewny, że jestem tą jedyną, ale czy na 100%... I tak w kółko. A mimo to byłam szczęśliwa. Ale teraz coś strasznego dzieje się w mojej głowie...
Poprzedni rok był dla mnie okropny. Miałam w nim tyle stresu, ile nie miałam chyba przez poprzednie kilka lat razem wziętych. Zmarły bliskie mi osoby, musiałam zmienić tryb studiów i emocjonalnie zaopiekować się mamą, w tym także przeprowadzić do Niej, co chwilę zastanawiałam się, co dalej, jak będziemy teraz z moim chłopakiem razem żyć, kiedy ona oczekuje od nas opieki (problem mojej bliskości z mamą to inna sprawa, ogólnie mówiąc - coś z tą więzią jest nie tak). Mimo wszystko trzymałam się jakoś, bo musiałam, szczególnie kiedy mama była w psychicznej rozsypce. Mam wrażenie, że od października to wszystko siadło mi na mózg. Zaczęło się od tego, że musiałam rozpocząć praktyki zawodowe, dość odpowiedzialne (w pewnym zakresie zależało ode mnie zdrowie innych ludzi). Bałam się, że jestem niekompetentna, że studia niewiele mnie nauczyły i już nie nauczą. Gdy już je rozpoczęłam, te wątpliwości mnie nie opuściły. Trafiłam na ludzi, którzy traktowali mnie niby miło i uprzejmie, ale z wyższością, jak smarkulę. Atmosfera na praktykach była okropna, wszyscy wszystkich obgadywali, wiecznie narzekali, czasem w nerwach z ironią skomentowali to, co zrobiłam albo o co zapytałam. Do tego wszystkiego mam problem z nawiązywaniem znajomości w grupie osób. Zwykle podczas rozmowy w cztery oczy jest ok, ale kiedy osób jest kilka, czuję się wyobcowana, inna, głupia, nie wiem, co mam powiedzieć, więc czasem mówię coś głupiego, plącze mi się język, nie rozumiem żartów tych osób... Tak też było podczas zebrań personelu. Potem szłam do mojego chłopaka i Mu się wypłakiwałam mówiąc, że nikt mnie nie lubi, że po co on ze mną jest, po co Mu taka dziewczyna. Czułam też lęk, że może wybrałam niewłaściwy zawód, bo nie umiem go dobrze wykonywać i odpowiedzialność za innych za bardzo obciąża mnie psychicznie. Miałam wrażenie, jakbym traciła poczucie tożsamości - ten zawód był moim wymarzonym od lat, a teraz poczułam, jakbym nie wiedziała, kim naprawdę jestem.
Krótko po rozpoczęciu tych praktyk poznałam tam młodego pracownika, który też był trochę wyobcowany. Zaczął mi się zwierzać - okazało się, że choruje na depresję i nerwicę natręctw, opowiadał mi o swoich objawach, także tych związanych z obawami o niepowodzenie w życiu uczuciowym. Do tego to osoba bardzo pobożna. Bardzo przejęłam się Jego historią i sporo o niej myślałam, bo niektóre z faktów Jego życia mnie trochę zszokowały. I od tego się zaczęło... Zaczęłam się zastanawiać, czy Bóg nie zesłał mi tego chłopaka, bo jest miły, inteligentny, mamy podobne objawy i zainteresowania, a do tego jest przystojny i pobożny. Po raz kolejny zaczęła mnie męczyć myśl, że poznaniu mojego chłopaka towarzyszył grzech (nie chodzi o seks, a o zabobony), więc może nie powinniśmy być razem, bo Bóg tego nie chce. Mój chłopak nie chodzi do kościoła, raczej jest wątpiący, pochodzi też z mało religijnej rodziny i nie ma dla Niego większego znaczenia chociażby ślub kościelny, dla mnie ma natomiast znaczenie ogromne. W związku z