jestem właściwie starym użytkownikiem tego forum, ale dopiero teraz się ujawniam.

Moja "przygoda" z nerwicą zaczęła się już w ostatniej klasie liceum, ale nie wiedziałam wówczas, co mi dolega. Do dzisiaj zastanawiam się czy gdyby nie moje zaniedbanie samej siebie (czytajcie: głupota), to czy rozkręciłoby się to wszystko. Miałam wtedy bardzo intensywny czas pod względem nauki - spałam po 2 godzinny dziennie przygotowując się do matury. Zarywałam noce tak często, że któregoś razu przeciążyłam organizm i wracając ze szkoły do domu autobusem dostałam ataku paniki. Myślałam, że po prostu się rozchorowałam, bo atak trwał dosłownie... kilka dni. Miałam takie zawroty głowy, że ledwo chodziłam do łazienki. Do tego oczywiście ból brzucha i duszności. Poza łazienką nie wstawałam z łóżka i tak te kilka dni leżałam aż mi przeszło. Całą sytuację zignorowałam i uznałam za ekstremalne przemęczenie. Potem długo, długo nic. Aż przyszły studia.
Wyjazd z toksycznego domu, jakiego pewnie uświadczyła większość z użytkowników, zdawał się być czymś cudownym. Pochodzę z tak zwanej "dobrej rodziny"... Oczywiście tak to wygląda z zewnątrz. Wewnątrz było jednak zupełnie inaczej - codzienne kłótnie, krzyki, nienawiść rodziców do siebie nawzajem, która odbijała się na mnie i przede wszystkim ojciec autysta. Tak źle się dogadywaliśmy, że zaczęliśmy we trójkę chodzić na terapię, która niewiele pomagała. Nie chcąc wdawać się w szczegóły, relacja z rodzicami, a szczególnie z ojcem, powodowała u mnie tyle negatywnych emocji, że potrafiłam płakać codziennie i wychodząc z domu do znajomych nagle zakładać maskę.
Tak więc wyjeżdżając na studia bardzo się cieszyłam. Dostałam się na dwa wymarzone kierunki. Szybko musiałam jeden z nich odłożyć na kolejny rok, bo jak się okazało - pierwszy rok bywa ciężki. Było więc początkowo w związku z tym wiele stresu. Ponadto paradoksalnie emocje związane z rodziną wcale nie opadły - nie mogły wręcz znaleźć swojego ujścia, bo nie było już opcji nakrzyczenia na siebie nawzajem. Każdy powrót do domu rodzinnego był dla mnie mocnym przeżyciem i kumulacją negatywnej energii. Po którymś takim wyjeździe i kłótni wracając pociągiem doznałam uczucia silnego bólu w mostku. Po upływie tygodnia dostałam ataku paniki, oczywiście znów w komunikacji miejskiej. Duszności, zawroty głowy, ból brzucha - powtórka. I zaczęło się... Już zapewne wiecie co.



Trafiłam w końcu na terapię. Niestety nie mogłam dogadać się z terapeutką. Zaczęły wtedy wychodzić moje nieuświadomione problemy w kontaktach z ludźmi - zapewne w znacznej mierze to kwestia genów, sama mam stwierdzony Asperger. W końcu pani psychoterapeutka sama podziękowała za współpracę. Tymczasem ja zaczęłam czuć się lepiej, co było skorelowane z faktem, że podeszłam do pewnego egzaminu, którym denerwowałam się wiele miesięcy. Miałam to już za sobą i wiele objawów odeszło. Moje studia wymagały za to wyjazdu na kilkanaście dni całą grupą w celu odbycia praktyk. Niestety jak już wspominałam, mam charakter podobny do mojego ojca - jestem bardzo bezpośrednia, często nie czuję, gdy kogoś ranię, łatwo przez to wchodzę w konflikty. Podczas tego wyjazdu pokłóciłam się z kilkoma osobami. Tak bardzo to przeżyłam, poczułam się niepasująca do ludzi, świata, że w wakacje nerwica wróciła. Wtedy poszłam do kolejnej terapeutki. Tym razem nie szukałam nikogo z polecenia, ale poczytałam opinie w internecie... I o dziwo był to strzał w dziesiątkę. Bez żadnych lekarstw, chodząc tylko na terapię i zapoznając się z materiałami na tym forum, wyleczyłam nerwicę w 3 miesiące, a przynajmniej zniknęły wszystkie największe objawy.
