Ogłoszenia:
1. Nowi użytkownicy, którzy nie przekroczą progu 30 napisanych postów, mają zablokowaną możliwość wstawiania linków do wszelakich komentarzy.
2. Usuwanie konta na forum - zobacz tutaj: jak usunąć konto?

Crualis dzieli się szczęściem

Tu dzielimy się naszymi sukcesami w walce z nerwicą, fobiami. Opisujemy duże i małe kroki do wolności od lęku w każdej postaci.
Umieszczamy historię dojścia do zdrowia i świadectwo, że można!
Dział jest wspólny dla każdego rodzaju zaburzenia lękowego czyli nerwicy/fobii.
ODPOWIEDZ
Crualis
Świeżak na forum
Posty: 2
Rejestracja: 3 sierpnia 2016, o 18:40

3 sierpnia 2016, o 20:41

Wyleczony z:
- stany lękowe
- derealizacja
- depersonalizacja
- stany depresyjne
- anhedonia


Hej,

Już jakiś czas temu obiecałem sobie, że jeśli uda mi się jakoś przejść przez ten koszmar, to napiszę post na forum. Pamiętam jak bardzo pomogło mi w początkowej fazie zaburzenia przeczytanie, że u kogoś było podobnie (że może nie wariuje, może nie umieram), dlatego właśnie chciałem podzielić się swoją historią - żeby być może kto inny odnalazł w tym poście namiastkę drogowskazu.

Wszystko zaczęło się zimą (koniec lutego). Już od jakiegoś czasu planowałem z dziewczyną porządną celebrację zakończenia trudnego semestru na uczelni. Faktycznie zimowe półrocze dało mi się mocno we znaki. Nowa uczelnia, nowi ludzie, masa materiału i trudne egzaminy. Tak więc wprost proporcjonalnie do wysiłku jaki włożyłem w zaliczenia, postanowiłem poimprezować. Kupiliśmy z dziewczyną sporo marihuany. Tyle, że starczyło na kilka domówek, na popalanie każdego wieczoru przed snem przez jakieś dwa tygodnie, na wspólne palenie i nawet palenie ze znajomymi. Wszystko to w imię luzu i odprężenia. O ironio!

Późną porą siedzieliśmy z dziewczyną u mnie w pokoju. Ja czytałem jakiś artykuł, a ona wprawnie nabijała szklaną lufkę. To już był rytuał, że paliliśmy wieczorem, potem oglądaliśmy kreskówkę i wciąż na fazie szliśmy spać. Ten wieczór miał być taki sam. Spaliliśmy "nabitkę" i włączyliśmy bajkę. Zazwyczaj chwilę trwa zanim poczuje działanie narkotyku (wcześniej mówiłem o marihuanie używka. Nigdy więcej). Wpatrując się w ekran monitora, coś nagle wyrwało mnie z transu - płaski świat kreskówki przeniósł się na mój rzeczywisty świat, albo na odwrót. Nie pamiętam, bo od tego momentu wszystko zaczęło się dziać bardzo szybko. Teraz mogę próbować to sobie racjonalizować, ale wtedy po prostu czułem się tak, jakby wciągała mnie czarna dziura, pustka, jakby coś wysysało ze mnie myśli i świadomość. Teraz tłumaczę to sobie totalnym przejęciem umysłu przez strach spotęgowany działaniem narkotyku. Myślę, ze dźgnęła mnie na wylot "zła faza", a koło lękowe zaczęło toczyć się z zawrotną prędkością. Taką, że nie mogłem go zatrzymać. Cały czas nie wiedziałem co mi jest, trząsłem się, traciłem kontakt z rzeczywistością, wszystko wydawało się jakby wirtualne i płynne. Z reguły stan odurzenia po maryśce trwał u mnie koło godziny. Wtedy trwał ponad cztery. Albo po prostu od razu wskoczyła mi derealizacja i depersonalizacja, której nie mogłem odróżnić od halucynacji. Generalnie po prostu doznałem ekstremalnego ataku paniki, który był dotychczas najgorszym doświadczeniem w moim życiu.
Tak to się zaczęło.

