Ogłoszenia:
1. Nowi użytkownicy, którzy nie przekroczą progu 30 napisanych postów, mają zablokowaną możliwość wstawiania linków do wszelakich komentarzy.
2. Usuwanie konta na forum - zobacz tutaj: jak usunąć konto?

Wyszłam z więzienia po latac niewoli..- moje zaburzenie + droga do wolności

Tu dzielimy się naszymi sukcesami w walce z nerwicą, fobiami. Opisujemy duże i małe kroki do wolności od lęku w każdej postaci.
Umieszczamy historię dojścia do zdrowia i świadectwo, że można!
Dział jest wspólny dla każdego rodzaju zaburzenia lękowego czyli nerwicy/fobii.
Awatar użytkownika
Nipo
Dyżurny na forum Odważny VIP
Posty: 1545
Rejestracja: 10 sierpnia 2017, o 15:34

16 marca 2019, o 12:23

Natalie1208 pisze:
10 marca 2019, o 22:22
Przyznam, że ze wzruszeniem piszę tą historie. Wyszłam na wolność, po 15 latach niewoli. Oczywiście bywały okresy lepsze, gorsze, natomiast ostatnie lata, a zwłaszcza rok 2018 to było więzienie o zaostrzonym rygorze. Gdzieś w środku traciłam nadzieje, ze kiedykolwiek opuszczę jego mury. Dziś jestem wolna, prowadzę normalne życie, jestem szczęśliwa.
Zaczynając od początku.
Dzieciństwo i szkoła
Zaburzania lękowe miałam w zasadzie od zawsze. Jako dziecko byłam wyjątkowo wrażliwa, wręcz taka melancholijno- depresyjna, wiecznie zestresowana. Już wtedy miała dosyć duże somaty, ciągłe bóle brzucha , potem też bóle głowy, które mam do dziś ( nie są problemem stricte nerwicowym, niemniej wpływają na moje życie znacznie)
Bardzo długo tez się kołysałam. Tak, kołysałam. Dokładnie w taki sposób jaki się kołyszą dzieci z chorobą sierocą, mijał rok za rokiem a to nie mijało. Nigdy też nie umiałam siedzieć sama w ciszy, musiałam cos robić, a jak nie robić, to chociaż kołysać, to jakoś niwelowało napięcie. Napięcie którego wtedy jeszcze nie rozumiałam, chociaż to już były sygnały ze jest cos nie tak.
Mijała szkoła podstawowa, zaczęły się problemy z wyjazdami- każdy wyjazd, to złe samopoczucie, bóle brzucha, niepokój i już wtedy natrętne myśli że odstane grypę jelitową. Ciągnęło się to za mną również całe gimnazjum, liceum, studia. Lęk w zasadzie był nieodzowna części mojego życia. Ciągle czułam napięcie i miałam poczucie że „nie mogę odpocząć”. Zastanawiałams ie nawet jak to możliwe że ludzie odpoczywają, skoro ja nie potrafie i rzeczywiście obcy był mi stan odpoczynku.
Kiedy miałam 15 lat, czułam już ze cos jest ze mną nie tak. Miałam przeczucie, ze chyba nie każdy tak ma. Szukałam informacji i wtedy po raz pierwszy natrafiłam na hasło „ zaburzenia lękowe” . wiedziałam że to to. Wiedziałam, ale nie zdawałam sobie sprawy co mnie w związku z tym czeka. Byłam przekonana , że skończę szkołę, pójdę na studia, będę musiała się wyprowadzić i to wszystko SAMO MINIE-nic bardziej mylnego. Prawdziwe piekło miało dopiero nadejść.

Czas studiów.
Jak wyżej wspomniałam problemy lękowo-depresyjne miałam odkąd pamiętam. Już we wczesnym dzieciństwie, pierwsze lęki, pierwsze natręctwa, przymus kołysania itd.
Nadszedł czas studiów. Ten czas, w którym rzekomo samo miał mi minąć .
Pierwsze 3 lata studiów jakoś przeleciały- raz lepiej raz gorzej, czasem ataki paniki i kilkutygodniowy zjazd, lęk wolnopłynący i lęk przed utrata kontroli.
Generalnie wtedy jeszcze dało się żyć, trochę tam czegoś pounikałam i było okej.
Prawdziwe piekło zaczęło się we wrześniu 2015 roku. Chyba nigdy nie zapomnę tego okresu. Byłam wtedy na 4 roku studiów.
Przed rozpoczęciem roku akademickiego pojechałam na wakacje do Włoch. To co ta przeżyłam rozpoczęło cała ta zanurzeniową machinę, z którje później długi czas nie potrafiłam znaleźć wyjścia.
Już wyjeżdżając czułam napięcie. Trzeciego dnia wyjazdu- Atak paniki, jeden drugi, trzeci, przerażający lęk, uczucie bycia na krawędzi, potworna derealizacja. Przerażenie, i to pytanie w głowie: co mi jest!!!???, przekonanie że chyba wariuje, że teraz to mi pomoże tylko psychiatra. To był też początek mojego wielkiego lęku przed schizofrenia. Całe 10 dni wyjazdu czułam że tracę kontrole albo jestem krok od utraty, byłam pewna ze tracę rozum.
Parę dni później już zaczęły się natręctwa samobójcze. Nieustanna obawa ze popełnię samobójstwo.. a potem to już w ogóle spadałam na dno.. Ostatecznie wylądowałam na indywidualnym toku studiów, poszłam od psychiatry dostałam leki i …
…na 1,5 roku zapomniałam ze cos takiego w ogóle się wydarzyło- WYZDROWIAŁAM.
Tak wtedy myślałam- że to koniec, że jestem wolna, że ten okropny stan już nigdy nie wróci, nie przepisywałam takiej wielkiej mocy lekom- wydawało mi się ze to ja po prostu się zmieniłam, a branie leków nie ma tu nic do rzeczy.
Niestety, jak łatwo się domyśleć po odstawieniu leków, kiedy byłam pewna ze wyzdrowiałam koszmar rozpoczął się na nowo, a w zasadzie wszystko wróciło ze zdwojoną siłą, objawy rozszalały się na dobre, doszło mnóstwo nowych, nie wiedziałam co się dzieje, czułam ze tracę kontrole nad sobą, swoim umysłem, w ogóle nad całym życiem .
Czułam się jak wariat, byłam pewna ze mam uszkodzony mózg, albo to jakaś tajemnicza choroba psychiczna której nikt nie potrafi mi zdiagnozować. Znow Byłam na krawędzi.
Za wszelką cenę chciałam wiedzieć co mi jest, bo przecież ta masa objawów ten okropny stan to musi być cos poważnego. I tak trafiłam najpierw na divovica na YouTubie, a stamtąd na forum. Przeczytałam historie Victora, zobaczyłam podobieństwa i to zapaliło we mnie płomień nadziei. Potrzebowałam jednak jeszcze wielu kryzysów nim porządnie wzięłam się za odburzanie.

Rok 2018- moja apokalipsa
To na nim chciałabym się przede wszystkim skupić, bo był najtrudniejszy. Był to rok w którym nie brałam już żadnych leków i podjęłam decyzję o wychodzeniu z zaburzeń bez jakichkolwiek chemicznych wspomagaczy.
Rok 2018 był dla mnie też trudny ogólnie życiowo, był to czas wielu zmian, zwłaszcza pracy, a potem też miejsca zamieszkania.
Na początku owego roku rozpoczęłam staż w pewnej kancelarii, praca spokojna, podobało mi się. Czułam się dobrze, nic specjalnego się nie działo- do pewnego lutowego piątku
Wróciłam po pracy do domu i czułam się jakoś tak .. dziwnie. Tak, to chyba najlepsze słowo do opisania tego stanu. Jakoś tak kręciło mi się w głowie, nastrój spadł, odczułam wewnętrzną pustkę i niepokój. Położyłam się spać, w nadziei że następnego dnia będzie lepiej. W nocy jednak wybudziłam sie z drgawkami i przerażaniem- WTF!!??? Co to znowu ?? co mi się dzieje?? Przecież niczym się nie stresuje..
Od tego dnia niemal 24/24 towarzyszył mi lęk wolnołynący i zaczęły oplatać mnie niekończące się natręcta myślowe.
Nakręcałam się na całego, ponieważ wcześniej już bałam się schizofrenii, teraz na dobre ten strach zajrzał mi w oczy. Byłam pewna ze się rozchoruje. Bałam sie sama siedzieć, w napięciu rozglądałam się po miejscach w których jestem zastanawiając się czy nie zwariowałam, czy to co widzę to nie omam, a to co słyszę nie jest urojone. Każde stuknięcie, pukniecie w pokoju powodowało przerażenie, dźwięk telewizora zza ściany włączał analizę. W kółko chciałam się upewniać, czy inni tez widzą tego pająka na ścianie, czy ktoś również słyszał ten dziwny dźwięk.
Któregoś razu wieczorem odpaliłam telewizor i akurat był reportaż o schizofreniku który zabił swoja matkę- dostałam ataku paniki i zaczęłam unikać bliskich z obawy że skończę tak samo.
Innym razem przeczytałam, że schizofrenik jak ogląda tv wierzy ze np. dziennikarz z tv go widz. Będąc w stanie zagrożenia, kiedy w pewne niedzielne popołudnie oglądałam wiadomości, przeszła mi przez głowę myśl „ czy ten facet mnie widzi?”- znów atak paniki, a spirala nakręcania nabierała tempa.
Potem już cokolwiek nie robiłam, gdziekolwiek nie byłam myślałam tylko o tym- stałam na kolejce w poczcie, bałam się czy nie zwariuje siedząc w kościele, zastanawiałam się czy zaraz nie stracę kontaktu z rzeczywistości i nie zacznę wygadywać głupot. Bałam się zostawać sama, ale jeszcze bardziej bałam się być pośród ludzi, nie chciałam ich skrzywdzić, ale chyba najbardziej nie chciałam sie przed nimi skompromitować.
Byłam też mistrzem rozkminiania sensu życia, W tamtym czasie miałam mocny depresyjny stan( spowodowany ciągłym napięciem) i mnóstwo natręctw samobójczych.
Pewnego dnia wróciła z pracy , usiadłam w kuchni i przeleciała mi przez głowę myśl „ po co życie?” ., Dostałam paraliżu. W jednej chwili ogarnął mnie przerażający smutek- spirala nakręcania ruszyła. Nie byłam w stanie już nic innego robić. W kółko mieliłam to pytanie i zastanawiałam sie skad ta myśl przyszła, ze skoro się pojawiła to oznaka ze cos nie tak z moim mózgiem, ze idzie depresja i pewnie wkrótce popełnię samobójstwo (wnioskowanie u osób z zaburzeniami lękowymi jest o prostu niesamowite).
To był dla mnie ogromny cios, tym bardziej że jestem osobą wierzącą. Im bardziej nie chciałam tych mysi tym bardziej one mnie atakowały. Koszmar trwał w najlepsze, cokolwiek nie robiłam gdziekolwiek nie byłam w kółko myślam o samobójstwie. Szłam przez park, widziałam siebie wisząca na gałęzi, patrzyłam na drzwi, widziałam siebie na klamce, suszyłam włosy, miałam obraz myślowy jak owijam sobie kabel i się wieszam. Piekło, dosłownie piekło
I tak żyłam w tym piekle, mijał dzień za dniem, objawy skakały z jednego na drugi, a ja miałam poczucie totalnej utraty kontroli nad sowim umysłem

W skrócie objawy jakie mi towarzyszyły- dodam że w pewnym monecie (w tym przez zdecydowaną większość 2018 r.) objawy trwąły u mnie siedem dni w tygodniu , nieustannie.
A zatem, objawy fizyczne :
-nieustanne napiecie ciała, ogromne bóle mięśni, zwłaszcza łydek i pleców,
- drętwienia głowy i kończyn,
- bóle gardła,
- szczękościsk
- pieczenie skóry twarzy,
- drętwienie języka, poczucie ze jest on za duży ,
- zawroty głowy,
- okropne bóle kręgosłupa,
- bóle żołądka, torsje i wymioty,
- bóle jelit, rozwolnienia,
-okresowe jadłowstręty, potrafiłam np. tydzień prawie nic nie jesć.
- uderzenia zimna i gorąca,
- niemal cały czas się trzęsłam
- uczucie nóg jak z waty, idąc miałam wrażenie ze zaraz się przewrócę’ ogromna słabość w nogach,
- bezsenność, wybudzanie się z drgawkami
- uczucie zapadania,
- nasilone bóle głowy

Natręctwa myślowe:
- gonitwa myśli,
- obawa ze albo mam albo wkrótce dostane choroby psychicznej- mój największy konik- schizofrenia, ale bałam sie również chad i depresji endogennej
- obawa że nie wytrzymam i popełnię samobójstwo- mnóstwo obrazów myślowych- wszędzie widziałam siebie wisząca na jakimś drzewie, słupie, klamce od drzwi.
- obawa ze czeka mnie już tylko szpital psychiatryczny, całe życie będę wegetować,
- obawa ze już nic mnie nie czeka i ze to nigdy nie minie
- uczucie totalnej porażki bezradności, całkowita utrata wiary ze można z tego wyjść
- strach ze z powodu lęków przestane chodzić do pracy i będę w końcu bezdomną żebraczką
- lęk że stracę kontrole i zrobię komuś krzywdę- i tu również masa obrazów myślowych o tje tematyce
- do tego masa myśli egzystencjalnych : typu „ po co życie”, dlaczego istnieje świat,- myśli te mnie dosłownie paraliżowały i dumania nad tym często prowadziły do ataków paniki

I oczywiście derealizacja i depersonalizacja
- kompletna obcość otoczenia,
- odcięcie od uczuć do bliskich- siedząc z rodzina przy stole zastanawiałam się czy ich kocham i oczywiście dochodziłam do wniosku ze nie, co powodowało lęk że jestem niewdzięczną psychopatką skoro nie kocham np. swoich rodziców.
-W ogóle obcość względem bliskich siedziałam np. z przyjaciółmi i chociaż logicznie wiedziałam kim są , jak się nazywają itd., to kompletnie tego nie czułam. Na poziomie uczuciowym byli mi kompletnie obcy.
-obcość miejsc- siedziałam w pokoju i go nie poznawałam. Wiedziałam ze to mój pokój, jednak czułam się w nim niepewnie, na poziomie emocjonalnym było to dla nie obce miejsce i to mnie przerażało. Kiedy wchodziłam do kosicoła w którym była milion razy czułam że jest mi obcy i rozglądając się nie poznawałam tego miejsca, za każdym razem miałam poczucie jakbym była w nim po raz pierwszy
-utrata poczucia czasu- nie czułam mijających godzin, czy była 12 w południe czy 21 nie miało to dla mnie znaczenia, tak samo było z mijającymi dniami- nie miałam poczucia ze np. jest piątek albo środa, w zasadzie wszystkie dni zlewały sie w jeden, niekończący się dzień
-ludzie byli bardzo nierealni, patrząc na nich miałam wrażenie ze są manekinami albo ulepieni z plasteliny,
- domy jak z papieru, w ogóle poczucie że świat jest jak taka wielka makieta
- nie poznawałam też siebie w lustrze- wiedziałam logicznie kim jestem, ale moja twarz wydawała mis ie być zupełnie obca
- tak samo z głosem, jak mówiłam cos na głos wydawało mi sie ze to nie jest mój głos

Do tego stan depresyjny utrzymujący się niemal 24/24. Miałam okresy gdzie nieustannie płakałam, dosłownie cały dzień potrafiły płynąć mi z oczu łzy przy czym nie przyniosło to żadnej ulgi. Przerastało mnie wstawanie z łózka i najprostsze czynności typu wstawienie wody na herbatę. Przerastały mnie poranki, kiedy trzeba było iść i umyć włosy, a potem spędzić pół dnia w pracy- miałam wrażenie ze to nie na moje siły.. Czułam, że moje życie to już nie życie, a po prostu wegetacja, nie potrafiłam wyobrazić sobie ze przede mną np. jeszcze tyle lat egzystencji. Perspektywa życia w takim stanie np. jeszcze 50 lat była dla mnie przerażająca i prawdę mówiąc w pewnym momencie, nie widząc już możliwości odkręcenia tego stanu, zwyczajnie umrzeć . Jak to się więc stało że odbiłam się od tego dna i dziś prowadzę normalne życie? O tym poniżej.