tym pojawiły mi się myśli, że może właśnie Bóg nie chce, żebyśmy byli razem, bo chłopak sprowadza mnie na złą drogę. Próbowałam to sobie racjonalizować, że przecież to właśnie może być moje zadanie, żeby Go nawrócić, że nawet związki z osobami niewierzącymi albo z osobami innej wiary są dopuszczalne, ale te okropne myśli wracały. Tamten chłopak z praktyk zwierzał mi się dalej, dobrze mi się z Nim rozmawiało i zastanawiałam się, czy Mu się podobam. Analizowałam, dlaczego tak dobrze mi się z Nim rozmawia, dlaczego chcę Go zapytać o to czy o tamto, dlaczego jestem przy Nim taka roześmiana... Znowu to racjonalizowałam, że przecież lubię się podobać mężczyznom, że to chyba nic złego, że bardzo chciałam się też podobać koledze ze studiów, ale przeszkadzało mi tu to, że ten z praktyk wizualnie mi się podobał, a ten ze studiów nie (a do tego irytował). Po chyba dwóch dniach takich rozkmin, kiedy się obudziłam i przypomniało mi się to wszystko, zaczęło mi walić serce, momentalnie zrobiło mi się niedobrze, oblewały mnie fale gorąca... Czułam straszne wyrzuty sumienia, jakbym wręcz zdradziła mojego chłopaka... Zadzwoniłam do Niego i powiedziałam Mu spanikowana, że mam takie myśli, że może nie powinniśmy być razem, bo tamten jest mi przeznaczony... Podczas tej rozmowy wszystko racjonalizowałam - powiedziałam mojemu chłopakowi, że chyba nerwica zaatakowała to, co dla mnie najważniejsze oprócz Boga - nasz związek. On powiedział, że na początku tej rozmowy bał się, że chcę Go zostawić, ale już okej, że rozumie... Widziałam jednak, że jest zazdrosny, szczególnie, że później mówiłam Mu jeszcze o tamtym chłopaku z praktyk, bo po prostu czułam, że muszę, bo gdybym coś przemilczała, np. durne żarty tamtego na temat seksu, to będzie to niewierność w stosunku do mojego chłopaka. Po tej rozmowie z Nim trochę się uspokoiłam, ale napięcie nadal pozostało. Tak się jednak złożyło, że kilka dni później dopadło mnie przeziębienie, nie chodziłam więc na praktyki. Te natrętne myśli jakby się wycofały, przeszły, a ja marzyłam o tym, żeby mój chłopak mnie przytulił i pomógł mi przejść przez to przeziębienie (które niemal zawsze wiąże się u mnie z lękami). Po powrocie na praktyki było w miarę dobrze, ale to miejsce już źle mi się kojarzyło i czułam tam napięcie. Wkrótce zostałam ostro skrytykowana (że źle wykonuję swoje obowiązki) i weszłam w konflikt z pracującą tam kobietą. Byłam wściekła, ale równocześnie wystraszona, w głowie mi dudniło, nie mogłam spać. Potem atmosfera była tam jeszcze gorsza, na samą myśl o pójściu w to miejsce czułam niepokój. Zdarzyło się, że płakałam, wracając do domu... Oczywiście żaliłam się chłopakowi, który mnie wspierał, ja jednak miałam myśli, że to wszystko moja wina, bo jestem głupia, niekompetentna, nikt mnie nie lubi i ogólnie jestem do niczego. Potem były Święta, więc to wszystko trochę ucichło, ale po powrocie i kolejnych rozmowach z tamtym kolegą niestety wróciło... Znowu mam obsesyjne myśli, że co jeśli mój chłopak to nie jest ten jedyny, że co jeśli Bóg nie chce, żebyśmy byli razem, co jeśli to tamten jest mi przeznaczony... Ciągle to wszystko analizuję, zastanawiam