Ogłoszenia:
1. Nowi użytkownicy, którzy nie przekroczą progu 30 napisanych postów, mają zablokowaną możliwość wstawiania linków do wszelakich komentarzy.
2. Usuwanie konta na forum - zobacz tutaj: jak usunąć konto?

Cześć wszystkim :)

Tutaj możesz się przedstawić, napisać coś o sobie.
ODPOWIEDZ
mr_answer
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 7
Rejestracja: 17 sierpnia 2020, o 08:41

26 sierpnia 2020, o 21:49

Witam wszystkich zaburzonych i odburzonych :)

W końcu tu trafiłem po kilku latach czytania i walki ze słabościami i postanowiłem się podzielić z wami swoją historią.

Po studiach, wyjeździe za pracą i powrocie do rodzinnego miasta, kiedy międzyczasie poznałem świetną kobietę (z którą de facto aktualnie jesteśmy szczęśliwym małżenstwem i mamy dwoje wspaniałych dzieci) przez rok szukałem pracy. W zasadzie szukaliśmy jej razem, bo obydwoje byliśmy świeżo po studiach, aktywnie poszukujący pracy (w tamtym okresie niedługo po kryzysie z 2008 nie było tak różowo). Żonie udało się to wcześniej, mnie kilka miesięcy później. Ona trafiła pracę marzeń, ja tymczasową żeby po prostu gdzieś się zaczepić i szukać czegoś lepszego ale stale dążyłem żeby znaleźć coś takiego jak ona. W międzyczasie poszedłem także na kolejne studia, ponieważ uznałem że skoro nie mam pracy to mam czas żeby nadrobić to czego kiedyś nie zrobiłem i przynajmniej w jakiś sposób się rozwijać (ta decyzja była akurat jedną z lepszych, bo pomogła mi się rozwinąć mimo, że nie pracuję w zawodzie wg ukończonego kolejnego kierunku studiów). Bardzo cenna lekcja ale jednocześnie czasochłonna - 4,5 roku studiów inżynierskich, co 2 tygodnie zjazdy plus praca w międzyczasie.

W końcu się udało, przyszedł rok 2014 i wydawało mi się, że taką pracę znalazłem. W zasadzie wszystko układało się dobrze, znaliśmy się dużo wcześniej ale tak się ułożyło, że spotykaliśmy się dopiero prawie 2 lata.

Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie na jesieni w 2014 roku. Wtedy to postanowiłem się oświadczyć. Pierścionek miałem po babci, znalazłem go na jej szafce w jej mieszkaniu po jej śmierci zaraz przed wyjazdem i uznałem, że to "znak", że tak mi daje znać że to ta kobieta i ona chce żeby nosiła coś co należało do niej (normalnie jak w amerykańskim filmie). Wyjechaliśmy na urlop i wszystko zaplanowałem jak będzie natomiast nie wyszło dokłądnie jak planowałem (plany zaręczynowe przytłoczył stres ale pytanie poszło :)). Niestety otrzymałem trochę inną odpowiedź, a raczej jej brak. Ona była mocno zaskoczona, że to już i powiedziała mi, że nie spodziewała się tego teraz. Później długo rozmawialiśmy, rozpłakała się, przeprosiłą mnie, powiedziałą żę nie chciala ale że teraz się boi jeszcze, że ona chce ale u niej w rodzinie jest tak, że jak teraz zaręczyny to za chwilę ślub, co mnie zdziwiło ale jakoś się rozeszło i uznałem, że "ok, to nie ten moment, dajmy sobie jeszcze czas, nie ma się przecież gdzie spieszyć".

Akurat moja Żona była kiedyś zaręczona ale w porę "przejrzała", później miałą w międzyczasie zawód miłosny, a i ja byłem po kilkuletniej znajomości zakończonej fiaskiem także zadziałałem trochę pod wpływem presji raz ze strony swojej, a dwa otoczenia.

Wiedziałem, że to to ale uznałem że faktycznie się pospieszyłem i odłożyłem te plany na później.