ODBURZENIE
Będąc na totalnym dnie, miałam gdzieś w sobie na dnie serca tę iskierkę nadziei, ze można z tego wyjść, myślę że każdy lękowiec ją ma. Wchodzimy na forum, czytamy historie innych ludzi i widzimy przecież wyraźnie, że można. Zastanawiałam się więc co robię źle, czemu inni wychodzą , a mój stan się pogarsza, wydawało mi się bowiem ze teorie mam opanowaną do perfekcji i przecież stara się stosować ją w praktyce. Jednak prawdą jest że chociaż naprawdę się starałam to ciągle leżała u mnie podstawowa rzecz- wiara w to że to tylko zaburzenie. Ciągle jednak miałam wątpliwości, na siłę szukałam argumentów za tym że „ u mnie to co innego”. Problem był też tego typu, ze ja naprawdę nie pamiętałam innego życia. W którymś nagraniu chłopacy powiedzieli „ przypomnij sobie jak było przez zaburzeniem”- ja nie potrafiłam sobie przypomnieć, bo żyłam z tym w zasadzie od zawsze, a to dla mnie było wystarczającym argumentem przemawiającym za tym, że ja to jednak mam gorzej i nie mam możliwości wyjścia, że po prostu taka jestem, że to jednak coś z mózgiem.
Lekarza oczywiście nie pomagali. Pielgrzymowałam po psychiatrach i neurologach i słyszałam: dystymia, ciężka odmiana zaburzeń lękowych , stany zapalne w mózgu zmieniają chemie, bez leków się nie obejdzie, skrajny neurotyzm, nie da się już tego skorygować.
I tak naklejali na mnie kolejne łatki, a ja pozwalając na to z jednej strony próbowałam się odburzać, z drugiej upierałam się gdzieś w środku że musze znaleźć przyczynę sowich zaburzeń i ją wyeliminować. Szukałam nowych rozwiązań, a w zasadzie nowych potwierdzeń ze się nie da. Czytałam dobre rady innych ludzi na forum i wręcz się irytowałam, że mi radzą, bo przecież oni mieli lżej i nie rozumieją ze u mnie to już po zawodach :D
Akceptacja też u mnie leżała- niby mówiłam sobie że akceptuje, w rzeczywistości jednak ciągle trzymałam kontrole i sprawdzałam jak się czuję, co mi jest i dlaczego to nie mija. Denerwowałam się, że no przecież chodzę do pracy, wychodzę do ludzi, a to ciągle jest.
Z czasem jednak miałam dosyć , zupełnie dosyć życia w takim stanie i pomyślałam sobie, dobra, spróbuje, wezmę się porządnie za to odburzanie, sprawdzę czy można, a jeżeli nie to chyba naprawdę wole zakończy ten bezsensowny cyrk.

Pierwsza rzecz, teoria.
Uparłam się i słuchałam wszystkich nagrań divocvica, w zasadzie non stop. Czy sprzątałam, czy gdzieś jechałam, ciągle słuchałam nagrań, do tego stopnia ze w pewnym momencie już myślałam i słyszałam w głowie głos Victora i Hewada, w zasadzie z pamięci mogłabym recytować niektóre fragmenty nagrań. Potem, jak już zaczęło mi sie to wszystko sklejać i układać sięgałam po artykuły na forum i inne książki.
I tu o jednej rzeczy chciałabym napisać- wiele osób w kółko pyta o to co robić w danym stanie, pyta o objawy itd. Wiele osób jest już na forum miesiącami, a widać ze nie zna podstaw. I tutaj kochani, powiem wprost- to już jest wasz wybór. Moim zdaniem ciężko jest się odburzać nie znając teorii , nie rozumiejąc zaburzenia i płynących z nich objawów. Niestety ale od siebie trzeba coś dać, usiąść i posłuchać nagrań, przeczytać artykuły, po prostu zdobywać wiedze. My niestety często przesłuchamy cos pobieżnie, rzucimy okiem na jakiś artykuł,a potem oczekujemy ze inni się za nas odburzą, albo powiedzą coś co odmieni nasze życie- ale to tak nie działa.
Tak wiec ja, słuchałam nagrań do oporu. Mając już jakiś fundament teoretyczny, wprowadzałam w życie to co usłyszałam i po prostu sprawdzałam czy to przynosi jakiekolwiek efekty.

Po drugie, całościowe podejście do zaburzenia.
Od momentu podjęcia decyzji o chęci wyjścia z zaburzenia każdy objaw i każda myśl traktowałam w jednakowy sposób. Nie ważne czy w danym momencie bałam się schizofrenii, samobójstwa czy miałam natrętne myśli egzystencjalne- każdą myśl która powodowała u mnie lęk i analizę traktowałam jak śmiecia. Myśl to jest tylko myśl, projekcja umysłu, w tym wypadku wystraszonego umysłu, a wiec jej treść ma trzymać człowieka w napięciu. Jest to dosyć logiczne- kiedy jesteśmy szczęśliwi, odczuwamy radość, nasze myśli automatycznie staja się pozytywne, tylko wtedy na to nie zwracamy uwagi i nie zastanawiamy się czemu akurat teraz mamy taka, a nie inną myśl.
Podobnie jest w stanie zagrożenia, umysł aby utrzymać ten stan będzie nasyłał myśli które maja nasz straszyć. Jest to klucz do poradzenia sobie z natręctwami myslowymi. Zapiszcie sobie na kartce i powieście nad łóżkiem- MYŚL TO JEST TYLKO MYŚL. W głowie naprawdę można wszystko i nijak to się ma do rzeczywistości.
Podobnie z objawami, wszystkie wrzucamy do jednego wora. W zaburzeniu jak najbardziej może być tak, że jednego dnia potyka serce, drugiego drętwieją nogi, trzeciego mamy lęk wolnopłynącego a czwartego jeszcze silną derealizacje. Trzeba zrozumieć, że nie ma to znaczenia. Akceptujemy wszystkie objawy, godzimy się na to aby po prostu przez jakiś czas nam towarzyszyły.

Po trzecie, akceptacja czarnych scenariusz
Kiedy pracujemy nad myślami, stosujemy różne techniki, jedni racjonalizują inni ośmieszają. Wszystko to jest dobre i potrzebne, jednak z mojego doświadczenia mogę powiedzieć, że przychodzi moment kiedy sama racjonalizacja to za mało i dobrze jest zrobić krok następny- zaakceptować czarny scenariusz jaki mamy w głowie.
Kiedy ja np. bałam się schizofrenii, na początku oczywiście racjonalizowałam, że tego nie mam, że byłam u lekarza, że przecież ludzie by widzieli. To wszystko działało, ale na krótką metę. Wystarczył jakiś wyzwalacz i znów wpadałam w to błędne koło. W końcu doszłam do tej granicy kiedy wiedziałam że trzeba po prostu przyjąć ewentualna możliwość zachorowania.
Pamiętam że usiadłam i na początku na głos sobie powtarzałam „ no dobra, dawajcie tą schizofrenie, mogę się rozchorować. Proszę bardzo, czekam na te omamy, najwyżej wyląduje w szpitalu”- oczywiście lęk wtedy rósł niesamowicie, jednak naprawdę warto wziąć to nagłe pogorszenie po prostu na przeczekanie. Potem za każdym razem kiedy pojawiała się taka myśl godziłam sie wewnętrznie na to że taks się stanie.
Kiedy bałam się samobójstwa- mówiłam : okej, no to się powiesze, ale poczekam do soboty, bo teraz mam jeszcze dużo pracy do wykonania”
Akceptacja czarnych scenariuszy pomaga ogólnie w życiu. Bo życie słuchajcie nie jest krainą miodem i mlekiem płynącą, tak naprawdę nie wiemy co nas czeka , możemy doswiadczyc jeszcze iwelu trudnych chwil i dobrze jest wyćwiczenie w sobie postawy godzenia się z sytuacjami i wydarzeniami na które nie mamy wpływu. Niemniej moim zdaniem naprawdę wszystko jest lepsze od życia w zaburzeniu. Milion razy wolałam już zwariować czy się zabić niż żyć w takim zniewoleniu.

Po czwarte, zajęcie.
Wszystko co powyżej napisane nie ma najmniejszego sensu, jeżeli 24/24 siedzimy w domu i gapimy sie w ściane. Zajęcie jest potrzebne, ale nie jako ucieczka, byle tylko nie czuć i nie myśleć. Zajmowanie się czymś w czasie zaburzenia pozwala też na wzrost zaufania do samego siebie- mamy dużo dziwnych objawów ale np. wstajemy do pracy, wypełniamy obowiązki, DAJEMY RADE. To nam pokazuje, ze w zasadzie możemy normalnie życ i wiele rzeczy robić pomimo tego co projektuje nasz umysł.

Po piąte, wychodzenie naprzeciw trudnym sytuacjom- nie unikamy !
W zaburzeniu lękowym jest tak, że najchętniej unikalibyśmy sytuacji które powodują pogorszenie objawów, wzrost napięcia. Przykładowo, gdy ktoś dostaje ataków paniki po wyjściu z domu, najchętniej by z niego nie wychodził, kiedy ktoś boi się jeździć komunikacja miejska, chodzi wszędzie pieszo. Chcąc wyjść z zaburzenia trzeba pokazać umysłowi że wilk nie jest taki straszny jak go maluje. Trzeba zrozumieć ze unikanie takich sytuacji utrwala nasze lęki i nie pozwala na odburzenie. Nie można absolutnie nigdy się ograniczać ze względu na nerwice, jeżeli z czegoś rezygnujecie zapytajcie się siebie dlaczego to robicie- jeżeli motywacja jest jedynie lęk przed objawami, nie róbcie tego.
Polecam tez nie unikać tematów których się boimy. Oczywiście nie zachęcam do googlowania i czytania o zawałach, rakach, chorobach psychicznych i morderstwach, ale nie możemy tez się całkowicie odcinać od takiej tematyki. Jeżeli już natrafimy na taka informacje, coś usłyszymy, zobaczymy- ćwiczmy dystans.

Po szóste, sztuka cierpienia.
Dla mnie niezwykle istotna sprawa. Nie da się moim zdaniem- wyjść z zaburzenia bez cierpienia. Jeżeli chcemy sie odburzyc trzeba pozwolić sobie czasem po prostu upaść na dno, poczuć maksymalnie fatalny stan i na własnej skórze się przekonać, że poza tym ze czujemy się fatalnie to nic z tego co mamy w swojej głowie nadal się nie wydarzyło.
W moim przypadku odburzenie nastąpiło po maksymalnym kryzysie- odczuwałam wszystkie możliwe objawy non stop, a przy tym chodziłam do pracy i jakoś ostatkiem sił ciągnęłam ten wózek. Pewnego dnia wykończona paromiesięcznymi zmaganiami, traciłam nadzieje że cokolwiek mi jeszcze pomoże, miałam poczucie ze całe to odburzanie na nic, ze nie potrafię z tego wyjść.
Pamiętam, że leżałam na ziemi i dosłownie wyłam błagając Boga o ratunek. Czułam że nie mam już siły ani chodzić do pracy, ani dalej tak żyć. Poddałam się, wolałam zwariować, zabić siebie, stracić kontrole, koczować w psychiatryku do końca życia- wszytsko było lepsze niż tkwienie w tym stanie.
Tamtego dnia doszłam do tej granicy, granicy za która była wolność, zrozumiałam że to wszystko tylko gra umysłu, że już przecież mam tyle objawów tak sie tragicznie czuje, a mimo to pracuje, żyje i w zasadzie nic więcej się nie dzieje. Żaden scenariusz z mojej głowy się nie sprawdził, żaden. To było przejście od wolności- wolności w której zaakceptowałam życie takim jakie jest , nabrałam dystansu, pogodziłam się z rzeczami na które nie mam wpływu, wybaczyłam sobie , wybaczyłam innym. Zaakceptowałam swoją wrażliwość, a także dosyć niską odporność na stres- i dziś nie unikam trudnych sytuacji byle tylko się nie stresować i przypadkiem nie mieć jakiegoś obajwu ;)
Tamtego wieczoru załamania, a w zasadzie dzień po nim, wydarzyło się coś jeszcze o czym jako osoba wierząca jestem przekonana- dostąpiłam łaski uzdrowienia o którą tez przez cały ten czas prosiłam. Św Benedykt mawiał „ módl się i paracuj” i to też towarzyszyło mi przez cały okres wychodzenia z zaburzenia- pracowałam nad sobą, a jednocześnie ufałam że On może mi w tym pomóc. Oczywiście wiem, że nie każdy jest wierzący. Jest to jednak moja historia i nie mogę pominąć tego ważnego dla mnie elementu, dlatego proszę o uszanowanie 

Dziś nie mam żadnych objawów zaburzenia, nie mam lęku wolnopłynącego, nie dręczą mnie natręctwa myślowe. 
Wciąż jednak jestem tą sama wrażliwą Natalią, pozwalam sobie na wszystkie emocje, czasem się smucę, czasem nawet zapłacze, a w sytuacjach stresujących pojawiają się u mnie objawy stresu, które nie są jednak już utrzymywane moja uwagą i nie przeradzają się w objawy nerwicowe.
W między czasie zmieniłam prace, doświadczyłam wielu trudnych stresujących sytuacji i przyjmując je jako naturalny element życia poradziłam sobie z nimi nie doświadczając żadnego „nawrotu”.
Miazgunia siostra miazgunia ;)
martinsonetto
Odburzony i pomocny użytkownik
Posty: 409
Rejestracja: 22 listopada 2017, o 16:21

16 marca 2019, o 17:25

Natalie1208 pisze:
14 marca 2019, o 21:45
martinsonetto pisze:
12 marca 2019, o 20:36
Natalie1208 pisze:
10 marca 2019, o 22:22
Przyznam, że ze wzruszeniem piszę tą historie. Wyszłam na wolność, po 15 latach niewoli. Oczywiście bywały okresy lepsze, gorsze, natomiast ostatnie lata, a zwłaszcza rok 2018 to było więzienie o zaostrzonym rygorze. Gdzieś w środku traciłam nadzieje, ze kiedykolwiek opuszczę jego mury. Dziś jestem wolna, prowadzę normalne życie, jestem szczęśliwa.
Zaczynając od początku.
Dzieciństwo i szkoła
Zaburzania lękowe miałam w zasadzie od zawsze. Jako dziecko byłam wyjątkowo wrażliwa, wręcz taka melancholijno- depresyjna, wiecznie zestresowana. Już wtedy miała dosyć duże somaty, ciągłe bóle brzucha , potem też bóle głowy, które mam do dziś ( nie są problemem stricte nerwicowym, niemniej wpływają na moje życie znacznie)
Bardzo długo tez się kołysałam. Tak, kołysałam. Dokładnie w taki sposób jaki się kołyszą dzieci z chorobą sierocą, mijał rok za rokiem a to nie mijało. Nigdy też nie umiałam siedzieć sama w ciszy, musiałam cos robić, a jak nie robić, to chociaż kołysać, to jakoś niwelowało napięcie. Napięcie którego wtedy jeszcze nie rozumiałam, chociaż to już były sygnały ze jest cos nie tak.
Mijała szkoła podstawowa, zaczęły się problemy z wyjazdami- każdy wyjazd, to złe samopoczucie, bóle brzucha, niepokój i już wtedy natrętne myśli że odstane grypę jelitową. Ciągnęło się to za mną również całe gimnazjum, liceum, studia. Lęk w zasadzie był nieodzowna części mojego życia. Ciągle czułam napięcie i miałam poczucie że „nie mogę odpocząć”. Zastanawiałams ie nawet jak to możliwe że ludzie odpoczywają, skoro ja nie potrafie i rzeczywiście obcy był mi stan odpoczynku.
Kiedy miałam 15 lat, czułam już ze cos jest ze mną nie tak. Miałam przeczucie, ze chyba nie każdy tak ma. Szukałam informacji i wtedy po raz pierwszy natrafiłam na hasło „ zaburzenia lękowe” . wiedziałam że to to. Wiedziałam, ale nie zdawałam sobie sprawy co mnie w związku z tym czeka. Byłam przekonana , że skończę szkołę, pójdę na studia, będę musiała się wyprowadzić i to wszystko SAMO MINIE-nic bardziej mylnego. Prawdziwe piekło miało dopiero nadejść.