Udało mi się zasnąć po kilku godzinach szamotania się z własną głową. Kiedy wstałem rano czułem się jakiś nieswój i bałem się, że wciąż może trzymać mnie narkotyk. Mimo wszystko starałem się funkcjonować normalnie. Zeszliśmy do kuchni na śniadanie (pomieszczenia wydawały mi się jakieś dziwne) i cały czas łapałem się na tym, że mam coś nie tak z percepcją. O ho! - pomyślałem - na pewno jeszcze mnie trzyma to zielsko. Niepokój, i to silny niepokój nie ustępował.
Nie wiem, czy to było wynikiem nocnych przeżyć, czy jakaś choroba rozkładała mnie już wcześniej, ale już od rana doszła mi straszna biegunka, odwodnienie, wymioty - czyli generalnie objawy grypy żołądkowej. Teraz wydaje mi się to oczywiste, ale wtedy moją jedyną (i byłem święcie przekonany, że słuszną) hipotezą było to, że narkotyk zniszczył mi mózg, albo że zniszczył mi organizm. Cały czas czułem się nierzeczywisty, nie patrzyłem swoimi oczami, jakbym postrzegał świat przez latającą kamerę. Zadziwiające z jaką szybkością umysł wydobył z najodleglejszych szufladek mojej pamięci, zarchiwizowane kiedyś newsy o tym, że marihuana powoduje schizofrenie, że niszczy ludziom głowy itd. Nie pamiętam nawet kto mi je sprzedał - może kumpel, może matka, może gdzieś w internecie przeczytałem. Nie pamiętam, ale właśnie to zaczął mi wmawiać umysł. I ja w to uwierzyłem na 100%. Na początku jednak tłumaczyłem to sobie tym, że jeszcze trzyma mnie narkotyk. Tak odbierałem przez pierwsze 2-3 dni. Nie jestem na tyle głupi żeby wierzyć, że to efekt działania narkotyku po dłuższym czasie. Wtedy zaczął się jeszcze większy niepokój. Wtedy właśnie byłem przekonany, że jestem poważnie chory. Poważnie zniszczony.

Największą krzywdę na początku wyrządzała mi świadomość, że jeszcze kilkanaście/dziesiąt godzin temu mój świat był idealny (ten obraz sprzed początku koszmaru cały czas mi powracał: ciekawy artykuł, obok kochająca dziewczyna, którą i ja bardzo kocham, perspektywa spędzenia z nią miłego wieczoru, zaliczony semestr, wszystko się układało), a teraz (według zaburzonego mnie) wszystko to utraciłem bezpowrotnie. Przecież zwariowałem. Przecież mam coś z głową. To wszystko toczyło się w ogromnym strachu i przeświadczeniu, że już nie będzie lepiej, że spieprzyłem, że zniszczyłem się i że to na pewno jest nieuleczalne. Byłem słaby. Spanikowane serce non-stop tłoczyło krew na najwyższych obrotach, dlatego nic dziwnego, że niemal umierałem po przejściu jednego piętra po schodach. Ale mózg podpowiadał mi, że to poważna choroba i już niewiele życia mi zostało. A nawet jak trochę więcej, to będę zamknięty w więzieniu własnego umysłu. Bardzo się ze sobą męczyłem. Cały czas doskwierały mi objawy. Wpisywałem je wszystkie do internetu. Bardzo przeszkadzało mi to wieczne "uwirtualnienie", to że wszystko było płynne, nierealne, jakieś odległe. Wpisałem frazę w google "poczucie nierzeczywistości, odpływania". Tak trafiłem na pojęcie derealizacji i w konsekwencji na to forum. Dowiedziałem się, że ktoś podobnie jak ja miał ten stan po marihuanie i wtedy dopiero się trochę uspokoiłem (po jakimś miesiącu). Ale to nie była nawet połowa sukcesu, bo lęk nie odszedł z dnia na dzień. A jak nie odszedł, to po jakimś czasie powrócił do punktu pierwotnego. Na szali, cały czas wątpliwości ciążyły bardziej niż zdrowy rozsądek i tak trwałem w ciągłym strachu. Wszystko bardzo brałem do siebie - głównie moje zdrowie. Nie skłamię jeśli powiem, że prawie całą dobę zastanawiałem się na co, jak boleśnie i dlaczego umrę, i dlaczego właśnie dziś i w męczarniach. A z drugiej strony, kiedy przestawałem na chwilę myśleć o śmierci, o chorobach, pojawiały się wątpliwości, czy nie jestem aby chory psychicznie. Zaznaczam, że wtedy uważałem, że to w 100% prawda. Ten tekst i to jak o tym piszę jest napiętnowane pewnym dystansem do całej sytuacji, ale trzeba Wam wiedzieć, że wtedy poczytywałem to wszystko za śmiertelnie poważne. Głosy w głowie, brak emocji (zastanawiałem się czy kocham dziewczynę, czy kocham matkę, czy w ogóle cokolwiek mnie obchodzi. Dochodziłem do wniosku, że nie), chciałem być sam, a jednocześnie ratowałem się uciekaniem myślami od siebie. Starałem się zająć jakimiś głupimi grami i można powiedzieć, że na początku to pomagało. Odciągałem umysł od samego siebie, ale przebijał się przez moją tarczę ignorancji. Szeptał mi ciągle te same groźby. Nic nie pomagało. Myślałem, że nie ma nadziei.