się, jak by to było, gdyby tamten był moim chłopakiem, a mój chłopak znalazł sobie inną dziewczynę, boję się, że gdyby mojemu chłopakowi coś się stało, to bym się tym nie przejęła (raz nawet naszła mnie myśl, że gdyby umarł, to nie musiałabym się nad tym wszystkim zastanawiać, bo i tak byłabym wolna, bardzo się tej myśli przestraszyłam, nie chciałam tak myśleć, potem w nocy przyśniło mi się, że otrułam mojego chłopaka i obudziłam się przerażona, że to kolejny znak od Boga), mam też takie myśli, że po raz kolejny łapie mnie coś takiego związanego z Nim, bo właśnie nie powinniśmy być razem i gdybym była z kimś innym, to by tak nie było... Przeraża mnie, że mogłabym z Nim zerwać, że mogłabym już nigdy nie być z Nim szczęśliwa. Nie wiem, dlaczego myślę o tamtym z praktyk i dlaczego boję się nawet o Nim wspomnieć albo zobaczyć Jego zdjęcie - z jednej strony racjonalizuję to sobie, że tak jest, bo nerwica przywodzi mi Go na myśl, a że się tego boję, to boję się też Jego zdjęć czy spotkań z Nim, ale zaraz pojawia się myśl: "A co, jeśli ta racjonalizacja to mechanizm obronny, bo w rzeczywistości nie chcesz przyznać, że się w Nim zakochałaś?". Mam tego dość, chcę, żeby szczęśliwe chwile z moim chłopakiem wróciły! Wraz z końcem roku skończyłam te praktyki, ale boję się, że te myśli nigdy nie odpuszczą ;( Do tego strasznie się boję, że teraz mój chłopak będzie miał wątpliwości, czy mnie kocha i czy chce ze mną być, bo boję się, że pomyśli sobie, że już Go nie kocham, przez tamte moje głupie myśli... Może mogłam Mu nie mówić o nich? Ale wtedy pewnie dręczyłoby mnie to jeszcze bardziej, że nie jestem z Nim szczera i że nie mówię Mu wszystkiego... Niedawno mi się oświadczył, jeszcze przed tymi praktykami, byłam przeszczęśliwa, ale zaraz pojawiła się obawa, że nie poradzę sobie z organizacją ślubu i wesela... Postanowiliśmy odłożyć to do czasu, jak skończę studia, ale teraz chciałabym już, jak najszybciej wziąć ten ślub i zamieszkać z Nim, bo najbardziej te myśli mnie dręczą, gdy jestem sama i boję się tego, boję się wracać do domu, gdzie Jego nie ma... Ale przy Nim też teraz mi dziwnie, czuję się niewierna i winna... Do tego mam wrażenie, że doszukuję się w Nim wad, np. martwi mnie, że używa wulgaryzmów, choć wcześniej tylko czasem mnie to wkurzało, i to lekko... Są chwile, że przeczytam jakieś wypowiedzi na forum albo jakiś artykuł i wtedy robi mi się trochę lepiej, bo pocieszam się, że to na pewno tylko nerwica, wtedy mam ochotę napisać Mu, że bardzo Go kocham i że tęsknię, ale krótko później te myśli znowu wracają, wraca przerażenie i panika i pojawiają się pytania w stylu: "A co, jeśli tak naprawdę chciałabyś z Nim zerwać, ale boisz się zmian? A co, jeśli to Bóg daje ci znaki?" i tak w kółko...
Dziękuję tym, którzy dotrwali do końca tego posta i proszę o pomoc... Co Wy o tym sądzicie? ;(

PS Przeczytałam trochę w głównym wątku dotyczącym ROCD, wiele objawów pasuje, ale wciąż panicznie się boję, że u mnie to co innego, bo zaczęło się wraz z poznaniem tamtego kolesia (tzn., tak jak pisałam, inne objawy były wcześniej, ale chodzi mi konkretnie o to ROCD)...
ODPOWIEDZ