Czas studiów.
Jak wyżej wspomniałam problemy lękowo-depresyjne miałam odkąd pamiętam. Już we wczesnym dzieciństwie, pierwsze lęki, pierwsze natręctwa, przymus kołysania itd.
Nadszedł czas studiów. Ten czas, w którym rzekomo samo miał mi minąć .
Pierwsze 3 lata studiów jakoś przeleciały- raz lepiej raz gorzej, czasem ataki paniki i kilkutygodniowy zjazd, lęk wolnopłynący i lęk przed utrata kontroli.
Generalnie wtedy jeszcze dało się żyć, trochę tam czegoś pounikałam i było okej.
Prawdziwe piekło zaczęło się we wrześniu 2015 roku. Chyba nigdy nie zapomnę tego okresu. Byłam wtedy na 4 roku studiów.
Przed rozpoczęciem roku akademickiego pojechałam na wakacje do Włoch. To co ta przeżyłam rozpoczęło cała ta zanurzeniową machinę, z którje później długi czas nie potrafiłam znaleźć wyjścia.
Już wyjeżdżając czułam napięcie. Trzeciego dnia wyjazdu- Atak paniki, jeden drugi, trzeci, przerażający lęk, uczucie bycia na krawędzi, potworna derealizacja. Przerażenie, i to pytanie w głowie: co mi jest!!!???, przekonanie że chyba wariuje, że teraz to mi pomoże tylko psychiatra. To był też początek mojego wielkiego lęku przed schizofrenia. Całe 10 dni wyjazdu czułam że tracę kontrole albo jestem krok od utraty, byłam pewna ze tracę rozum.
Parę dni później już zaczęły się natręctwa samobójcze. Nieustanna obawa ze popełnię samobójstwo.. a potem to już w ogóle spadałam na dno.. Ostatecznie wylądowałam na indywidualnym toku studiów, poszłam od psychiatry dostałam leki i …
…na 1,5 roku zapomniałam ze cos takiego w ogóle się wydarzyło- WYZDROWIAŁAM.
Tak wtedy myślałam- że to koniec, że jestem wolna, że ten okropny stan już nigdy nie wróci, nie przepisywałam takiej wielkiej mocy lekom- wydawało mi się ze to ja po prostu się zmieniłam, a branie leków nie ma tu nic do rzeczy.
Niestety, jak łatwo się domyśleć po odstawieniu leków, kiedy byłam pewna ze wyzdrowiałam koszmar rozpoczął się na nowo, a w zasadzie wszystko wróciło ze zdwojoną siłą, objawy rozszalały się na dobre, doszło mnóstwo nowych, nie wiedziałam co się dzieje, czułam ze tracę kontrole nad sobą, swoim umysłem, w ogóle nad całym życiem .
Czułam się jak wariat, byłam pewna ze mam uszkodzony mózg, albo to jakaś tajemnicza choroba psychiczna której nikt nie potrafi mi zdiagnozować. Znow Byłam na krawędzi.
Za wszelką cenę chciałam wiedzieć co mi jest, bo przecież ta masa objawów ten okropny stan to musi być cos poważnego. I tak trafiłam najpierw na divovica na YouTubie, a stamtąd na forum. Przeczytałam historie Victora, zobaczyłam podobieństwa i to zapaliło we mnie płomień nadziei. Potrzebowałam jednak jeszcze wielu kryzysów nim porządnie wzięłam się za odburzanie.

Rok 2018- moja apokalipsa
To na nim chciałabym się przede wszystkim skupić, bo był najtrudniejszy. Był to rok w którym nie brałam już żadnych leków i podjęłam decyzję o wychodzeniu z zaburzeń bez jakichkolwiek chemicznych wspomagaczy.
Rok 2018 był dla mnie też trudny ogólnie życiowo, był to czas wielu zmian, zwłaszcza pracy, a potem też miejsca zamieszkania.
Na początku owego roku rozpoczęłam staż w pewnej kancelarii, praca spokojna, podobało mi się. Czułam się dobrze, nic specjalnego się nie działo- do pewnego lutowego piątku
Wróciłam po pracy do domu i czułam się jakoś tak .. dziwnie. Tak, to chyba najlepsze słowo do opisania tego stanu. Jakoś tak kręciło mi się w głowie, nastrój spadł, odczułam wewnętrzną pustkę i niepokój. Położyłam się spać, w nadziei że następnego dnia będzie lepiej. W nocy jednak wybudziłam sie z drgawkami i przerażaniem- WTF!!??? Co to znowu ?? co mi się dzieje?? Przecież niczym się nie stresuje..
Od tego dnia niemal 24/24 towarzyszył mi lęk wolnołynący i zaczęły oplatać mnie niekończące się natręcta myślowe.
Nakręcałam się na całego, ponieważ wcześniej już bałam się schizofrenii, teraz na dobre ten strach zajrzał mi w oczy. Byłam pewna ze się rozchoruje. Bałam sie sama siedzieć, w napięciu rozglądałam się po miejscach w których jestem zastanawiając się czy nie zwariowałam, czy to co widzę to nie omam, a to co słyszę nie jest urojone. Każde stuknięcie, pukniecie w pokoju powodowało przerażenie, dźwięk telewizora zza ściany włączał analizę. W kółko chciałam się upewniać, czy inni tez widzą tego pająka na ścianie, czy ktoś również słyszał ten dziwny dźwięk.
Któregoś razu wieczorem odpaliłam telewizor i akurat był reportaż o schizofreniku który zabił swoja matkę- dostałam ataku paniki i zaczęłam unikać bliskich z obawy że skończę tak samo.
Innym razem przeczytałam, że schizofrenik jak ogląda tv wierzy ze np. dziennikarz z tv go widz. Będąc w stanie zagrożenia, kiedy w pewne niedzielne popołudnie oglądałam wiadomości, przeszła mi przez głowę myśl „ czy ten facet mnie widzi?”- znów atak paniki, a spirala nakręcania nabierała tempa.
Potem już cokolwiek nie robiłam, gdziekolwiek nie byłam myślałam tylko o tym- stałam na kolejce w poczcie, bałam się czy nie zwariuje siedząc w kościele, zastanawiałam się czy zaraz nie stracę kontaktu z rzeczywistości i nie zacznę wygadywać głupot. Bałam się zostawać sama, ale jeszcze bardziej bałam się być pośród ludzi, nie chciałam ich skrzywdzić, ale chyba najbardziej nie chciałam sie przed nimi skompromitować.
Byłam też mistrzem rozkminiania sensu życia, W tamtym czasie miałam mocny depresyjny stan( spowodowany ciągłym napięciem) i mnóstwo natręctw samobójczych.
Pewnego dnia wróciła z pracy , usiadłam w kuchni i przeleciała mi przez głowę myśl „ po co życie?” ., Dostałam paraliżu. W jednej chwili ogarnął mnie przerażający smutek- spirala nakręcania ruszyła. Nie byłam w stanie już nic innego robić. W kółko mieliłam to pytanie i zastanawiałam sie skad ta myśl przyszła, ze skoro się pojawiła to oznaka ze cos nie tak z moim mózgiem, ze idzie depresja i pewnie wkrótce popełnię samobójstwo (wnioskowanie u osób z zaburzeniami lękowymi jest o prostu niesamowite).
To był dla mnie ogromny cios, tym bardziej że jestem osobą wierzącą. Im bardziej nie chciałam tych mysi tym bardziej one mnie atakowały. Koszmar trwał w najlepsze, cokolwiek nie robiłam gdziekolwiek nie byłam w kółko myślam o samobójstwie. Szłam przez park, widziałam siebie wisząca na gałęzi, patrzyłam na drzwi, widziałam siebie na klamce, suszyłam włosy, miałam obraz myślowy jak owijam sobie kabel i się wieszam. Piekło, dosłownie piekło
I tak żyłam w tym piekle, mijał dzień za dniem, objawy skakały z jednego na drugi, a ja miałam poczucie totalnej utraty kontroli nad sowim umysłem

W skrócie objawy jakie mi towarzyszyły- dodam że w pewnym monecie (w tym przez zdecydowaną większość 2018 r.) objawy trwąły u mnie siedem dni w tygodniu , nieustannie.
A zatem, objawy fizyczne :
-nieustanne napiecie ciała, ogromne bóle mięśni, zwłaszcza łydek i pleców,
- drętwienia głowy i kończyn,
- bóle gardła,
- szczękościsk
- pieczenie skóry twarzy,
- drętwienie języka, poczucie ze jest on za duży ,
- zawroty głowy,
- okropne bóle kręgosłupa,
- bóle żołądka, torsje i wymioty,
- bóle jelit, rozwolnienia,
-okresowe jadłowstręty, potrafiłam np. tydzień prawie nic nie jesć.
- uderzenia zimna i gorąca,
- niemal cały czas się trzęsłam
- uczucie nóg jak z waty, idąc miałam wrażenie ze zaraz się przewrócę’ ogromna słabość w nogach,
- bezsenność, wybudzanie się z drgawkami
- uczucie zapadania,
- nasilone bóle głowy

Natręctwa myślowe:
- gonitwa myśli,
- obawa ze albo mam albo wkrótce dostane choroby psychicznej- mój największy konik- schizofrenia, ale bałam sie również chad i depresji endogennej
- obawa że nie wytrzymam i popełnię samobójstwo- mnóstwo obrazów myślowych- wszędzie widziałam siebie wisząca na jakimś drzewie, słupie, klamce od drzwi.
- obawa ze czeka mnie już tylko szpital psychiatryczny, całe życie będę wegetować,
- obawa ze już nic mnie nie czeka i ze to nigdy nie minie
- uczucie totalnej porażki bezradności, całkowita utrata wiary ze można z tego wyjść
- strach ze z powodu lęków przestane chodzić do pracy i będę w końcu bezdomną żebraczką
- lęk że stracę kontrole i zrobię komuś krzywdę- i tu również masa obrazów myślowych o tje tematyce
- do tego masa myśli egzystencjalnych : typu „ po co życie”, dlaczego istnieje świat,- myśli te mnie dosłownie paraliżowały i dumania nad tym często prowadziły do ataków paniki

I oczywiście derealizacja i depersonalizacja
- kompletna obcość otoczenia,
- odcięcie od uczuć do bliskich- siedząc z rodzina przy stole zastanawiałam się czy ich kocham i oczywiście dochodziłam do wniosku ze nie, co powodowało lęk że jestem niewdzięczną psychopatką skoro nie kocham np. swoich rodziców.
-W ogóle obcość względem bliskich siedziałam np. z przyjaciółmi i chociaż logicznie wiedziałam kim są , jak się nazywają itd., to kompletnie tego nie czułam. Na poziomie uczuciowym byli mi kompletnie obcy.
-obcość miejsc- siedziałam w pokoju i go nie poznawałam. Wiedziałam ze to mój pokój, jednak czułam się w nim niepewnie, na poziomie emocjonalnym było to dla nie obce miejsce i to mnie przerażało. Kiedy wchodziłam do kosicoła w którym była milion razy czułam że jest mi obcy i rozglądając się nie poznawałam tego miejsca, za każdym razem miałam poczucie jakbym była w nim po raz pierwszy
-utrata poczucia czasu- nie czułam mijających godzin, czy była 12 w południe czy 21 nie miało to dla mnie znaczenia, tak samo było z mijającymi dniami- nie miałam poczucia ze np. jest piątek albo środa, w zasadzie wszystkie dni zlewały sie w jeden, niekończący się dzień
-ludzie byli bardzo nierealni, patrząc na nich miałam wrażenie ze są manekinami albo ulepieni z plasteliny,
- domy jak z papieru, w ogóle poczucie że świat jest jak taka wielka makieta
- nie poznawałam też siebie w lustrze- wiedziałam logicznie kim jestem, ale moja twarz wydawała mis ie być zupełnie obca
- tak samo z głosem, jak mówiłam cos na głos wydawało mi sie ze to nie jest mój głos

Do tego stan depresyjny utrzymujący się niemal 24/24. Miałam okresy gdzie nieustannie płakałam, dosłownie cały dzień potrafiły płynąć mi z oczu łzy przy czym nie przyniosło to żadnej ulgi. Przerastało mnie wstawanie z łózka i najprostsze czynności typu wstawienie wody na herbatę. Przerastały mnie poranki, kiedy trzeba było iść i umyć włosy, a potem spędzić pół dnia w pracy- miałam wrażenie ze to nie na moje siły.. Czułam, że moje życie to już nie życie, a po prostu wegetacja, nie potrafiłam wyobrazić sobie ze przede mną np. jeszcze tyle lat egzystencji. Perspektywa życia w takim stanie np. jeszcze 50 lat była dla mnie przerażająca i prawdę mówiąc w pewnym momencie, nie widząc już możliwości odkręcenia tego stanu, zwyczajnie umrzeć . Jak to się więc stało że odbiłam się od tego dna i dziś prowadzę normalne życie? O tym poniżej.

ODBURZENIE
Będąc na totalnym dnie, miałam gdzieś w sobie na dnie serca tę iskierkę nadziei, ze można z tego wyjść, myślę że każdy lękowiec ją ma. Wchodzimy na forum, czytamy historie innych ludzi i widzimy przecież wyraźnie, że można. Zastanawiałam się więc co robię źle, czemu inni wychodzą , a mój stan się pogarsza, wydawało mi się bowiem ze teorie mam opanowaną do perfekcji i przecież stara się stosować ją w praktyce. Jednak prawdą jest że chociaż naprawdę się starałam to ciągle leżała u mnie podstawowa rzecz- wiara w to że to tylko zaburzenie. Ciągle jednak miałam wątpliwości, na siłę szukałam argumentów za tym że „ u mnie to co innego”. Problem był też tego typu, ze ja naprawdę nie pamiętałam innego życia. W którymś nagraniu chłopacy powiedzieli „ przypomnij sobie jak było przez zaburzeniem”- ja nie potrafiłam sobie przypomnieć, bo żyłam z tym w zasadzie od zawsze, a to dla mnie było wystarczającym argumentem przemawiającym za tym, że ja to jednak mam gorzej i nie mam możliwości wyjścia, że po prostu taka jestem, że to jednak coś z mózgiem.
Lekarza oczywiście nie pomagali. Pielgrzymowałam po psychiatrach i neurologach i słyszałam: dystymia, ciężka odmiana zaburzeń lękowych , stany zapalne w mózgu zmieniają chemie, bez leków się nie obejdzie, skrajny neurotyzm, nie da się już tego skorygować.
I tak naklejali na mnie kolejne łatki, a ja pozwalając na to z jednej strony próbowałam się odburzać, z drugiej upierałam się gdzieś w środku że musze znaleźć przyczynę sowich zaburzeń i ją wyeliminować. Szukałam nowych rozwiązań, a w zasadzie nowych potwierdzeń ze się nie da. Czytałam dobre rady innych ludzi na forum i wręcz się irytowałam, że mi radzą, bo przecież oni mieli lżej i nie rozumieją ze u mnie to już po zawodach :D
Akceptacja też u mnie leżała- niby mówiłam sobie że akceptuje, w rzeczywistości jednak ciągle trzymałam kontrole i sprawdzałam jak się czuję, co mi jest i dlaczego to nie mija. Denerwowałam się, że no przecież chodzę do pracy, wychodzę do ludzi, a to ciągle jest.
Z czasem jednak miałam dosyć , zupełnie dosyć życia w takim stanie i pomyślałam sobie, dobra, spróbuje, wezmę się porządnie za to odburzanie, sprawdzę czy można, a jeżeli nie to chyba naprawdę wole zakończy ten bezsensowny cyrk.

Pierwsza rzecz, teoria.
Uparłam się i słuchałam wszystkich nagrań divocvica, w zasadzie non stop. Czy sprzątałam, czy gdzieś jechałam, ciągle słuchałam nagrań, do tego stopnia ze w pewnym momencie już myślałam i słyszałam w głowie głos Victora i Hewada, w zasadzie z pamięci mogłabym recytować niektóre fragmenty nagrań. Potem, jak już zaczęło mi sie to wszystko sklejać i układać sięgałam po artykuły na forum i inne książki.
I tu o jednej rzeczy chciałabym napisać- wiele osób w kółko pyta o to co robić w danym stanie, pyta o objawy itd. Wiele osób jest już na forum miesiącami, a widać ze nie zna podstaw. I tutaj kochani, powiem wprost- to już jest wasz wybór. Moim zdaniem ciężko jest się odburzać nie znając teorii , nie rozumiejąc zaburzenia i płynących z nich objawów. Niestety ale od siebie trzeba coś dać, usiąść i posłuchać nagrań, przeczytać artykuły, po prostu zdobywać wiedze. My niestety często przesłuchamy cos pobieżnie, rzucimy okiem na jakiś artykuł,a potem oczekujemy ze inni się za nas odburzą, albo powiedzą coś co odmieni nasze życie- ale to tak nie działa.
Tak wiec ja, słuchałam nagrań do oporu. Mając już jakiś fundament teoretyczny, wprowadzałam w życie to co usłyszałam i po prostu sprawdzałam czy to przynosi jakiekolwiek efekty.