Zrobiłem badania. Chciałem wykluczyć poważne choroby. Nie obyło się bez dodatkowego stresu, bo wykryto, że mam białko w moczu (normalnie każdy by machnął ręką, ale dla mnie to było jak wyrok), więc w okresie między badaniami nie mogłem spać. Dopiero po kolejnej próbce moczu i dobrym wyniku nieco się uspokoiłem. Lekarz przepisał mi lek na serce-uspokajający i miałem brać przez dwa tygodnie. Chyba bardziej zadziałał jak placebo (wyniki EKG miałem dobre), bo rzeczywiście trochę mnie uspokoił, ale cały czas żyłem za tą mgłą (nie wiem jak to nazwać - to po prostu ten stan kiedy nie widzisz świata poza sobą, a Twoje wszystkie myśli to szare, albo czarne refleksy na tej mgle - i wydaje Ci się, że nie ma nic poza nią).

Po dwóch miesiącach byłem już umordowany tym wszystkim. Tu pojawiły się stany depresyjne. Stwierdziłem, że nie chcę już życia, w którym tylko walczę o dwie minuty spokoju od własnego umysłu, od gorączki myśli, o dwie minuty spokoju od strachu i beznadziei. Męczyła mnie każda sekunda egzystencji - prawie jakbym był na jakieś transcendentalnej sali tortur.
Dziewczyna oglądała ze mną bajki (Arystokoty, Zaplątani, Jak wytresować smoka - generalnie filmy dla dzieci) - te chwile były światełkiem w tunelu. Tylko wtedy, choćby przez te 20min (bo nie przez cały film udało mi się zapomnieć o strachu) czułem się prawie spokojny. Nie mogłem oglądać nic poważniejszego, bo natychmiast zaczynałem się bać, serce zaczynało łomotać, a mi znowu chciało się rzygać. Jak teraz o tym piszę, to wydaje mi się, że po prostu byłem niepełnosprawny. Każdy, choćby najmniejszy ładunek emocjonalny wypuszczany w eter przeszywał mnie na wylot i siał spustoszenie wewnątrz. I naprawdę nie koloryzuje. Nie używam słów nad wyrost żeby ubarwić historyjkę. Dokładnie tak się czułem. Mój mózg potrafił w jakiś zdumiewający sposób scenę z filmu, w której, załóżmy, babka kupuje ser i szuka drobnych, zinterpretować na apokaliptyczną modłę.