Dodatkowo 2 tygodnie później, zmieniłem pracę, która z początku okazała się niewypałem i praktycznie od samego początku byłem bardzo do niej zrażony (gdybym tam trafił w innych okolicznościach prawdpodobnie wszystko mogłoby wyjść inaczej). Wkręciłem sobie, że z zaręczynami tak wyszło, bo mam za słabą pracę, mniej zarabiam itp. itd. Praca mnie nie satysfakcjonowała, bałem się, że tam ugrzęznę i zostanę na zawsze i niczego się nie nauczę i o rozwoju to mogę już zapomnieć.

Zaczęły się nieprzespane noce, ciagły stres ale związany chyba jednak z przerostem ambicji niż jakimiś strasznymi wymaganiami w pracy plus sytuacja z zaręczynami trochę mnie dobijałą. Na szczęście ten etap trwał zaledwie 2-3 miesiące i po tym okresie zacząłem się wyciszać. W pracy wszystko się w zasadzie układało chociaż miałem już taką zadrę, że chciałem stamta odejść i nie wiązałem z nią mimo wszystko żadnej przyszłości.

Kolejny rok był w miarę spokojny, ale postanowiłem się po 1,5 roku od poprzednich zaręczyć ponownie. Tym razem plan był inny natomiast pewnie wielu uzna, że głupi natomiast ja trochę bałem się kolejnej odmowy. Na święta Bożego Narodzenia po prostu włożyłem pierścionek do pudełka i do prezentu i dałem jej jak wracała do rodzinnego domu i kazałem otworzyć w Wigilię. Ja spędzałem czas ze swoją rodziną i miałem dojechać na następny dzień. Niestety tym razem wyszło tak, że ona zadzwoniła i spytała się gdzie jestem, na co powiedziałem że przecież w domu, bo jutro będę. Popłakała się, że mnie nie ma tu gdzie powinienem być (pewnie miała rację), myślała że jestem za drzwiami i zaraz wejdę. Niestety nie wyszło tak jak chciałem, ale następnego dnia przyjechałem do niej z kwiatami, przegadaliśmy to wszystko i zaręczyłem się przy jej rodzicach.

Ta sytuacja jak i poprzednia męczyła mnie długo i męczy nawet teraz i mam ochotę zrobić to wszystko jeszcze raz... Na szczęście wszystko ułożyło się ostatecznie dobrze chociaż czasami bywały kłótnie między nami gdzie tę sytuację niepotrzebnie wyciągałem. Nie chodziło o to, że nie chcę z nią być ale mój charakter cechuje to, że lubię jak postawię na swoim i jak tak nie zrobię to nawet jeśli później wszystko jest ok to jestem strasznie pamiętliwy.

Ostatecznie mieliśmy wspaniały ślub, podróż, wszystko się układało zarówno w pracy jak i prywatnie aż do pewnego momentu na początku 2017 roku...

Od zawsze planowaliśmy dzieci i moja Żona wpadła na pomysł, że na wiosnę pojedziemy na wycieczkę, odpoczniemy i zaczniemy się starać o dziecko. Dodam dodatkowo, że nie przepadam wybitnie za lataniem samolotem ale ta sytuacja, że to "już teraz będziemy się starać o dziecko" była dla mnie dodatkowym bodźcem, który uwolnił chyba wszystkie te, które kumulowały się przez ostatnie 3 lata jak i całe życie częściowo też... Dodatkowo kilka tygodni wcześniej, naderwałem sobie wędzidełko podczas seksu i wtedy uwidoczniłą się moja hipochondria. Zacząłem obsesyjnie badać swoje narządy rozrodcze czy wszystko jest z nimi ok. Gdy już sytuacja się trochę unormowałą, czekał nas właśnie wyjazd, a podczas starań o dziecko no trzeba uprawiać seks, a to po mojej "kontuzji" mnie trochę martwiło.

Cały tydzień na wyjeździe myślałem tylko o jednym, a w zasadzie kilku rzeczach: "co jeśli się nie uda, co jeśli nie mogę mieć dzieci, jak to będzie", dodatkowo lęk potęgowała wizja powrotu samolotem, kraj w którym byliśmy należał do tych z drogami góskimi usianymi serpentynami co też jakoś wtedy powodowało mój lęk. Zacząłem bać się o moje przyrodzenie, czy tam jest ok, codziennie myłem się 2-3 razy dziennie, bałem się o jakieś dziwne rzeczy.