Po drugie, całościowe podejście do zaburzenia.
Od momentu podjęcia decyzji o chęci wyjścia z zaburzenia każdy objaw i każda myśl traktowałam w jednakowy sposób. Nie ważne czy w danym momencie bałam się schizofrenii, samobójstwa czy miałam natrętne myśli egzystencjalne- każdą myśl która powodowała u mnie lęk i analizę traktowałam jak śmiecia. Myśl to jest tylko myśl, projekcja umysłu, w tym wypadku wystraszonego umysłu, a wiec jej treść ma trzymać człowieka w napięciu. Jest to dosyć logiczne- kiedy jesteśmy szczęśliwi, odczuwamy radość, nasze myśli automatycznie staja się pozytywne, tylko wtedy na to nie zwracamy uwagi i nie zastanawiamy się czemu akurat teraz mamy taka, a nie inną myśl.
Podobnie jest w stanie zagrożenia, umysł aby utrzymać ten stan będzie nasyłał myśli które maja nasz straszyć. Jest to klucz do poradzenia sobie z natręctwami myslowymi. Zapiszcie sobie na kartce i powieście nad łóżkiem- MYŚL TO JEST TYLKO MYŚL. W głowie naprawdę można wszystko i nijak to się ma do rzeczywistości.
Podobnie z objawami, wszystkie wrzucamy do jednego wora. W zaburzeniu jak najbardziej może być tak, że jednego dnia potyka serce, drugiego drętwieją nogi, trzeciego mamy lęk wolnopłynącego a czwartego jeszcze silną derealizacje. Trzeba zrozumieć, że nie ma to znaczenia. Akceptujemy wszystkie objawy, godzimy się na to aby po prostu przez jakiś czas nam towarzyszyły.

Po trzecie, akceptacja czarnych scenariusz
Kiedy pracujemy nad myślami, stosujemy różne techniki, jedni racjonalizują inni ośmieszają. Wszystko to jest dobre i potrzebne, jednak z mojego doświadczenia mogę powiedzieć, że przychodzi moment kiedy sama racjonalizacja to za mało i dobrze jest zrobić krok następny- zaakceptować czarny scenariusz jaki mamy w głowie.
Kiedy ja np. bałam się schizofrenii, na początku oczywiście racjonalizowałam, że tego nie mam, że byłam u lekarza, że przecież ludzie by widzieli. To wszystko działało, ale na krótką metę. Wystarczył jakiś wyzwalacz i znów wpadałam w to błędne koło. W końcu doszłam do tej granicy kiedy wiedziałam że trzeba po prostu przyjąć ewentualna możliwość zachorowania.
Pamiętam że usiadłam i na początku na głos sobie powtarzałam „ no dobra, dawajcie tą schizofrenie, mogę się rozchorować. Proszę bardzo, czekam na te omamy, najwyżej wyląduje w szpitalu”- oczywiście lęk wtedy rósł niesamowicie, jednak naprawdę warto wziąć to nagłe pogorszenie po prostu na przeczekanie. Potem za każdym razem kiedy pojawiała się taka myśl godziłam sie wewnętrznie na to że taks się stanie.
Kiedy bałam się samobójstwa- mówiłam : okej, no to się powiesze, ale poczekam do soboty, bo teraz mam jeszcze dużo pracy do wykonania”
Akceptacja czarnych scenariuszy pomaga ogólnie w życiu. Bo życie słuchajcie nie jest krainą miodem i mlekiem płynącą, tak naprawdę nie wiemy co nas czeka , możemy doswiadczyc jeszcze iwelu trudnych chwil i dobrze jest wyćwiczenie w sobie postawy godzenia się z sytuacjami i wydarzeniami na które nie mamy wpływu. Niemniej moim zdaniem naprawdę wszystko jest lepsze od życia w zaburzeniu. Milion razy wolałam już zwariować czy się zabić niż żyć w takim zniewoleniu.

Po czwarte, zajęcie.
Wszystko co powyżej napisane nie ma najmniejszego sensu, jeżeli 24/24 siedzimy w domu i gapimy sie w ściane. Zajęcie jest potrzebne, ale nie jako ucieczka, byle tylko nie czuć i nie myśleć. Zajmowanie się czymś w czasie zaburzenia pozwala też na wzrost zaufania do samego siebie- mamy dużo dziwnych objawów ale np. wstajemy do pracy, wypełniamy obowiązki, DAJEMY RADE. To nam pokazuje, ze w zasadzie możemy normalnie życ i wiele rzeczy robić pomimo tego co projektuje nasz umysł.

Po piąte, wychodzenie naprzeciw trudnym sytuacjom- nie unikamy !
W zaburzeniu lękowym jest tak, że najchętniej unikalibyśmy sytuacji które powodują pogorszenie objawów, wzrost napięcia. Przykładowo, gdy ktoś dostaje ataków paniki po wyjściu z domu, najchętniej by z niego nie wychodził, kiedy ktoś boi się jeździć komunikacja miejska, chodzi wszędzie pieszo. Chcąc wyjść z zaburzenia trzeba pokazać umysłowi że wilk nie jest taki straszny jak go maluje. Trzeba zrozumieć ze unikanie takich sytuacji utrwala nasze lęki i nie pozwala na odburzenie. Nie można absolutnie nigdy się ograniczać ze względu na nerwice, jeżeli z czegoś rezygnujecie zapytajcie się siebie dlaczego to robicie- jeżeli motywacja jest jedynie lęk przed objawami, nie róbcie tego.
Polecam tez nie unikać tematów których się boimy. Oczywiście nie zachęcam do googlowania i czytania o zawałach, rakach, chorobach psychicznych i morderstwach, ale nie możemy tez się całkowicie odcinać od takiej tematyki. Jeżeli już natrafimy na taka informacje, coś usłyszymy, zobaczymy- ćwiczmy dystans.

Po szóste, sztuka cierpienia.
Dla mnie niezwykle istotna sprawa. Nie da się moim zdaniem- wyjść z zaburzenia bez cierpienia. Jeżeli chcemy sie odburzyc trzeba pozwolić sobie czasem po prostu upaść na dno, poczuć maksymalnie fatalny stan i na własnej skórze się przekonać, że poza tym ze czujemy się fatalnie to nic z tego co mamy w swojej głowie nadal się nie wydarzyło.
W moim przypadku odburzenie nastąpiło po maksymalnym kryzysie- odczuwałam wszystkie możliwe objawy non stop, a przy tym chodziłam do pracy i jakoś ostatkiem sił ciągnęłam ten wózek. Pewnego dnia wykończona paromiesięcznymi zmaganiami, traciłam nadzieje że cokolwiek mi jeszcze pomoże, miałam poczucie ze całe to odburzanie na nic, ze nie potrafię z tego wyjść.
Pamiętam, że leżałam na ziemi i dosłownie wyłam błagając Boga o ratunek. Czułam że nie mam już siły ani chodzić do pracy, ani dalej tak żyć. Poddałam się, wolałam zwariować, zabić siebie, stracić kontrole, koczować w psychiatryku do końca życia- wszytsko było lepsze niż tkwienie w tym stanie.
Tamtego dnia doszłam do tej granicy, granicy za która była wolność, zrozumiałam że to wszystko tylko gra umysłu, że już przecież mam tyle objawów tak sie tragicznie czuje, a mimo to pracuje, żyje i w zasadzie nic więcej się nie dzieje. Żaden scenariusz z mojej głowy się nie sprawdził, żaden. To było przejście od wolności- wolności w której zaakceptowałam życie takim jakie jest , nabrałam dystansu, pogodziłam się z rzeczami na które nie mam wpływu, wybaczyłam sobie , wybaczyłam innym. Zaakceptowałam swoją wrażliwość, a także dosyć niską odporność na stres- i dziś nie unikam trudnych sytuacji byle tylko się nie stresować i przypadkiem nie mieć jakiegoś obajwu ;)
Tamtego wieczoru załamania, a w zasadzie dzień po nim, wydarzyło się coś jeszcze o czym jako osoba wierząca jestem przekonana- dostąpiłam łaski uzdrowienia o którą tez przez cały ten czas prosiłam. Św Benedykt mawiał „ módl się i paracuj” i to też towarzyszyło mi przez cały okres wychodzenia z zaburzenia- pracowałam nad sobą, a jednocześnie ufałam że On może mi w tym pomóc. Oczywiście wiem, że nie każdy jest wierzący. Jest to jednak moja historia i nie mogę pominąć tego ważnego dla mnie elementu, dlatego proszę o uszanowanie 

Dziś nie mam żadnych objawów zaburzenia, nie mam lęku wolnopłynącego, nie dręczą mnie natręctwa myślowe. 
Wciąż jednak jestem tą sama wrażliwą Natalią, pozwalam sobie na wszystkie emocje, czasem się smucę, czasem nawet zapłacze, a w sytuacjach stresujących pojawiają się u mnie objawy stresu, które nie są jednak już utrzymywane moja uwagą i nie przeradzają się w objawy nerwicowe.
W między czasie zmieniłam prace, doświadczyłam wielu trudnych stresujących sytuacji i przyjmując je jako naturalny element życia poradziłam sobie z nimi nie doświadczając żadnego „nawrotu”.
A ja mam do Ciebie pytanie bo tak pod koniec wymieniłaś parę rzeczy, że np jesteś wrażliwa itd Czy też tak masz, ze jak nerwica się skończyła to nie chce się się nic z tym robić? :D
Bo u mnie nerwica natręctw jakby zniknęła, oczywiście nie od razu ale teraz jej nie ma. I straciłem zapał do pracy nad perfekcjonizmem :P Też tak masz?
Tzn ja nie chce nic robic z moją wrażliwoscią. W sensie, ja mam taka już jestem i teraz po prostu akceptuje swoją wyjątkową wrażliwosć i z nią nie walcżę, nie próbuje na siłe teraz byc super tytanem, po co ? ale generalnei to mam wiele jescze do pracy nad sobą, przede wszytskim do ćiwczenia dystansu w wielu kwestiach życiowych, jak chociażby praca- więc jezeli chodiz o mnie to nei starciłam zapału do zmiany w sobie na lepsze, wręcz przeciwnie :)
Ja też nie straciłem zapału do pracy ogólnie nad sobą jako samego w sobie ale odkąd nie mam natręctw, które mnie nawiedzały od lat to mi się odechciało dalej pracować na ten moment hehe
Dlatego byłem ciekawy jak to u Ciebie wygląda.
zagrody123456
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 434
Rejestracja: 7 lutego 2019, o 15:35

16 marca 2019, o 19:56

Natalie1208 pisze:
10 marca 2019, o 22:22
Przyznam, że ze wzruszeniem piszę tą historie. Wyszłam na wolność, po 15 latach niewoli. Oczywiście bywały okresy lepsze, gorsze, natomiast ostatnie lata, a zwłaszcza rok 2018 to było więzienie o zaostrzonym rygorze. Gdzieś w środku traciłam nadzieje, ze kiedykolwiek opuszczę jego mury. Dziś jestem wolna, prowadzę normalne życie, jestem szczęśliwa.
Zaczynając od początku.
Dzieciństwo i szkoła
Zaburzania lękowe miałam w zasadzie od zawsze. Jako dziecko byłam wyjątkowo wrażliwa, wręcz taka melancholijno- depresyjna, wiecznie zestresowana. Już wtedy miała dosyć duże somaty, ciągłe bóle brzucha , potem też bóle głowy, które mam do dziś ( nie są problemem stricte nerwicowym, niemniej wpływają na moje życie znacznie)
Bardzo długo tez się kołysałam. Tak, kołysałam. Dokładnie w taki sposób jaki się kołyszą dzieci z chorobą sierocą, mijał rok za rokiem a to nie mijało. Nigdy też nie umiałam siedzieć sama w ciszy, musiałam cos robić, a jak nie robić, to chociaż kołysać, to jakoś niwelowało napięcie. Napięcie którego wtedy jeszcze nie rozumiałam, chociaż to już były sygnały ze jest cos nie tak.
Mijała szkoła podstawowa, zaczęły się problemy z wyjazdami- każdy wyjazd, to złe samopoczucie, bóle brzucha, niepokój i już wtedy natrętne myśli że odstane grypę jelitową. Ciągnęło się to za mną również całe gimnazjum, liceum, studia. Lęk w zasadzie był nieodzowna części mojego życia. Ciągle czułam napięcie i miałam poczucie że „nie mogę odpocząć”. Zastanawiałams ie nawet jak to możliwe że ludzie odpoczywają, skoro ja nie potrafie i rzeczywiście obcy był mi stan odpoczynku.
Kiedy miałam 15 lat, czułam już ze cos jest ze mną nie tak. Miałam przeczucie, ze chyba nie każdy tak ma. Szukałam informacji i wtedy po raz pierwszy natrafiłam na hasło „ zaburzenia lękowe” . wiedziałam że to to. Wiedziałam, ale nie zdawałam sobie sprawy co mnie w związku z tym czeka. Byłam przekonana , że skończę szkołę, pójdę na studia, będę musiała się wyprowadzić i to wszystko SAMO MINIE-nic bardziej mylnego. Prawdziwe piekło miało dopiero nadejść.

Czas studiów.
Jak wyżej wspomniałam problemy lękowo-depresyjne miałam odkąd pamiętam. Już we wczesnym dzieciństwie, pierwsze lęki, pierwsze natręctwa, przymus kołysania itd.
Nadszedł czas studiów. Ten czas, w którym rzekomo samo miał mi minąć .
Pierwsze 3 lata studiów jakoś przeleciały- raz lepiej raz gorzej, czasem ataki paniki i kilkutygodniowy zjazd, lęk wolnopłynący i lęk przed utrata kontroli.
Generalnie wtedy jeszcze dało się żyć, trochę tam czegoś pounikałam i było okej.
Prawdziwe piekło zaczęło się we wrześniu 2015 roku. Chyba nigdy nie zapomnę tego okresu. Byłam wtedy na 4 roku studiów.
Przed rozpoczęciem roku akademickiego pojechałam na wakacje do Włoch. To co ta przeżyłam rozpoczęło cała ta zanurzeniową machinę, z którje później długi czas nie potrafiłam znaleźć wyjścia.
Już wyjeżdżając czułam napięcie. Trzeciego dnia wyjazdu- Atak paniki, jeden drugi, trzeci, przerażający lęk, uczucie bycia na krawędzi, potworna derealizacja. Przerażenie, i to pytanie w głowie: co mi jest!!!???, przekonanie że chyba wariuje, że teraz to mi pomoże tylko psychiatra. To był też początek mojego wielkiego lęku przed schizofrenia. Całe 10 dni wyjazdu czułam że tracę kontrole albo jestem krok od utraty, byłam pewna ze tracę rozum.
Parę dni później już zaczęły się natręctwa samobójcze. Nieustanna obawa ze popełnię samobójstwo.. a potem to już w ogóle spadałam na dno.. Ostatecznie wylądowałam na indywidualnym toku studiów, poszłam od psychiatry dostałam leki i …
…na 1,5 roku zapomniałam ze cos takiego w ogóle się wydarzyło- WYZDROWIAŁAM.
Tak wtedy myślałam- że to koniec, że jestem wolna, że ten okropny stan już nigdy nie wróci, nie przepisywałam takiej wielkiej mocy lekom- wydawało mi się ze to ja po prostu się zmieniłam, a branie leków nie ma tu nic do rzeczy.
Niestety, jak łatwo się domyśleć po odstawieniu leków, kiedy byłam pewna ze wyzdrowiałam koszmar rozpoczął się na nowo, a w zasadzie wszystko wróciło ze zdwojoną siłą, objawy rozszalały się na dobre, doszło mnóstwo nowych, nie wiedziałam co się dzieje, czułam ze tracę kontrole nad sobą, swoim umysłem, w ogóle nad całym życiem .
Czułam się jak wariat, byłam pewna ze mam uszkodzony mózg, albo to jakaś tajemnicza choroba psychiczna której nikt nie potrafi mi zdiagnozować. Znow Byłam na krawędzi.
Za wszelką cenę chciałam wiedzieć co mi jest, bo przecież ta masa objawów ten okropny stan to musi być cos poważnego. I tak trafiłam najpierw na divovica na YouTubie, a stamtąd na forum. Przeczytałam historie Victora, zobaczyłam podobieństwa i to zapaliło we mnie płomień nadziei. Potrzebowałam jednak jeszcze wielu kryzysów nim porządnie wzięłam się za odburzanie.