Dzięki Bogu, że generalnie nie miałem problemów ze snem. Pojedyncze przypadki, kiedy naprawdę bardzo się bałem. Sen był dla mnie jak najsłodszy panadol. Codziennie, każdego dnia, pomimo wszelkich "Przeciw" podrzucanych przez mózg powtarzałem sobie, że sen mnie regeneruje. Że regeneruje umysł. Najchętniej spałbym przez cały czas i nawet fizycznie bym mógł. W wolny dzień potrafiłem wstać o 11, by uciąć drzemkę o 14 i iść spać o 21.
Cały czas jednak czułem się beznadziejnie. Nic nie sprawiało mi radości. Żadnej. Kiedyś lubiłem grać na komputerze, np. "world of tanks". W trakcie zaburzenia wykonywałem to tak obojętnie, jak rozwiązuje się równanie na matematyce w klasie humanistycznej. Po prostu zero emocji. Może właśnie lekka irytacja, że nic mnie nie motywuje, nic nie ma sensu. Stany depresyjne się pogłębiały, strach nie znikał, wciąż wynajdował nowe straszaki i chochliki. Serce cały czas łomotało 24/7.

Moim zdrowiem przejęła się matka (w końcu powiedziałem jej wszystko co i jak). Za rękę prowadziła mnie po lekarzach. Wykonałem więc kolejne badania. Znowu cyferki i skróty wskazywały na to, że jestem zdrowy. Na szczęście mój lekarz pierwszego kontaktu był bardzo przytomny i zauważył, że problemem mogą nie być objawy czysto somatyczne. Przepisał mi antydepresant, który podobno jest dobry też na D/D (Coaxil 12,5 mg). Poradził też żebym spróbował terapii. Zgodziliśmy się na to z matką chętnie, bo już od jakiegoś czasu chciałem skorzystać z czyjejś pomocy - albo eutanazja albo psycholog - myślałem. Niestety nie od razu trafiłem na dobrego specjalistę. Pierwsza Pani psycholog u której byłem powiedziała mi, że czasem tak jest, że po narkotyku coś się zmienia w umyśle i że nie wie, czy tak mi zostanie (pytałem ją o derealizacje i depersonalizacje, bo to wówczas było najdokuczliwszą drzazgą na moim samopoczuciu), uznała też że strach jest naturalny. Tak więc z jej pomocy nie skorzystałem zbyt wiele.
Natomiast druga psychoterapeutka wydawała się o niebo bardziej kompetentna. Wiedziała czym jest DD, wytłumaczyła mi mechanizmy nerwicowe równie dobrze jak ludzie na tym forum (dwa źródła informacji niejako uprawomocniały pewien pogląd w mojej głowie - dawały nadzieję na wyzdrowienie), dawała siłę autorytetu i przydatne ćwiczenia. Terapeutka kazała mi zapisywać WSZYSTKIE lęki. Nawet te najgłupsze. Nawet takie "Sytuacja: właśnie zaparzałem wodę na herbatę, kiedy dopadł mnie silny lęk; Określenie natężenia: w skali 8/10; Co go powoduje: myślę, że spowodowany był myślami o tym, że wariuję i wszystko tracę; co przemawia za tym lękiem: uczucie derealizacji; Co przemawia przeciw niemu: to, że czuje się lepiej, niż dwa miesiące temu i że z każdym dniem jest lepiej. Poza tym nie wariuje się przecież od zapalenia marihuany. Po prostu mam nerwicę i derealizację, z których się wychodzi; Natężenie lęku (po rozpisaniu tabelki): 4/10; Ważne w tym ćwiczeniu jest to, żeby zapisywać każdy lęk jaki wystąpi, bo w trakcie tego procesu włączamy nasz racjonalny umysł, który niejako rozwiewa to zwątpienie i strach. Na początku nie chciało mi się tego robić, ale odkryłem, że działa. Powoli, ale działa. Nie przestawałem całkiem się bać, ale na pewno bałem się mniej.