W trakcie lotu nie mogłem spać, ciągle coś mnie wybudzało w tym Żona ciąle pytająca czy wszystko ok. Lęk zaczął się kumulować... Po wyjściu na chwilę osiągnąłem spokój ale w drodze powrotnej do domu nagle jakieś dusznośći, uczucie rozpierania w klatce piersiowej i po raz pierwszy SOR. EKG, badanie krwi, wszystko ok. Dojazd do domu spokojny, a o północy znowu. Kolejna wizyta na SOR, te same badania, wszystko ok. Jakieś tabletki nasenne, uspokajające i do domu.

W międzyczasie okazało się, że udało się i będziemy rodzicami. Dodatkowo studia w trakcie, znienawidzona praca, myśli o tym jak to będzie z dzieckiem, ale jak to przecież ludzie się tyle czasu starają, a to już? Lęki i nerwica się pogłębiały, codzienne badanie tętna, ciśnienia, melisa, validol, nieprzespane noce. Starałem się zasnąć od 23 do 4 rano i zasypiałem przy telewizorze ledwo żeby obudzić się o 7 do pracy. Ciągłe wmawianie sobie chorób, badania, lekarze, znowu SOR. Żona nie rozumiała, miała pretensje. Ja nie mogłem spać, ciągłę lęki, wszystko zaczynały iść w złym kierunku. Wyjechaliśmy na urlop ale przedwcześnie wróciliśmy, bo nie byłem w stanie funkcjonować poza miejscem zamieszkania.

Zdecydowałem się pójść do psychologa. To była jedna z lepszych decyzji. Zaczęliśmy odkrywać rzeczy, o których nigdy bym nie pomyślał. Niestety dotarłem do punktu, w którym byłem umówiony na wizytę u psychiatry. Jednak 2 tygodnie przed gdy zaliczyłem przedostatnią sesję na studiach i został ostatni semestr, organizm trochę się wyciszył. Dodatkowo niebawem zmieniłem pracę, która pozwoliła mi się także wyciszyć.

Całą ciążę jednak mimo wszytko bałem się o zdrowie dziecka, wmawiałem sobie jakieś głupoty ale także o swoje i ciągle weryfikowałem każdy objaw. Nerwica skupiła mi się głównie na sercu. Każde badanie wykazywało, że jest ok. A ja w momentach silnego stresu odczuwałem jakieś rozpieranie w klatce, takie dziwne uczucie jakby ktoś balon pompował. Nagły przypływ emocji i takie po prostu uczucie ogromnego nacisku, strach że zaraz umrę, a przecież mam rodzinę i plany na życie. Kolejne badania, echo serca, holter, badania krwi, neurolog, kardiolog - wszystko ok.

Po porodzie i obronie pracy inżynierskiej i roku wizyt u psychologa zaczęło się stabilizować powoli. W międzyczasie zmiana pracy kolejna, krok do przodu. Jakoś zacząłem panować nad nerwicą, wszystko zaczęło się wyciszać, nauczyłem się akceptować lęki i objawy i nie zwracać na nie uwagi. Pomógł mi w tym mój tato, który przechodził przez coś podobnego.

3 lata po rozpoczęciu wizyt moja psycholog stwierdziłą, że możemy spotykać się coraz rzadziej i powoli kończyć terapię. Akurat okazało się, że zostaniemy rodzicami po raz drugi ale tym razem miało to być zupełnie inne przeżywanie ciąży. Tak samo doszedłem już do takiego etapu, że mogłem z kolegami spotkać się i napić dla towarzystwa i następny dzień nie potęgował objawów nerwicy.

I nagle znowu... Coś czego bałem się przy pierwszej ciąży, okazało się rzeczywistością u bliskiej rodziny. Ogromna tragedia i szok, zacząłem się obawiać o swoje dziecko ale na szczęście u nas było ok. Jednak pewnego dnia po imprezie u szwagra następnego dnia niewyspany, na kacu w stresowej sytuacji wszystko jakby wróciło. Nerwica dała o sobie znać, że ona tu jest i mi pokaże. Sytuacja bliskiej rodziny, zmęczenie, niewyspanie, kac - to wszystko skumulowało się i dało o sobie znać.