Rok 2018- moja apokalipsa
To na nim chciałabym się przede wszystkim skupić, bo był najtrudniejszy. Był to rok w którym nie brałam już żadnych leków i podjęłam decyzję o wychodzeniu z zaburzeń bez jakichkolwiek chemicznych wspomagaczy.
Rok 2018 był dla mnie też trudny ogólnie życiowo, był to czas wielu zmian, zwłaszcza pracy, a potem też miejsca zamieszkania.
Na początku owego roku rozpoczęłam staż w pewnej kancelarii, praca spokojna, podobało mi się. Czułam się dobrze, nic specjalnego się nie działo- do pewnego lutowego piątku
Wróciłam po pracy do domu i czułam się jakoś tak .. dziwnie. Tak, to chyba najlepsze słowo do opisania tego stanu. Jakoś tak kręciło mi się w głowie, nastrój spadł, odczułam wewnętrzną pustkę i niepokój. Położyłam się spać, w nadziei że następnego dnia będzie lepiej. W nocy jednak wybudziłam sie z drgawkami i przerażaniem- WTF!!??? Co to znowu ?? co mi się dzieje?? Przecież niczym się nie stresuje..
Od tego dnia niemal 24/24 towarzyszył mi lęk wolnołynący i zaczęły oplatać mnie niekończące się natręcta myślowe.
Nakręcałam się na całego, ponieważ wcześniej już bałam się schizofrenii, teraz na dobre ten strach zajrzał mi w oczy. Byłam pewna ze się rozchoruje. Bałam sie sama siedzieć, w napięciu rozglądałam się po miejscach w których jestem zastanawiając się czy nie zwariowałam, czy to co widzę to nie omam, a to co słyszę nie jest urojone. Każde stuknięcie, pukniecie w pokoju powodowało przerażenie, dźwięk telewizora zza ściany włączał analizę. W kółko chciałam się upewniać, czy inni tez widzą tego pająka na ścianie, czy ktoś również słyszał ten dziwny dźwięk.
Któregoś razu wieczorem odpaliłam telewizor i akurat był reportaż o schizofreniku który zabił swoja matkę- dostałam ataku paniki i zaczęłam unikać bliskich z obawy że skończę tak samo.
Innym razem przeczytałam, że schizofrenik jak ogląda tv wierzy ze np. dziennikarz z tv go widz. Będąc w stanie zagrożenia, kiedy w pewne niedzielne popołudnie oglądałam wiadomości, przeszła mi przez głowę myśl „ czy ten facet mnie widzi?”- znów atak paniki, a spirala nakręcania nabierała tempa.
Potem już cokolwiek nie robiłam, gdziekolwiek nie byłam myślałam tylko o tym- stałam na kolejce w poczcie, bałam się czy nie zwariuje siedząc w kościele, zastanawiałam się czy zaraz nie stracę kontaktu z rzeczywistości i nie zacznę wygadywać głupot. Bałam się zostawać sama, ale jeszcze bardziej bałam się być pośród ludzi, nie chciałam ich skrzywdzić, ale chyba najbardziej nie chciałam sie przed nimi skompromitować.
Byłam też mistrzem rozkminiania sensu życia, W tamtym czasie miałam mocny depresyjny stan( spowodowany ciągłym napięciem) i mnóstwo natręctw samobójczych.
Pewnego dnia wróciła z pracy , usiadłam w kuchni i przeleciała mi przez głowę myśl „ po co życie?” ., Dostałam paraliżu. W jednej chwili ogarnął mnie przerażający smutek- spirala nakręcania ruszyła. Nie byłam w stanie już nic innego robić. W kółko mieliłam to pytanie i zastanawiałam sie skad ta myśl przyszła, ze skoro się pojawiła to oznaka ze cos nie tak z moim mózgiem, ze idzie depresja i pewnie wkrótce popełnię samobójstwo (wnioskowanie u osób z zaburzeniami lękowymi jest o prostu niesamowite).
To był dla mnie ogromny cios, tym bardziej że jestem osobą wierzącą. Im bardziej nie chciałam tych mysi tym bardziej one mnie atakowały. Koszmar trwał w najlepsze, cokolwiek nie robiłam gdziekolwiek nie byłam w kółko myślam o samobójstwie. Szłam przez park, widziałam siebie wisząca na gałęzi, patrzyłam na drzwi, widziałam siebie na klamce, suszyłam włosy, miałam obraz myślowy jak owijam sobie kabel i się wieszam. Piekło, dosłownie piekło
I tak żyłam w tym piekle, mijał dzień za dniem, objawy skakały z jednego na drugi, a ja miałam poczucie totalnej utraty kontroli nad sowim umysłem

W skrócie objawy jakie mi towarzyszyły- dodam że w pewnym monecie (w tym przez zdecydowaną większość 2018 r.) objawy trwąły u mnie siedem dni w tygodniu , nieustannie.
A zatem, objawy fizyczne :
-nieustanne napiecie ciała, ogromne bóle mięśni, zwłaszcza łydek i pleców,
- drętwienia głowy i kończyn,
- bóle gardła,
- szczękościsk
- pieczenie skóry twarzy,
- drętwienie języka, poczucie ze jest on za duży ,
- zawroty głowy,
- okropne bóle kręgosłupa,
- bóle żołądka, torsje i wymioty,
- bóle jelit, rozwolnienia,
-okresowe jadłowstręty, potrafiłam np. tydzień prawie nic nie jesć.
- uderzenia zimna i gorąca,
- niemal cały czas się trzęsłam
- uczucie nóg jak z waty, idąc miałam wrażenie ze zaraz się przewrócę’ ogromna słabość w nogach,
- bezsenność, wybudzanie się z drgawkami
- uczucie zapadania,
- nasilone bóle głowy

Natręctwa myślowe:
- gonitwa myśli,
- obawa ze albo mam albo wkrótce dostane choroby psychicznej- mój największy konik- schizofrenia, ale bałam sie również chad i depresji endogennej
- obawa że nie wytrzymam i popełnię samobójstwo- mnóstwo obrazów myślowych- wszędzie widziałam siebie wisząca na jakimś drzewie, słupie, klamce od drzwi.
- obawa ze czeka mnie już tylko szpital psychiatryczny, całe życie będę wegetować,
- obawa ze już nic mnie nie czeka i ze to nigdy nie minie
- uczucie totalnej porażki bezradności, całkowita utrata wiary ze można z tego wyjść
- strach ze z powodu lęków przestane chodzić do pracy i będę w końcu bezdomną żebraczką
- lęk że stracę kontrole i zrobię komuś krzywdę- i tu również masa obrazów myślowych o tje tematyce
- do tego masa myśli egzystencjalnych : typu „ po co życie”, dlaczego istnieje świat,- myśli te mnie dosłownie paraliżowały i dumania nad tym często prowadziły do ataków paniki

I oczywiście derealizacja i depersonalizacja
- kompletna obcość otoczenia,
- odcięcie od uczuć do bliskich- siedząc z rodzina przy stole zastanawiałam się czy ich kocham i oczywiście dochodziłam do wniosku ze nie, co powodowało lęk że jestem niewdzięczną psychopatką skoro nie kocham np. swoich rodziców.
-W ogóle obcość względem bliskich siedziałam np. z przyjaciółmi i chociaż logicznie wiedziałam kim są , jak się nazywają itd., to kompletnie tego nie czułam. Na poziomie uczuciowym byli mi kompletnie obcy.
-obcość miejsc- siedziałam w pokoju i go nie poznawałam. Wiedziałam ze to mój pokój, jednak czułam się w nim niepewnie, na poziomie emocjonalnym było to dla nie obce miejsce i to mnie przerażało. Kiedy wchodziłam do kosicoła w którym była milion razy czułam że jest mi obcy i rozglądając się nie poznawałam tego miejsca, za każdym razem miałam poczucie jakbym była w nim po raz pierwszy
-utrata poczucia czasu- nie czułam mijających godzin, czy była 12 w południe czy 21 nie miało to dla mnie znaczenia, tak samo było z mijającymi dniami- nie miałam poczucia ze np. jest piątek albo środa, w zasadzie wszystkie dni zlewały sie w jeden, niekończący się dzień
-ludzie byli bardzo nierealni, patrząc na nich miałam wrażenie ze są manekinami albo ulepieni z plasteliny,
- domy jak z papieru, w ogóle poczucie że świat jest jak taka wielka makieta
- nie poznawałam też siebie w lustrze- wiedziałam logicznie kim jestem, ale moja twarz wydawała mis ie być zupełnie obca
- tak samo z głosem, jak mówiłam cos na głos wydawało mi sie ze to nie jest mój głos

Do tego stan depresyjny utrzymujący się niemal 24/24. Miałam okresy gdzie nieustannie płakałam, dosłownie cały dzień potrafiły płynąć mi z oczu łzy przy czym nie przyniosło to żadnej ulgi. Przerastało mnie wstawanie z łózka i najprostsze czynności typu wstawienie wody na herbatę. Przerastały mnie poranki, kiedy trzeba było iść i umyć włosy, a potem spędzić pół dnia w pracy- miałam wrażenie ze to nie na moje siły.. Czułam, że moje życie to już nie życie, a po prostu wegetacja, nie potrafiłam wyobrazić sobie ze przede mną np. jeszcze tyle lat egzystencji. Perspektywa życia w takim stanie np. jeszcze 50 lat była dla mnie przerażająca i prawdę mówiąc w pewnym momencie, nie widząc już możliwości odkręcenia tego stanu, zwyczajnie umrzeć . Jak to się więc stało że odbiłam się od tego dna i dziś prowadzę normalne życie? O tym poniżej.

ODBURZENIE
Będąc na totalnym dnie, miałam gdzieś w sobie na dnie serca tę iskierkę nadziei, ze można z tego wyjść, myślę że każdy lękowiec ją ma. Wchodzimy na forum, czytamy historie innych ludzi i widzimy przecież wyraźnie, że można. Zastanawiałam się więc co robię źle, czemu inni wychodzą , a mój stan się pogarsza, wydawało mi się bowiem ze teorie mam opanowaną do perfekcji i przecież stara się stosować ją w praktyce. Jednak prawdą jest że chociaż naprawdę się starałam to ciągle leżała u mnie podstawowa rzecz- wiara w to że to tylko zaburzenie. Ciągle jednak miałam wątpliwości, na siłę szukałam argumentów za tym że „ u mnie to co innego”. Problem był też tego typu, ze ja naprawdę nie pamiętałam innego życia. W którymś nagraniu chłopacy powiedzieli „ przypomnij sobie jak było przez zaburzeniem”- ja nie potrafiłam sobie przypomnieć, bo żyłam z tym w zasadzie od zawsze, a to dla mnie było wystarczającym argumentem przemawiającym za tym, że ja to jednak mam gorzej i nie mam możliwości wyjścia, że po prostu taka jestem, że to jednak coś z mózgiem.
Lekarza oczywiście nie pomagali. Pielgrzymowałam po psychiatrach i neurologach i słyszałam: dystymia, ciężka odmiana zaburzeń lękowych , stany zapalne w mózgu zmieniają chemie, bez leków się nie obejdzie, skrajny neurotyzm, nie da się już tego skorygować.
I tak naklejali na mnie kolejne łatki, a ja pozwalając na to z jednej strony próbowałam się odburzać, z drugiej upierałam się gdzieś w środku że musze znaleźć przyczynę sowich zaburzeń i ją wyeliminować. Szukałam nowych rozwiązań, a w zasadzie nowych potwierdzeń ze się nie da. Czytałam dobre rady innych ludzi na forum i wręcz się irytowałam, że mi radzą, bo przecież oni mieli lżej i nie rozumieją ze u mnie to już po zawodach :D
Akceptacja też u mnie leżała- niby mówiłam sobie że akceptuje, w rzeczywistości jednak ciągle trzymałam kontrole i sprawdzałam jak się czuję, co mi jest i dlaczego to nie mija. Denerwowałam się, że no przecież chodzę do pracy, wychodzę do ludzi, a to ciągle jest.
Z czasem jednak miałam dosyć , zupełnie dosyć życia w takim stanie i pomyślałam sobie, dobra, spróbuje, wezmę się porządnie za to odburzanie, sprawdzę czy można, a jeżeli nie to chyba naprawdę wole zakończy ten bezsensowny cyrk.

Pierwsza rzecz, teoria.
Uparłam się i słuchałam wszystkich nagrań divocvica, w zasadzie non stop. Czy sprzątałam, czy gdzieś jechałam, ciągle słuchałam nagrań, do tego stopnia ze w pewnym momencie już myślałam i słyszałam w głowie głos Victora i Hewada, w zasadzie z pamięci mogłabym recytować niektóre fragmenty nagrań. Potem, jak już zaczęło mi sie to wszystko sklejać i układać sięgałam po artykuły na forum i inne książki.
I tu o jednej rzeczy chciałabym napisać- wiele osób w kółko pyta o to co robić w danym stanie, pyta o objawy itd. Wiele osób jest już na forum miesiącami, a widać ze nie zna podstaw. I tutaj kochani, powiem wprost- to już jest wasz wybór. Moim zdaniem ciężko jest się odburzać nie znając teorii , nie rozumiejąc zaburzenia i płynących z nich objawów. Niestety ale od siebie trzeba coś dać, usiąść i posłuchać nagrań, przeczytać artykuły, po prostu zdobywać wiedze. My niestety często przesłuchamy cos pobieżnie, rzucimy okiem na jakiś artykuł,a potem oczekujemy ze inni się za nas odburzą, albo powiedzą coś co odmieni nasze życie- ale to tak nie działa.
Tak wiec ja, słuchałam nagrań do oporu. Mając już jakiś fundament teoretyczny, wprowadzałam w życie to co usłyszałam i po prostu sprawdzałam czy to przynosi jakiekolwiek efekty.

Po drugie, całościowe podejście do zaburzenia.
Od momentu podjęcia decyzji o chęci wyjścia z zaburzenia każdy objaw i każda myśl traktowałam w jednakowy sposób. Nie ważne czy w danym momencie bałam się schizofrenii, samobójstwa czy miałam natrętne myśli egzystencjalne- każdą myśl która powodowała u mnie lęk i analizę traktowałam jak śmiecia. Myśl to jest tylko myśl, projekcja umysłu, w tym wypadku wystraszonego umysłu, a wiec jej treść ma trzymać człowieka w napięciu. Jest to dosyć logiczne- kiedy jesteśmy szczęśliwi, odczuwamy radość, nasze myśli automatycznie staja się pozytywne, tylko wtedy na to nie zwracamy uwagi i nie zastanawiamy się czemu akurat teraz mamy taka, a nie inną myśl.
Podobnie jest w stanie zagrożenia, umysł aby utrzymać ten stan będzie nasyłał myśli które maja nasz straszyć. Jest to klucz do poradzenia sobie z natręctwami myslowymi. Zapiszcie sobie na kartce i powieście nad łóżkiem- MYŚL TO JEST TYLKO MYŚL. W głowie naprawdę można wszystko i nijak to się ma do rzeczywistości.
Podobnie z objawami, wszystkie wrzucamy do jednego wora. W zaburzeniu jak najbardziej może być tak, że jednego dnia potyka serce, drugiego drętwieją nogi, trzeciego mamy lęk wolnopłynącego a czwartego jeszcze silną derealizacje. Trzeba zrozumieć, że nie ma to znaczenia. Akceptujemy wszystkie objawy, godzimy się na to aby po prostu przez jakiś czas nam towarzyszyły.