Natrafiłam wtedy na tak zwaną ścianę, czyli moment, w którym nie mamy o czym rozmawiać z psychoterapeutą. Jeżeli się tego nie wytrwa i porzuci terapię, to... jak w moim przypadku - można popełnić kosztowny błąd. Po około 3 latach od tamtego momentu niestety znowu się widzimy - ja i pani na literkę n. Dużo się u mnie pozmieniało. Skończyłam licencjat, równolegle jestem na jednolitych studiach magisterskich, jako drugi stopień wzięłam kierunek pokrewny, ale inny - czyli w zasadzie trzeci kierunek... Realizuję swoje pasje i idę do przodu, podsumowując - na obu kierunkach zostały mi jeszcze niecałe dwa lata. Niestety izolacja związana z pandemią sprawiła, że moja nerwica ujawniła swoją drugą twarz - fobii społecznej. Może to nie izolacja sprawiła, bo takie skłonności miałam zawsze, ale raczej wzmocniła już i tak złe nawyki. Mieszkam zupełnie sama, u rodziców bywam rzadko - z wymienionych już powodów. Mam też niewiele bliskich osób, a dużo znajomych... W ostatnie wakacje po raz pierwszy w zasadzie zaczęłam się widywać intensywniej z ludźmi od początku pandemii. Pierwszy atak paniki od czasu zaleczenia nerwicy miałam na początku tego roku. Poszłam na pocztę z już bardzo negatywnymi myślami. Rozmyślałam o swoich nieudanych relacjach z płcią przeciwną. Jestem tak konfliktową osobą, że wielu chłopców po prostu... celowo przegnałam. Prawie nikt nigdy mi się nie podobał i bardzo dawałam to innym odczuć. Z przyzwyczajenia, a może z lęku, pozbyłam się kilka lat temu w ten sposób tej jednej osoby, której uczucia jednak odwzajemniałam i już nigdy nie odzyskałam jej zaufania. Zaczęłam to wszystko bardzo intensywnie wspominać i tak bardzo wkręciłam się w te myśli, zaczęłam dołować się swoim charakterem, że dostałam ataku. Jakoś się z tego pozbierałam i machnęłam na tę sytuację ręką. Niestety w wakacje wszystko się wymknęło spod kontroli. W związku ze zmianą kierunku po licencjacie musiałam przystąpić do bardzo ciężkiego egzaminu wstępnego. Niestety nie udało mi się dostać za pierwszym razem. Bardzo to przeżyłam. Zwróciłam się o pomoc do znajomego, któremu się powiodło i poprosiłam go o pomoc w przygotowaniu się do drugiej tury rekrutacji. Mieliśmy uczyć się wspólnie online. Już przy pierwszym spotkaniu coś było nie tak - rozgadaliśmy się do późna i kolega chyba zupełnie zapomniał jaki był nasz cel... Przy kolejnym spotkaniu zaczął wypytywać mnie o bardzo osobiste rzeczy. Obiecałam mu, że w zamian za naukę zabiorę go na piwo. Nie miałam nic dwuznacznego na myśli, traktowałam to jako kumpelskie spotkanie. Czułam jednak, że on tego tak nie odbiera i zaczęłam się bardzo denerwować - mam zbyt silną potrzebę kontroli i kiedy ją tracę, od razu rośnie we mnie lęk i niepokój, co jest dla nas, nerwicowców, podstawowym problemem. W trakcie spotkania poczułam, że kolega bardzo przekracza moją strefę komfortu. Oczywiście skończyło się to atakiem paniki. Niestety kolegi to nie zniechęciło i zaczęło się wręcz nachalne błaganie o związek przez dwa tygodnie, w czasie których czułam się tak osaczona i zalękniona, że musiałam z tą osobą całkowicie zerwać kontakt. Na studia na szczęście udało mi się dostać samej, bez niczyjej pomocy.
Od tamtego wydarzenia niestety nerwica nie odeszła. Straciłam zaufanie do samej siebie. Zaczęłam się bać ludzi bardziej niż kiedykolwiek. Powrót na studia stacjonarne był dla mnie bardzo ciężki psychicznie. Już w wakacje zaczęłam stany lękowe "leczyć" alkoholem. Przez pierwsze dwa tygodnie zajęć przyszłam trzeźwa może raz. Alkohol tylko nakręcał lęk i po tych dwóch tygodniach był tak silny, że bałam się nawet kasjerki w sklepie. Byłam już tak wycieńczona piciem, że w końcu się ogarnęłam i poszłam do psychiatry. Dostałam antydepresant i Afobam. Ten ostatni działał świetnie, niestety uzależnia, więc musiałam przejść na Egzystę. Nie tak dobra, ale daje radę... Chodzę dzięki niej bez problemu na zajęcia. Zaczęłam też znowu uczęszczać na terapię, do nowej osoby. Antydepresant jak na razie na niewiele się zdaje, ale przynajmniej nie odnotowałam żadnych skutków ubocznych i poprawia nastrój.
Mam nadzieję, że z czasem będzie lepiej. W końcu już raz mi się udało pozbierać, wierzę że będzie dobrze. Mam poczucie, że skumulowały się wszystkie moje problemy w relacji ze sobą i z innymi ludźmi, których nie wyleczyłam przy pierwszej terapii i takie tąpnięcie musiało nastąpić - ku oczyszczeniu.
Pozdrawiam wszystkich i życzę dużo zdrowia psychicznego!