To było 3 miesiące temu, znowu nasiliły mi się objawy, badania pulsu, ciśnienia, jakieś nerwobóle, duszności, wrażenie kołatania serca czy jakiś przeskoków. Zacząłem częściej bywać tu na forum, co bardzo mi pomagało zawsze w najgorszych momentach, aż zdecydowałem się w końcu opowiedzieć swoją historię, porozmawiać z ludźmi takimi jak ja. Którzy zaburzyli się i walczą o każdy dzień żeby był normalny.

Teraz składam się do kupy w obliczu rodzinnej tragedii, po lekkim nawrocie nerwicy. W międzyczasie zakończyłem terapię u psychologa, bo takie było założenie (do momentu porodu) i teraz przez pół roku będę obserwował swój organizm. Czy wszystko to czego się nauczyłem pomoże mi sobie z tym wszystkim poradzić czy jednak będę musiał wrócić na terapię.

Mam nadzieję, że wszystko się ustabilizuje, wróci do normy. Czasami już nie pamiętam życia sprzed nerwicy. Zaczęło się 6 lat temu, wybuchło 3 i mam nadzieję, że najgorsze już za mną. Wiem, że to tylko objawy ale czasami ciężko to sobie uświadomić. Ale mówię wtedy do nerwicy "no to dawaj, dawaj teraz, jestem gotowy" i każdego dnia toczę walkę o spokój i opanowanie.

Każdy żyje z nerwicą tylko niektórzy nigdy jej nie utożsamili z objawami somatycznymi tylko po prostu czuli, że to stres. Ale czasami w życiu bywa taka sytuacja albo ich nagromadzenie, gdy organizm mówi "dość".

Nie poddawajcie się walczcie :) Ja już doszedłem do etapu, że nie chodzę po lekarzach, pomagają mi melisa i validol (założyłem sobie na początku, że nie chcę brać żadnych leków, bo chcę poradzić sobie sam - nie wiem czy to dobre podejście ale ja z tego czerpałem siłę, bo bardzo bałem się leczenia psychiatrycznego i na szczęście go uniknąłem).

Najgorsze było 3 lata temu w początkowej fazie nerwicy i depresji fazy lęku nie do opanowania gdy cały organizm się trząsł, nie mogłem spać całą noc, a trzeba było iść do pracy i myśleć trzeźwo. Wycieczki na SOR, wzrok lekarzy myślących "o kolejny wariat", ciągłe podważanie wyników badań. To nie mialo sensu, a było samonakręcającą się spiralą.

Dużo przez ten cały okres pomogło mi to co czytałem tu na forum, wszystkie lekcje DivoVica, cała masa informacji i wniosków wyciągniętych zarówno z rozmów z innymi jak i przez to co przeczytałem o całym tym cholerstwie.

Zawsze gdy miałem gorszy dzień wiedziałem, że mogę tutaj wejść i zobaczę, że to przez co przechodzę jest "normalne" w tym nienormalnym stanie i jest to udziałem wielu osób. Historia każdej osoby, którą przeczytałem napawała mnie optymizmem, że da się z tym walczyć i co najważniejsze wygrać.

Ciągle uczę się że gorsze dni mogą przyjść i to nic złego. Trzeba je przetrwać i iść dalej do przodu.

Nie jestem jeszcze całkiem odburzony ale wierzę, że to co pokonałem raz i skumulowało się w innych sytuacjach przez ostatni rok pokonam jeszcze raz i będę mógł cieszyć się z wewnętrznego spokoju. Ostatnio coraz częściej czuję taki luz w klatce piersiowej - wspaniałe uczucie.

Zamiast skoków w przód to małe kroczki do przodu i powoli do celu :)

I wierzę, że na koniec życia będę mógł powiedzieć, że dałem radę :) I tego wam wszystkim życzę i sobie także :)

PS. Nie wiem czy ująłem wszystko, a nawet i większość tego co przeżyłem przez te lata w kwestii objawów, huśtawek emocji ale cieszę się, że w końcu zdecydowałem się tym z wami podzielić!
ODPOWIEDZ