Po trzecie, akceptacja czarnych scenariusz
Kiedy pracujemy nad myślami, stosujemy różne techniki, jedni racjonalizują inni ośmieszają. Wszystko to jest dobre i potrzebne, jednak z mojego doświadczenia mogę powiedzieć, że przychodzi moment kiedy sama racjonalizacja to za mało i dobrze jest zrobić krok następny- zaakceptować czarny scenariusz jaki mamy w głowie.
Kiedy ja np. bałam się schizofrenii, na początku oczywiście racjonalizowałam, że tego nie mam, że byłam u lekarza, że przecież ludzie by widzieli. To wszystko działało, ale na krótką metę. Wystarczył jakiś wyzwalacz i znów wpadałam w to błędne koło. W końcu doszłam do tej granicy kiedy wiedziałam że trzeba po prostu przyjąć ewentualna możliwość zachorowania.
Pamiętam że usiadłam i na początku na głos sobie powtarzałam „ no dobra, dawajcie tą schizofrenie, mogę się rozchorować. Proszę bardzo, czekam na te omamy, najwyżej wyląduje w szpitalu”- oczywiście lęk wtedy rósł niesamowicie, jednak naprawdę warto wziąć to nagłe pogorszenie po prostu na przeczekanie. Potem za każdym razem kiedy pojawiała się taka myśl godziłam sie wewnętrznie na to że taks się stanie.
Kiedy bałam się samobójstwa- mówiłam : okej, no to się powiesze, ale poczekam do soboty, bo teraz mam jeszcze dużo pracy do wykonania”
Akceptacja czarnych scenariuszy pomaga ogólnie w życiu. Bo życie słuchajcie nie jest krainą miodem i mlekiem płynącą, tak naprawdę nie wiemy co nas czeka , możemy doswiadczyc jeszcze iwelu trudnych chwil i dobrze jest wyćwiczenie w sobie postawy godzenia się z sytuacjami i wydarzeniami na które nie mamy wpływu. Niemniej moim zdaniem naprawdę wszystko jest lepsze od życia w zaburzeniu. Milion razy wolałam już zwariować czy się zabić niż żyć w takim zniewoleniu.

Po czwarte, zajęcie.
Wszystko co powyżej napisane nie ma najmniejszego sensu, jeżeli 24/24 siedzimy w domu i gapimy sie w ściane. Zajęcie jest potrzebne, ale nie jako ucieczka, byle tylko nie czuć i nie myśleć. Zajmowanie się czymś w czasie zaburzenia pozwala też na wzrost zaufania do samego siebie- mamy dużo dziwnych objawów ale np. wstajemy do pracy, wypełniamy obowiązki, DAJEMY RADE. To nam pokazuje, ze w zasadzie możemy normalnie życ i wiele rzeczy robić pomimo tego co projektuje nasz umysł.

Po piąte, wychodzenie naprzeciw trudnym sytuacjom- nie unikamy !
W zaburzeniu lękowym jest tak, że najchętniej unikalibyśmy sytuacji które powodują pogorszenie objawów, wzrost napięcia. Przykładowo, gdy ktoś dostaje ataków paniki po wyjściu z domu, najchętniej by z niego nie wychodził, kiedy ktoś boi się jeździć komunikacja miejska, chodzi wszędzie pieszo. Chcąc wyjść z zaburzenia trzeba pokazać umysłowi że wilk nie jest taki straszny jak go maluje. Trzeba zrozumieć ze unikanie takich sytuacji utrwala nasze lęki i nie pozwala na odburzenie. Nie można absolutnie nigdy się ograniczać ze względu na nerwice, jeżeli z czegoś rezygnujecie zapytajcie się siebie dlaczego to robicie- jeżeli motywacja jest jedynie lęk przed objawami, nie róbcie tego.
Polecam tez nie unikać tematów których się boimy. Oczywiście nie zachęcam do googlowania i czytania o zawałach, rakach, chorobach psychicznych i morderstwach, ale nie możemy tez się całkowicie odcinać od takiej tematyki. Jeżeli już natrafimy na taka informacje, coś usłyszymy, zobaczymy- ćwiczmy dystans.

Po szóste, sztuka cierpienia.
Dla mnie niezwykle istotna sprawa. Nie da się moim zdaniem- wyjść z zaburzenia bez cierpienia. Jeżeli chcemy sie odburzyc trzeba pozwolić sobie czasem po prostu upaść na dno, poczuć maksymalnie fatalny stan i na własnej skórze się przekonać, że poza tym ze czujemy się fatalnie to nic z tego co mamy w swojej głowie nadal się nie wydarzyło.
W moim przypadku odburzenie nastąpiło po maksymalnym kryzysie- odczuwałam wszystkie możliwe objawy non stop, a przy tym chodziłam do pracy i jakoś ostatkiem sił ciągnęłam ten wózek. Pewnego dnia wykończona paromiesięcznymi zmaganiami, traciłam nadzieje że cokolwiek mi jeszcze pomoże, miałam poczucie ze całe to odburzanie na nic, ze nie potrafię z tego wyjść.
Pamiętam, że leżałam na ziemi i dosłownie wyłam błagając Boga o ratunek. Czułam że nie mam już siły ani chodzić do pracy, ani dalej tak żyć. Poddałam się, wolałam zwariować, zabić siebie, stracić kontrole, koczować w psychiatryku do końca życia- wszytsko było lepsze niż tkwienie w tym stanie.
Tamtego dnia doszłam do tej granicy, granicy za która była wolność, zrozumiałam że to wszystko tylko gra umysłu, że już przecież mam tyle objawów tak sie tragicznie czuje, a mimo to pracuje, żyje i w zasadzie nic więcej się nie dzieje. Żaden scenariusz z mojej głowy się nie sprawdził, żaden. To było przejście od wolności- wolności w której zaakceptowałam życie takim jakie jest , nabrałam dystansu, pogodziłam się z rzeczami na które nie mam wpływu, wybaczyłam sobie , wybaczyłam innym. Zaakceptowałam swoją wrażliwość, a także dosyć niską odporność na stres- i dziś nie unikam trudnych sytuacji byle tylko się nie stresować i przypadkiem nie mieć jakiegoś obajwu ;)
Tamtego wieczoru załamania, a w zasadzie dzień po nim, wydarzyło się coś jeszcze o czym jako osoba wierząca jestem przekonana- dostąpiłam łaski uzdrowienia o którą tez przez cały ten czas prosiłam. Św Benedykt mawiał „ módl się i paracuj” i to też towarzyszyło mi przez cały okres wychodzenia z zaburzenia- pracowałam nad sobą, a jednocześnie ufałam że On może mi w tym pomóc. Oczywiście wiem, że nie każdy jest wierzący. Jest to jednak moja historia i nie mogę pominąć tego ważnego dla mnie elementu, dlatego proszę o uszanowanie 

Dziś nie mam żadnych objawów zaburzenia, nie mam lęku wolnopłynącego, nie dręczą mnie natręctwa myślowe. 
Wciąż jednak jestem tą sama wrażliwą Natalią, pozwalam sobie na wszystkie emocje, czasem się smucę, czasem nawet zapłacze, a w sytuacjach stresujących pojawiają się u mnie objawy stresu, które nie są jednak już utrzymywane moja uwagą i nie przeradzają się w objawy nerwicowe.
W między czasie zmieniłam prace, doświadczyłam wielu trudnych stresujących sytuacji i przyjmując je jako naturalny element życia poradziłam sobie z nimi nie doświadczając żadnego „nawrotu”.
A powiedz Natalko czy miałas tak że np miesiąc było ok a nagle jakiś objaw i mysl że teraz pewnie coś się dzieje np jakas choroba lub rąk.. Ja tak mam że jest jakiś czas ok a potem np zawrot głowy z nikąd i ja już w lękowym schemacie i tak w kółko..
Awatar użytkownika
Natalie1208
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 436
Rejestracja: 17 maja 2017, o 13:39

17 marca 2019, o 11:07

zagrody123456 pisze:
16 marca 2019, o 19:56
Natalie1208 pisze:
10 marca 2019, o 22:22
Przyznam, że ze wzruszeniem piszę tą historie. Wyszłam na wolność, po 15 latach niewoli. Oczywiście bywały okresy lepsze, gorsze, natomiast ostatnie lata, a zwłaszcza rok 2018 to było więzienie o zaostrzonym rygorze. Gdzieś w środku traciłam nadzieje, ze kiedykolwiek opuszczę jego mury. Dziś jestem wolna, prowadzę normalne życie, jestem szczęśliwa.
Zaczynając od początku.
Dzieciństwo i szkoła
Zaburzania lękowe miałam w zasadzie od zawsze. Jako dziecko byłam wyjątkowo wrażliwa, wręcz taka melancholijno- depresyjna, wiecznie zestresowana. Już wtedy miała dosyć duże somaty, ciągłe bóle brzucha , potem też bóle głowy, które mam do dziś ( nie są problemem stricte nerwicowym, niemniej wpływają na moje życie znacznie)
Bardzo długo tez się kołysałam. Tak, kołysałam. Dokładnie w taki sposób jaki się kołyszą dzieci z chorobą sierocą, mijał rok za rokiem a to nie mijało. Nigdy też nie umiałam siedzieć sama w ciszy, musiałam cos robić, a jak nie robić, to chociaż kołysać, to jakoś niwelowało napięcie. Napięcie którego wtedy jeszcze nie rozumiałam, chociaż to już były sygnały ze jest cos nie tak.
Mijała szkoła podstawowa, zaczęły się problemy z wyjazdami- każdy wyjazd, to złe samopoczucie, bóle brzucha, niepokój i już wtedy natrętne myśli że odstane grypę jelitową. Ciągnęło się to za mną również całe gimnazjum, liceum, studia. Lęk w zasadzie był nieodzowna części mojego życia. Ciągle czułam napięcie i miałam poczucie że „nie mogę odpocząć”. Zastanawiałams ie nawet jak to możliwe że ludzie odpoczywają, skoro ja nie potrafie i rzeczywiście obcy był mi stan odpoczynku.
Kiedy miałam 15 lat, czułam już ze cos jest ze mną nie tak. Miałam przeczucie, ze chyba nie każdy tak ma. Szukałam informacji i wtedy po raz pierwszy natrafiłam na hasło „ zaburzenia lękowe” . wiedziałam że to to. Wiedziałam, ale nie zdawałam sobie sprawy co mnie w związku z tym czeka. Byłam przekonana , że skończę szkołę, pójdę na studia, będę musiała się wyprowadzić i to wszystko SAMO MINIE-nic bardziej mylnego. Prawdziwe piekło miało dopiero nadejść.

Czas studiów.
Jak wyżej wspomniałam problemy lękowo-depresyjne miałam odkąd pamiętam. Już we wczesnym dzieciństwie, pierwsze lęki, pierwsze natręctwa, przymus kołysania itd.
Nadszedł czas studiów. Ten czas, w którym rzekomo samo miał mi minąć .
Pierwsze 3 lata studiów jakoś przeleciały- raz lepiej raz gorzej, czasem ataki paniki i kilkutygodniowy zjazd, lęk wolnopłynący i lęk przed utrata kontroli.
Generalnie wtedy jeszcze dało się żyć, trochę tam czegoś pounikałam i było okej.
Prawdziwe piekło zaczęło się we wrześniu 2015 roku. Chyba nigdy nie zapomnę tego okresu. Byłam wtedy na 4 roku studiów.
Przed rozpoczęciem roku akademickiego pojechałam na wakacje do Włoch. To co ta przeżyłam rozpoczęło cała ta zanurzeniową machinę, z którje później długi czas nie potrafiłam znaleźć wyjścia.
Już wyjeżdżając czułam napięcie. Trzeciego dnia wyjazdu- Atak paniki, jeden drugi, trzeci, przerażający lęk, uczucie bycia na krawędzi, potworna derealizacja. Przerażenie, i to pytanie w głowie: co mi jest!!!???, przekonanie że chyba wariuje, że teraz to mi pomoże tylko psychiatra. To był też początek mojego wielkiego lęku przed schizofrenia. Całe 10 dni wyjazdu czułam że tracę kontrole albo jestem krok od utraty, byłam pewna ze tracę rozum.
Parę dni później już zaczęły się natręctwa samobójcze. Nieustanna obawa ze popełnię samobójstwo.. a potem to już w ogóle spadałam na dno.. Ostatecznie wylądowałam na indywidualnym toku studiów, poszłam od psychiatry dostałam leki i …
…na 1,5 roku zapomniałam ze cos takiego w ogóle się wydarzyło- WYZDROWIAŁAM.
Tak wtedy myślałam- że to koniec, że jestem wolna, że ten okropny stan już nigdy nie wróci, nie przepisywałam takiej wielkiej mocy lekom- wydawało mi się ze to ja po prostu się zmieniłam, a branie leków nie ma tu nic do rzeczy.
Niestety, jak łatwo się domyśleć po odstawieniu leków, kiedy byłam pewna ze wyzdrowiałam koszmar rozpoczął się na nowo, a w zasadzie wszystko wróciło ze zdwojoną siłą, objawy rozszalały się na dobre, doszło mnóstwo nowych, nie wiedziałam co się dzieje, czułam ze tracę kontrole nad sobą, swoim umysłem, w ogóle nad całym życiem .
Czułam się jak wariat, byłam pewna ze mam uszkodzony mózg, albo to jakaś tajemnicza choroba psychiczna której nikt nie potrafi mi zdiagnozować. Znow Byłam na krawędzi.
Za wszelką cenę chciałam wiedzieć co mi jest, bo przecież ta masa objawów ten okropny stan to musi być cos poważnego. I tak trafiłam najpierw na divovica na YouTubie, a stamtąd na forum. Przeczytałam historie Victora, zobaczyłam podobieństwa i to zapaliło we mnie płomień nadziei. Potrzebowałam jednak jeszcze wielu kryzysów nim porządnie wzięłam się za odburzanie.

Rok 2018- moja apokalipsa
To na nim chciałabym się przede wszystkim skupić, bo był najtrudniejszy. Był to rok w którym nie brałam już żadnych leków i podjęłam decyzję o wychodzeniu z zaburzeń bez jakichkolwiek chemicznych wspomagaczy.
Rok 2018 był dla mnie też trudny ogólnie życiowo, był to czas wielu zmian, zwłaszcza pracy, a potem też miejsca zamieszkania.
Na początku owego roku rozpoczęłam staż w pewnej kancelarii, praca spokojna, podobało mi się. Czułam się dobrze, nic specjalnego się nie działo- do pewnego lutowego piątku
Wróciłam po pracy do domu i czułam się jakoś tak .. dziwnie. Tak, to chyba najlepsze słowo do opisania tego stanu. Jakoś tak kręciło mi się w głowie, nastrój spadł, odczułam wewnętrzną pustkę i niepokój. Położyłam się spać, w nadziei że następnego dnia będzie lepiej. W nocy jednak wybudziłam sie z drgawkami i przerażaniem- WTF!!??? Co to znowu ?? co mi się dzieje?? Przecież niczym się nie stresuje..
Od tego dnia niemal 24/24 towarzyszył mi lęk wolnołynący i zaczęły oplatać mnie niekończące się natręcta myślowe.
Nakręcałam się na całego, ponieważ wcześniej już bałam się schizofrenii, teraz na dobre ten strach zajrzał mi w oczy. Byłam pewna ze się rozchoruje. Bałam sie sama siedzieć, w napięciu rozglądałam się po miejscach w których jestem zastanawiając się czy nie zwariowałam, czy to co widzę to nie omam, a to co słyszę nie jest urojone. Każde stuknięcie, pukniecie w pokoju powodowało przerażenie, dźwięk telewizora zza ściany włączał analizę. W kółko chciałam się upewniać, czy inni tez widzą tego pająka na ścianie, czy ktoś również słyszał ten dziwny dźwięk.
Któregoś razu wieczorem odpaliłam telewizor i akurat był reportaż o schizofreniku który zabił swoja matkę- dostałam ataku paniki i zaczęłam unikać bliskich z obawy że skończę tak samo.
Innym razem przeczytałam, że schizofrenik jak ogląda tv wierzy ze np. dziennikarz z tv go widz. Będąc w stanie zagrożenia, kiedy w pewne niedzielne popołudnie oglądałam wiadomości, przeszła mi przez głowę myśl „ czy ten facet mnie widzi?”- znów atak paniki, a spirala nakręcania nabierała tempa.
Potem już cokolwiek nie robiłam, gdziekolwiek nie byłam myślałam tylko o tym- stałam na kolejce w poczcie, bałam się czy nie zwariuje siedząc w kościele, zastanawiałam się czy zaraz nie stracę kontaktu z rzeczywistości i nie zacznę wygadywać głupot. Bałam się zostawać sama, ale jeszcze bardziej bałam się być pośród ludzi, nie chciałam ich skrzywdzić, ale chyba najbardziej nie chciałam sie przed nimi skompromitować.
Byłam też mistrzem rozkminiania sensu życia, W tamtym czasie miałam mocny depresyjny stan( spowodowany ciągłym napięciem) i mnóstwo natręctw samobójczych.
Pewnego dnia wróciła z pracy , usiadłam w kuchni i przeleciała mi przez głowę myśl „ po co życie?” ., Dostałam paraliżu. W jednej chwili ogarnął mnie przerażający smutek- spirala nakręcania ruszyła. Nie byłam w stanie już nic innego robić. W kółko mieliłam to pytanie i zastanawiałam sie skad ta myśl przyszła, ze skoro się pojawiła to oznaka ze cos nie tak z moim mózgiem, ze idzie depresja i pewnie wkrótce popełnię samobójstwo (wnioskowanie u osób z zaburzeniami lękowymi jest o prostu niesamowite).
To był dla mnie ogromny cios, tym bardziej że jestem osobą wierzącą. Im bardziej nie chciałam tych mysi tym bardziej one mnie atakowały. Koszmar trwał w najlepsze, cokolwiek nie robiłam gdziekolwiek nie byłam w kółko myślam o samobójstwie. Szłam przez park, widziałam siebie wisząca na gałęzi, patrzyłam na drzwi, widziałam siebie na klamce, suszyłam włosy, miałam obraz myślowy jak owijam sobie kabel i się wieszam. Piekło, dosłownie piekło
I tak żyłam w tym piekle, mijał dzień za dniem, objawy skakały z jednego na drugi, a ja miałam poczucie totalnej utraty kontroli nad sowim umysłem