W trakcie rekonwalescencji zażywałem coaxil i chodziłem na zajęcia. Prawdopodobnie obie te rzeczy mi pomagały. Coaxil uspokajał, a studia odrywały głowę od ciągłej walki ze sobą. W salach wykładowych czułem się jakoś lepiej (choć też zastanawiałem się co to za mroczki przed oczami, czy wkładowca jest prawdziwy, dlaczego tak szybko bije serce, po co ja żyje). Pogarszało się dopiero w autobusie i w domu. Na podróż autobusem udało mi się znaleźć patent. Bardzo pomagały mi nagrania Odburzanie według Divovica - słuchałem ich rad przez całą drogę do domu i na poziomie chyba bardziej podświadomym przedostawały się do mojej głowy. Także był to proces powolny. Przez następne kilka tygodni wciąż wstawałem z gulą w gardle i bańką w brzuchu, ale już na tym etapie zacząłem zauważać niebotyczną różnicę między samopoczuciem ówczesnym, a tym sprzed miesiąca-dwóch. Powoli stosując się do rad terapeutki, oraz tych zaczytanych na forum, udawało mi się stawiać kolejne, małe kroczki na drodze do odburzenia. Muszę zaznaczyć, że jest to proces powolny - przynajmniej dla mnie był. Gołym okiem nie zauważalny od razu. Jak chudnięcie. Z dnia na dzień nie widzi się postępu, ale różnicę widać na zdjęciach przed i po. Na przykład po miesiącu biegania i ćwiczeń. Tutaj także nie odbędzie się bez pracy ze sobą (ale to już jest bardzo obszernie wytłumaczone na forum).

W dalszym ciągu nie mogę powiedzieć, że całkiem wyzdrowiałem. Wciąż korzystam z terapii (choć spotkania są rzadsze), wciąż unikam cięższych filmów (choć nie oglądam już tylko animowanych), czasem zdarzają się jakieś drobne lęki (np. ostatnio mama dziewczyny mówiła o koleżance ze stwardnieniem rozsianym - oczywiście mój mózg się zafiksował na dobre dwie godziny), dalej jestem przewrażliwiony i wszystko biorę do siebie, czasem miewam chwile zobojętnienia albo bez powodu napada mnie chwila złego nastroju. Jednak mogę z lekką nutą tryumfu i dumy powiedzieć, że przeważają te chwilę, w których czuję się normalnie. Zauważyłem, że są rzeczy które sprawiają mi jakąś frajdę (załapałem się na hype z Pokemon Go, a więc wychodzę z domu, łapię pokemony i potrafię kilka dni przeżyć bez żadnych lęków). Nie jestem pewien czy minęła mi derealizacja. Czasem wydaje mi się, że ją mam, czasem, że nie mam. Ciężko powiedzieć, staram się nie zwracać na nią uwagi. Jednak różnica jest ogromna i czuje się lepiej.

Dlatego chciałbym bardzo podziękować Administratorom i Użytkownikom tego forum za pomoc i wsparcie, jakiej udzielacie mi w trakcie mojej walki z zaburzeniami. Choć nie udzielałem się wcześniej na forum, to byłem aktywnym czytelnikiem i starałem się stosować do wszystkich zawartych tu rad i z wdzięcznością dostrzegam, że ze wspaniałym skutkiem. Podejrzewam, że nie jesteście do końca świadomi ilu ludziom pomagacie dlatego właśnie Wielkie Dzięki.

Może to nie miejsce, bo i tak tego nie przeczytają, ale głupio by ich było nie uwzględnić: chciałbym podziękować dziewczynie, bo wiem, że byłem trudny przez okres zaburzenia. Za to że starała się zrozumieć, że poświęcała się i oglądała ze mną durne bajki, że znosiła moje mentalne czołganie się. Oraz matce, która przez cały czas trwania zaburzenia okazywała mi nieocenione wsparcie.

Tak możliwie najkrócej chciałem opisać mój przypadek, w razie gdyby czyjaś droga była podobna. Mi wiele dało znajdowanie punktów wspólnych z innymi zaburzonymi, bo dzięki temu mogłem lepiej rozumieć samego siebie. Przekonywać się, że to nie jest sytuacja bez wyjścia, ani jakiś wyrok, ani nic z tych rzeczy.

Wielkie dzięki!