W skrócie objawy jakie mi towarzyszyły- dodam że w pewnym monecie (w tym przez zdecydowaną większość 2018 r.) objawy trwąły u mnie siedem dni w tygodniu , nieustannie.
A zatem, objawy fizyczne :
-nieustanne napiecie ciała, ogromne bóle mięśni, zwłaszcza łydek i pleców,
- drętwienia głowy i kończyn,
- bóle gardła,
- szczękościsk
- pieczenie skóry twarzy,
- drętwienie języka, poczucie ze jest on za duży ,
- zawroty głowy,
- okropne bóle kręgosłupa,
- bóle żołądka, torsje i wymioty,
- bóle jelit, rozwolnienia,
-okresowe jadłowstręty, potrafiłam np. tydzień prawie nic nie jesć.
- uderzenia zimna i gorąca,
- niemal cały czas się trzęsłam
- uczucie nóg jak z waty, idąc miałam wrażenie ze zaraz się przewrócę’ ogromna słabość w nogach,
- bezsenność, wybudzanie się z drgawkami
- uczucie zapadania,
- nasilone bóle głowy

Natręctwa myślowe:
- gonitwa myśli,
- obawa ze albo mam albo wkrótce dostane choroby psychicznej- mój największy konik- schizofrenia, ale bałam sie również chad i depresji endogennej
- obawa że nie wytrzymam i popełnię samobójstwo- mnóstwo obrazów myślowych- wszędzie widziałam siebie wisząca na jakimś drzewie, słupie, klamce od drzwi.
- obawa ze czeka mnie już tylko szpital psychiatryczny, całe życie będę wegetować,
- obawa ze już nic mnie nie czeka i ze to nigdy nie minie
- uczucie totalnej porażki bezradności, całkowita utrata wiary ze można z tego wyjść
- strach ze z powodu lęków przestane chodzić do pracy i będę w końcu bezdomną żebraczką
- lęk że stracę kontrole i zrobię komuś krzywdę- i tu również masa obrazów myślowych o tje tematyce
- do tego masa myśli egzystencjalnych : typu „ po co życie”, dlaczego istnieje świat,- myśli te mnie dosłownie paraliżowały i dumania nad tym często prowadziły do ataków paniki

I oczywiście derealizacja i depersonalizacja
- kompletna obcość otoczenia,
- odcięcie od uczuć do bliskich- siedząc z rodzina przy stole zastanawiałam się czy ich kocham i oczywiście dochodziłam do wniosku ze nie, co powodowało lęk że jestem niewdzięczną psychopatką skoro nie kocham np. swoich rodziców.
-W ogóle obcość względem bliskich siedziałam np. z przyjaciółmi i chociaż logicznie wiedziałam kim są , jak się nazywają itd., to kompletnie tego nie czułam. Na poziomie uczuciowym byli mi kompletnie obcy.
-obcość miejsc- siedziałam w pokoju i go nie poznawałam. Wiedziałam ze to mój pokój, jednak czułam się w nim niepewnie, na poziomie emocjonalnym było to dla nie obce miejsce i to mnie przerażało. Kiedy wchodziłam do kosicoła w którym była milion razy czułam że jest mi obcy i rozglądając się nie poznawałam tego miejsca, za każdym razem miałam poczucie jakbym była w nim po raz pierwszy
-utrata poczucia czasu- nie czułam mijających godzin, czy była 12 w południe czy 21 nie miało to dla mnie znaczenia, tak samo było z mijającymi dniami- nie miałam poczucia ze np. jest piątek albo środa, w zasadzie wszystkie dni zlewały sie w jeden, niekończący się dzień
-ludzie byli bardzo nierealni, patrząc na nich miałam wrażenie ze są manekinami albo ulepieni z plasteliny,
- domy jak z papieru, w ogóle poczucie że świat jest jak taka wielka makieta
- nie poznawałam też siebie w lustrze- wiedziałam logicznie kim jestem, ale moja twarz wydawała mis ie być zupełnie obca
- tak samo z głosem, jak mówiłam cos na głos wydawało mi sie ze to nie jest mój głos

Do tego stan depresyjny utrzymujący się niemal 24/24. Miałam okresy gdzie nieustannie płakałam, dosłownie cały dzień potrafiły płynąć mi z oczu łzy przy czym nie przyniosło to żadnej ulgi. Przerastało mnie wstawanie z łózka i najprostsze czynności typu wstawienie wody na herbatę. Przerastały mnie poranki, kiedy trzeba było iść i umyć włosy, a potem spędzić pół dnia w pracy- miałam wrażenie ze to nie na moje siły.. Czułam, że moje życie to już nie życie, a po prostu wegetacja, nie potrafiłam wyobrazić sobie ze przede mną np. jeszcze tyle lat egzystencji. Perspektywa życia w takim stanie np. jeszcze 50 lat była dla mnie przerażająca i prawdę mówiąc w pewnym momencie, nie widząc już możliwości odkręcenia tego stanu, zwyczajnie umrzeć . Jak to się więc stało że odbiłam się od tego dna i dziś prowadzę normalne życie? O tym poniżej.

ODBURZENIE
Będąc na totalnym dnie, miałam gdzieś w sobie na dnie serca tę iskierkę nadziei, ze można z tego wyjść, myślę że każdy lękowiec ją ma. Wchodzimy na forum, czytamy historie innych ludzi i widzimy przecież wyraźnie, że można. Zastanawiałam się więc co robię źle, czemu inni wychodzą , a mój stan się pogarsza, wydawało mi się bowiem ze teorie mam opanowaną do perfekcji i przecież stara się stosować ją w praktyce. Jednak prawdą jest że chociaż naprawdę się starałam to ciągle leżała u mnie podstawowa rzecz- wiara w to że to tylko zaburzenie. Ciągle jednak miałam wątpliwości, na siłę szukałam argumentów za tym że „ u mnie to co innego”. Problem był też tego typu, ze ja naprawdę nie pamiętałam innego życia. W którymś nagraniu chłopacy powiedzieli „ przypomnij sobie jak było przez zaburzeniem”- ja nie potrafiłam sobie przypomnieć, bo żyłam z tym w zasadzie od zawsze, a to dla mnie było wystarczającym argumentem przemawiającym za tym, że ja to jednak mam gorzej i nie mam możliwości wyjścia, że po prostu taka jestem, że to jednak coś z mózgiem.
Lekarza oczywiście nie pomagali. Pielgrzymowałam po psychiatrach i neurologach i słyszałam: dystymia, ciężka odmiana zaburzeń lękowych , stany zapalne w mózgu zmieniają chemie, bez leków się nie obejdzie, skrajny neurotyzm, nie da się już tego skorygować.
I tak naklejali na mnie kolejne łatki, a ja pozwalając na to z jednej strony próbowałam się odburzać, z drugiej upierałam się gdzieś w środku że musze znaleźć przyczynę sowich zaburzeń i ją wyeliminować. Szukałam nowych rozwiązań, a w zasadzie nowych potwierdzeń ze się nie da. Czytałam dobre rady innych ludzi na forum i wręcz się irytowałam, że mi radzą, bo przecież oni mieli lżej i nie rozumieją ze u mnie to już po zawodach :D
Akceptacja też u mnie leżała- niby mówiłam sobie że akceptuje, w rzeczywistości jednak ciągle trzymałam kontrole i sprawdzałam jak się czuję, co mi jest i dlaczego to nie mija. Denerwowałam się, że no przecież chodzę do pracy, wychodzę do ludzi, a to ciągle jest.
Z czasem jednak miałam dosyć , zupełnie dosyć życia w takim stanie i pomyślałam sobie, dobra, spróbuje, wezmę się porządnie za to odburzanie, sprawdzę czy można, a jeżeli nie to chyba naprawdę wole zakończy ten bezsensowny cyrk.

Pierwsza rzecz, teoria.
Uparłam się i słuchałam wszystkich nagrań divocvica, w zasadzie non stop. Czy sprzątałam, czy gdzieś jechałam, ciągle słuchałam nagrań, do tego stopnia ze w pewnym momencie już myślałam i słyszałam w głowie głos Victora i Hewada, w zasadzie z pamięci mogłabym recytować niektóre fragmenty nagrań. Potem, jak już zaczęło mi sie to wszystko sklejać i układać sięgałam po artykuły na forum i inne książki.
I tu o jednej rzeczy chciałabym napisać- wiele osób w kółko pyta o to co robić w danym stanie, pyta o objawy itd. Wiele osób jest już na forum miesiącami, a widać ze nie zna podstaw. I tutaj kochani, powiem wprost- to już jest wasz wybór. Moim zdaniem ciężko jest się odburzać nie znając teorii , nie rozumiejąc zaburzenia i płynących z nich objawów. Niestety ale od siebie trzeba coś dać, usiąść i posłuchać nagrań, przeczytać artykuły, po prostu zdobywać wiedze. My niestety często przesłuchamy cos pobieżnie, rzucimy okiem na jakiś artykuł,a potem oczekujemy ze inni się za nas odburzą, albo powiedzą coś co odmieni nasze życie- ale to tak nie działa.
Tak wiec ja, słuchałam nagrań do oporu. Mając już jakiś fundament teoretyczny, wprowadzałam w życie to co usłyszałam i po prostu sprawdzałam czy to przynosi jakiekolwiek efekty.

Po drugie, całościowe podejście do zaburzenia.
Od momentu podjęcia decyzji o chęci wyjścia z zaburzenia każdy objaw i każda myśl traktowałam w jednakowy sposób. Nie ważne czy w danym momencie bałam się schizofrenii, samobójstwa czy miałam natrętne myśli egzystencjalne- każdą myśl która powodowała u mnie lęk i analizę traktowałam jak śmiecia. Myśl to jest tylko myśl, projekcja umysłu, w tym wypadku wystraszonego umysłu, a wiec jej treść ma trzymać człowieka w napięciu. Jest to dosyć logiczne- kiedy jesteśmy szczęśliwi, odczuwamy radość, nasze myśli automatycznie staja się pozytywne, tylko wtedy na to nie zwracamy uwagi i nie zastanawiamy się czemu akurat teraz mamy taka, a nie inną myśl.
Podobnie jest w stanie zagrożenia, umysł aby utrzymać ten stan będzie nasyłał myśli które maja nasz straszyć. Jest to klucz do poradzenia sobie z natręctwami myslowymi. Zapiszcie sobie na kartce i powieście nad łóżkiem- MYŚL TO JEST TYLKO MYŚL. W głowie naprawdę można wszystko i nijak to się ma do rzeczywistości.
Podobnie z objawami, wszystkie wrzucamy do jednego wora. W zaburzeniu jak najbardziej może być tak, że jednego dnia potyka serce, drugiego drętwieją nogi, trzeciego mamy lęk wolnopłynącego a czwartego jeszcze silną derealizacje. Trzeba zrozumieć, że nie ma to znaczenia. Akceptujemy wszystkie objawy, godzimy się na to aby po prostu przez jakiś czas nam towarzyszyły.

Po trzecie, akceptacja czarnych scenariusz
Kiedy pracujemy nad myślami, stosujemy różne techniki, jedni racjonalizują inni ośmieszają. Wszystko to jest dobre i potrzebne, jednak z mojego doświadczenia mogę powiedzieć, że przychodzi moment kiedy sama racjonalizacja to za mało i dobrze jest zrobić krok następny- zaakceptować czarny scenariusz jaki mamy w głowie.
Kiedy ja np. bałam się schizofrenii, na początku oczywiście racjonalizowałam, że tego nie mam, że byłam u lekarza, że przecież ludzie by widzieli. To wszystko działało, ale na krótką metę. Wystarczył jakiś wyzwalacz i znów wpadałam w to błędne koło. W końcu doszłam do tej granicy kiedy wiedziałam że trzeba po prostu przyjąć ewentualna możliwość zachorowania.
Pamiętam że usiadłam i na początku na głos sobie powtarzałam „ no dobra, dawajcie tą schizofrenie, mogę się rozchorować. Proszę bardzo, czekam na te omamy, najwyżej wyląduje w szpitalu”- oczywiście lęk wtedy rósł niesamowicie, jednak naprawdę warto wziąć to nagłe pogorszenie po prostu na przeczekanie. Potem za każdym razem kiedy pojawiała się taka myśl godziłam sie wewnętrznie na to że taks się stanie.
Kiedy bałam się samobójstwa- mówiłam : okej, no to się powiesze, ale poczekam do soboty, bo teraz mam jeszcze dużo pracy do wykonania”
Akceptacja czarnych scenariuszy pomaga ogólnie w życiu. Bo życie słuchajcie nie jest krainą miodem i mlekiem płynącą, tak naprawdę nie wiemy co nas czeka , możemy doswiadczyc jeszcze iwelu trudnych chwil i dobrze jest wyćwiczenie w sobie postawy godzenia się z sytuacjami i wydarzeniami na które nie mamy wpływu. Niemniej moim zdaniem naprawdę wszystko jest lepsze od życia w zaburzeniu. Milion razy wolałam już zwariować czy się zabić niż żyć w takim zniewoleniu.

Po czwarte, zajęcie.
Wszystko co powyżej napisane nie ma najmniejszego sensu, jeżeli 24/24 siedzimy w domu i gapimy sie w ściane. Zajęcie jest potrzebne, ale nie jako ucieczka, byle tylko nie czuć i nie myśleć. Zajmowanie się czymś w czasie zaburzenia pozwala też na wzrost zaufania do samego siebie- mamy dużo dziwnych objawów ale np. wstajemy do pracy, wypełniamy obowiązki, DAJEMY RADE. To nam pokazuje, ze w zasadzie możemy normalnie życ i wiele rzeczy robić pomimo tego co projektuje nasz umysł.

Po piąte, wychodzenie naprzeciw trudnym sytuacjom- nie unikamy !
W zaburzeniu lękowym jest tak, że najchętniej unikalibyśmy sytuacji które powodują pogorszenie objawów, wzrost napięcia. Przykładowo, gdy ktoś dostaje ataków paniki po wyjściu z domu, najchętniej by z niego nie wychodził, kiedy ktoś boi się jeździć komunikacja miejska, chodzi wszędzie pieszo. Chcąc wyjść z zaburzenia trzeba pokazać umysłowi że wilk nie jest taki straszny jak go maluje. Trzeba zrozumieć ze unikanie takich sytuacji utrwala nasze lęki i nie pozwala na odburzenie. Nie można absolutnie nigdy się ograniczać ze względu na nerwice, jeżeli z czegoś rezygnujecie zapytajcie się siebie dlaczego to robicie- jeżeli motywacja jest jedynie lęk przed objawami, nie róbcie tego.
Polecam tez nie unikać tematów których się boimy. Oczywiście nie zachęcam do googlowania i czytania o zawałach, rakach, chorobach psychicznych i morderstwach, ale nie możemy tez się całkowicie odcinać od takiej tematyki. Jeżeli już natrafimy na taka informacje, coś usłyszymy, zobaczymy- ćwiczmy dystans.