Show must go on
Awatar użytkownika
boniasky
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 214
Rejestracja: 14 lutego 2016, o 16:36

3 sierpnia 2016, o 21:20

Bardzo fajnie czytało mi się ten post. Gratulacje za to czego już dokonałeś i życzę zdrowia i motywacji do dalszej walki :).
On93
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 203
Rejestracja: 7 grudnia 2014, o 23:15

7 sierpnia 2016, o 02:45

Powiem Ci szczerze, ze Twoj post mocno mnie nakrecil :( . Napisałeś tam coś w stylu ''eutanazja albo terapia'', czyli kurcze miales mysli zeby ze sobą skończyć ;/. Ja sobie od razu o tym pomyslalem i najgorzej przerazilo mnie to, ze nie przestraszylem sie tej eutanazji ... Takie uczucie jakby zycie nie było dla mnie niczym waznym .. Moze dlatego, ze obecnie mam odcięcie od emocji :( Nie czuje nic ...
gość1
Gość

7 sierpnia 2016, o 06:03

On93 pisze:Powiem Ci szczerze, ze Twoj post mocno mnie nakrecil :( . Napisałeś tam coś w stylu ''eutanazja albo terapia'', czyli kurcze miales mysli zeby ze sobą skończyć ;/. Ja sobie od razu o tym pomyslalem i najgorzej przerazilo mnie to, ze nie przestraszylem sie tej eutanazji ... Takie uczucie jakby zycie nie było dla mnie niczym waznym .. Moze dlatego, ze obecnie mam odcięcie od emocji :( Nie czuje nic ...
On. skupiłeś się na jednym zdaniu z całego postu. Zobacz w jaki sposób to postrzegasz?Koleś wyzdrowiał i ma się dobrze:) Ty też moszesz, ten stan jest dla nas na wyciągniecie ręki:)Odburzasz się?
Crualis
Świeżak na forum
Posty: 2
Rejestracja: 3 sierpnia 2016, o 18:40

8 sierpnia 2016, o 09:10

On93 pisze:Powiem Ci szczerze, ze Twoj post mocno mnie nakrecil :( . Napisałeś tam coś w stylu ''eutanazja albo terapia'', czyli kurcze miales mysli zeby ze sobą skończyć ;/. Ja sobie od razu o tym pomyslalem i najgorzej przerazilo mnie to, ze nie przestraszylem sie tej eutanazji ... Takie uczucie jakby zycie nie było dla mnie niczym waznym .. Moze dlatego, ze obecnie mam odcięcie od emocji :( Nie czuje nic ...
Powiem Ci tak. Od mysli zeby ze soba skonczyc do skonczenia ze soba jest faktycznie bardzo daleko. Tak jak o tym mowia admini i pewnie potwierdzi to wiecej osob. Ja w pewnym momencie zrozumialem, ze to odciecie to stan awaryjny - jak w windowsie po wywaleniu bezpiecznikow. Zaakceptowalem ze tak moze byc, ze te stany jakis czas beda - zaufalem lekom, duzym ilosciom snu i piciu duzej ilosci wody. Dolozylem do tego diete i cwiczenia po prostu zeby robic cos. Musisz zaufac ze ten stan nie jest permanentny i ze nie masz czegos innego/intensywniejszego - to bylo dla mnie najgorsze i dlugo mnie stopowalo przed wychodzeniem z tego. Ten glosik watpliwosci ze to wypalony mozg, schizofrenia etc. Oczywoscoe to nic z tych rzeczy, ale umysl z nerwicy potrafi byc przebieglym sukinkotem. Musisz wiedziec, ze wali tam gdzie najbardziej Cie zaboli. Ja po marysce sie balem zwariowania i jakiegos uszczerbku na umysle, wiec tam dostawalem najmocniejsze kopy, derealka i nerwica mi to nakrecaly. Trzeba zaufac, ze Twoj organizm sie zregeneruje, tylko potrzebuje czasu, wyciszenia i Twojej pomocy. Bedzie dobrze stary :)
ODPOWIEDZ