Po szóste, sztuka cierpienia.
Dla mnie niezwykle istotna sprawa. Nie da się moim zdaniem- wyjść z zaburzenia bez cierpienia. Jeżeli chcemy sie odburzyc trzeba pozwolić sobie czasem po prostu upaść na dno, poczuć maksymalnie fatalny stan i na własnej skórze się przekonać, że poza tym ze czujemy się fatalnie to nic z tego co mamy w swojej głowie nadal się nie wydarzyło.
W moim przypadku odburzenie nastąpiło po maksymalnym kryzysie- odczuwałam wszystkie możliwe objawy non stop, a przy tym chodziłam do pracy i jakoś ostatkiem sił ciągnęłam ten wózek. Pewnego dnia wykończona paromiesięcznymi zmaganiami, traciłam nadzieje że cokolwiek mi jeszcze pomoże, miałam poczucie ze całe to odburzanie na nic, ze nie potrafię z tego wyjść.
Pamiętam, że leżałam na ziemi i dosłownie wyłam błagając Boga o ratunek. Czułam że nie mam już siły ani chodzić do pracy, ani dalej tak żyć. Poddałam się, wolałam zwariować, zabić siebie, stracić kontrole, koczować w psychiatryku do końca życia- wszytsko było lepsze niż tkwienie w tym stanie.
Tamtego dnia doszłam do tej granicy, granicy za która była wolność, zrozumiałam że to wszystko tylko gra umysłu, że już przecież mam tyle objawów tak sie tragicznie czuje, a mimo to pracuje, żyje i w zasadzie nic więcej się nie dzieje. Żaden scenariusz z mojej głowy się nie sprawdził, żaden. To było przejście od wolności- wolności w której zaakceptowałam życie takim jakie jest , nabrałam dystansu, pogodziłam się z rzeczami na które nie mam wpływu, wybaczyłam sobie , wybaczyłam innym. Zaakceptowałam swoją wrażliwość, a także dosyć niską odporność na stres- i dziś nie unikam trudnych sytuacji byle tylko się nie stresować i przypadkiem nie mieć jakiegoś obajwu ;)
Tamtego wieczoru załamania, a w zasadzie dzień po nim, wydarzyło się coś jeszcze o czym jako osoba wierząca jestem przekonana- dostąpiłam łaski uzdrowienia o którą tez przez cały ten czas prosiłam. Św Benedykt mawiał „ módl się i paracuj” i to też towarzyszyło mi przez cały okres wychodzenia z zaburzenia- pracowałam nad sobą, a jednocześnie ufałam że On może mi w tym pomóc. Oczywiście wiem, że nie każdy jest wierzący. Jest to jednak moja historia i nie mogę pominąć tego ważnego dla mnie elementu, dlatego proszę o uszanowanie 

Dziś nie mam żadnych objawów zaburzenia, nie mam lęku wolnopłynącego, nie dręczą mnie natręctwa myślowe. 
Wciąż jednak jestem tą sama wrażliwą Natalią, pozwalam sobie na wszystkie emocje, czasem się smucę, czasem nawet zapłacze, a w sytuacjach stresujących pojawiają się u mnie objawy stresu, które nie są jednak już utrzymywane moja uwagą i nie przeradzają się w objawy nerwicowe.
W między czasie zmieniłam prace, doświadczyłam wielu trudnych stresujących sytuacji i przyjmując je jako naturalny element życia poradziłam sobie z nimi nie doświadczając żadnego „nawrotu”.
A powiedz Natalko czy miałas tak że np miesiąc było ok a nagle jakiś objaw i mysl że teraz pewnie coś się dzieje np jakas choroba lub rąk.. Ja tak mam że jest jakiś czas ok a potem np zawrot głowy z nikąd i ja już w lękowym schemacie i tak w kółko..

Tak, miałam tak. Czasem np 2 tyg okej, a potem znikąd jakas myśl, objaw. To jets zupełnie normlane wtym stanie i po prostu trzeba przestać się temu dziwić :)
Awatar użytkownika
grzeslaw
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 185
Rejestracja: 17 czerwca 2018, o 11:27

18 marca 2019, o 12:24

Gratuluję !
Evita
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 23
Rejestracja: 19 stycznia 2019, o 14:35

19 marca 2019, o 16:12

Natalio, serdecznie Ci gratuluję. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Powiedz jak Ci się udało skończyć takie trudne studia z takimi objawami? Ja jak się za bardzo forsuje po lękowym czasie to choruję na zatoki... Jesteś niesamowicie pracowitą osobą. ;ok
Awatar użytkownika
Natalie1208
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 436
Rejestracja: 17 maja 2017, o 13:39

19 marca 2019, o 17:28

Evita pisze:
19 marca 2019, o 16:12
Natalio, serdecznie Ci gratuluję. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Powiedz jak Ci się udało skończyć takie trudne studia z takimi objawami? Ja jak się za bardzo forsuje po lękowym czasie to choruję na zatoki... Jesteś niesamowicie pracowitą osobą. ;ok
Dziękuję, bardzo mi miło to czytać :))
studia, cóż. rok byłam na indywidualnym toku, to sie uczyłam w swoim tempie i tylko chodziłam na egzaminy. Ratował mnei chyba mimo wszystko perfekcjonizm ( nie pochwalam obecnie, bo wiem że też ten perfekcjonizm był jednym z powodów mojej nerwicy) i wysokie ambicje, bo nawet jak sie fatalnie czułam to zależało mi na dobrych stopiach, na tym by wywiązać sie ze swoich obowiązków. no, ale studia były bardzo cięzkie, nie wiem czy dziś ponownie bym takie wybrała. Tak czy owak, warto było pracować cięzko. Jestem dumna i z dyplomu i z wykonanej pracy nad sobą. Chociaż przyznam, ze jak pryzpomne osbie tamten okropny czas to sama siebie podziwiam że jakos ciągnełam w takim stanie ten wózek :D

Powodzenia Ci życzę i przesyłam duuużo siły :friend:
ALICJA3000
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 38
Rejestracja: 15 września 2018, o 18:23

20 marca 2019, o 13:33

Evita pisze:
19 marca 2019, o 16:12
Natalio, serdecznie Ci gratuluję. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Powiedz jak Ci się udało skończyć takie trudne studia z takimi objawami? Ja jak się za bardzo forsuje po lękowym czasie to choruję na zatoki... Jesteś niesamowicie pracowitą osobą. ;ok
A jak to jest u Ciebie z tymi zatokami? Ja zauważyłam dziwna zbieżność miedzy zatokami a nasilaniem mi się nerwicy. Coś wiesz na ten temat może? :)

Natalia dziękuję za posta! Oby jak najwięcej takich i dużo czerpania z życia Ci życzę cmok
Evita
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 23
Rejestracja: 19 stycznia 2019, o 14:35

22 marca 2019, o 10:42

Natalio, jeszcze mam pytanie- jak radzisz sobie ze swoimi bólami głowy, tzn jak to robisz że nie masz do nich podejścia lękowego? Ja mam ucisk na rdzeń kregowy w odcinku szyjnym kręgosłupa i jest to też dla mnie powód do lęków, jak trochę boli to od razu panikuje, że będzie gorzej i że trudno żyć z bólem plus czarne scenariusze o niedowladach itp. (teoretycznie jest to możliwe). Ponadto dołuje się, że często chodzę na rehabilitację jak starsza osoba i że w przychodni naogol są starsi ludzie i ja... że inni w moim wieku chodzą do pracy a moje życie kręci się wokół rehabilitacji i terapi...(nie pracuję ze wz na dzieci). Dzięki za odpowiedź.
Gafa
Hardcorowy "Ryzykant" Forum
Posty: 723
Rejestracja: 27 grudnia 2016, o 14:27

22 marca 2019, o 13:57

Evita pisze:
22 marca 2019, o 10:42
Natalio, jeszcze mam pytanie- jak radzisz sobie ze swoimi bólami głowy, tzn jak to robisz że nie masz do nich podejścia lękowego? Ja mam ucisk na rdzeń kregowy w odcinku szyjnym kręgosłupa i jest to też dla mnie powód do lęków, jak trochę boli to od razu panikuje, że będzie gorzej i że trudno żyć z bólem plus czarne scenariusze o niedowladach itp. (teoretycznie jest to możliwe). Ponadto dołuje się, że często chodzę na rehabilitację jak starsza osoba i że w przychodni naogol są starsi ludzie i ja... że inni w moim wieku chodzą do pracy a moje życie kręci się wokół rehabilitacji i terapi...(nie pracuję ze wz na dzieci). Dzięki za odpowiedź.
Wiem że pytanie jest do Natalii ale powiem Ci jak ja radze sobie z bólem głowy bo to jest mój główny objaw. Otóż trzeba zrozumieć że od bólu głowy nie uciekniesz. Jak boli mnie głowa to staram się otworzyć na ten ból najbardziej jak potrafię. Staram się zaakceptować go najbardziej jak potrafię. Mówię sobie to tylko BÓL. Patrzę na ten ból z pozycji obserwatora. Osoby ,,trzeciej. Staram się nie myśleć o bólu. Gdy przychodzi myśl - komentuje że to nerwicy nie pasuje ten ból. Prawdziwa ,,ja,, nie stawiam mu oporu bowiem że to tylko pogłębia problem.
Evita
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 23
Rejestracja: 19 stycznia 2019, o 14:35

23 marca 2019, o 08:32

ALICJA3000 pisze:
20 marca 2019, o 13:33
Evita pisze:
19 marca 2019, o 16:12
Natalio, serdecznie Ci gratuluję. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Powiedz jak Ci się udało skończyć takie trudne studia z takimi objawami? Ja jak się za bardzo forsuje po lękowym czasie to choruję na zatoki... Jesteś niesamowicie pracowitą osobą. ;ok
A jak to jest u Ciebie z tymi zatokami? Ja zauważyłam dziwna zbieżność miedzy zatokami a nasilaniem mi się nerwicy. Coś wiesz na ten temat może? :)

Natalia dziękuję za posta! Oby jak najwięcej takich i dużo czerpania z życia Ci życzę cmok
Hej, mi się wydaje że przy nasileniu lęków spada odporność z przemęczenia. Wtedy choruje to co słabe w organizmie. Mi pomaga na samym początku choroby płukanie nosa i zatok sinus rinse. Warto dbać o odporność w takim czasie tj wit C, czosnek, miód. No i leczenie klimatyczne dobrze robi tj min 2 tygodnie nad morzem, tężnie itp. Zdrowia życzę
Evita
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 23
Rejestracja: 19 stycznia 2019, o 14:35

23 marca 2019, o 08:39

Gafa pisze:
22 marca 2019, o 13:57
Evita pisze:
22 marca 2019, o 10:42
Natalio, jeszcze mam pytanie- jak radzisz sobie ze swoimi bólami głowy, tzn jak to robisz że nie masz do nich podejścia lękowego? Ja mam ucisk na rdzeń kregowy w odcinku szyjnym kręgosłupa i jest to też dla mnie powód do lęków, jak trochę boli to od razu panikuje, że będzie gorzej i że trudno żyć z bólem plus czarne scenariusze o niedowladach itp. (teoretycznie jest to możliwe). Ponadto dołuje się, że często chodzę na rehabilitację jak starsza osoba i że w przychodni naogol są starsi ludzie i ja... że inni w moim wieku chodzą do pracy a moje życie kręci się wokół rehabilitacji i terapi...(nie pracuję ze wz na dzieci). Dzięki za odpowiedź.
Wiem że pytanie jest do Natalii ale powiem Ci jak ja radze sobie z bólem głowy bo to jest mój główny objaw. Otóż trzeba zrozumieć że od bólu głowy nie uciekniesz. Jak boli mnie głowa to staram się otworzyć na ten ból najbardziej jak potrafię. Staram się zaakceptować go najbardziej jak potrafię. Mówię sobie to tylko BÓL. Patrzę na ten ból z pozycji obserwatora. Osoby ,,trzeciej. Staram się nie myśleć o bólu. Gdy przychodzi myśl - komentuje że to nerwicy nie pasuje ten ból. Prawdziwa ,,ja,, nie stawiam mu oporu bowiem że to tylko pogłębia problem.
Dzięki, cenne porady. A może mi podpowiesz jak przestać się nakręcac czarnymi scenariuszami bo W moim stanie kręgosłupa teoretycznie są one możliwe tj niedowłady, utrata siły mięśni, operacja. Jak czuję ból to od razu mam takie czarne myśli. Pozwolić aby płynęły?
Awatar użytkownika
Juliaaa78569
Dyżurny na forum Odważny VIP
Posty: 569
Rejestracja: 27 kwietnia 2018, o 16:25

25 czerwca 2019, o 16:23

Często wracam do tego posta i z zapartym tchem czytam każdą linijkę, podziwiając Twoją ciężką pracę i zaangażowanie, by wyjść z nerwicy. Twoje przemyślenia są niezwykle mądre i dojrzałe oraz bardzo mnie inspirują.
Gdy mam dołek lubię tu wracać, gdyż ponownie rozpala to we mnie iskierkę nadziei, że jednak się da! Bo da się! I Ty to właśnie pokazałaś! Że nic, nigdy nie jest stracone. Że dzięki zaangażowaniu i ciężkiej pracy możemy mieć szczęśliwsze życie.
Naprawdę podziwiam i gdzieś tam bardzo, bardzo głęboko wierzę, że mi też się kiedyś uda!
Podziwiam i dziękuje :)
Boysky
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 3
Rejestracja: 14 grudnia 2018, o 18:48

31 lipca 2019, o 16:56

Natalie , bardzo dziękuje za Twoja opowieść. Świetnie się czyta i daje nadzieje. Ja cały czas jeszcze próbuje się wyleczyć i dzisiaj w chwili gorszego samopoczucia Twoja historia mi pomaga. Pozdrawiam!
Sia03
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 28
Rejestracja: 28 sierpnia 2018, o 19:21

8 października 2019, o 09:30

Natalie1208 pisze:
10 marca 2019, o 22:22
Przyznam, że ze wzruszeniem piszę tą historie. Wyszłam na wolność, po 15 latach niewoli. Oczywiście bywały okresy lepsze, gorsze, natomiast ostatnie lata, a zwłaszcza rok 2018 to było więzienie o zaostrzonym rygorze. Gdzieś w środku traciłam nadzieje, ze kiedykolwiek opuszczę jego mury. Dziś jestem wolna, prowadzę normalne życie, jestem szczęśliwa.
Zaczynając od początku.
Dzieciństwo i szkoła
Zaburzania lękowe miałam w zasadzie od zawsze. Jako dziecko byłam wyjątkowo wrażliwa, wręcz taka melancholijno- depresyjna, wiecznie zestresowana. Już wtedy miała dosyć duże somaty, ciągłe bóle brzucha , potem też bóle głowy, które mam do dziś ( nie są problemem stricte nerwicowym, niemniej wpływają na moje życie znacznie)
Bardzo długo tez się kołysałam. Tak, kołysałam. Dokładnie w taki sposób jaki się kołyszą dzieci z chorobą sierocą, mijał rok za rokiem a to nie mijało. Nigdy też nie umiałam siedzieć sama w ciszy, musiałam cos robić, a jak nie robić, to chociaż kołysać, to jakoś niwelowało napięcie. Napięcie którego wtedy jeszcze nie rozumiałam, chociaż to już były sygnały ze jest cos nie tak.
Mijała szkoła podstawowa, zaczęły się problemy z wyjazdami- każdy wyjazd, to złe samopoczucie, bóle brzucha, niepokój i już wtedy natrętne myśli że odstane grypę jelitową. Ciągnęło się to za mną również całe gimnazjum, liceum, studia. Lęk w zasadzie był nieodzowna części mojego życia. Ciągle czułam napięcie i miałam poczucie że „nie mogę odpocząć”. Zastanawiałams ie nawet jak to możliwe że ludzie odpoczywają, skoro ja nie potrafie i rzeczywiście obcy był mi stan odpoczynku.
Kiedy miałam 15 lat, czułam już ze cos jest ze mną nie tak. Miałam przeczucie, ze chyba nie każdy tak ma. Szukałam informacji i wtedy po raz pierwszy natrafiłam na hasło „ zaburzenia lękowe” . wiedziałam że to to. Wiedziałam, ale nie zdawałam sobie sprawy co mnie w związku z tym czeka. Byłam przekonana , że skończę szkołę, pójdę na studia, będę musiała się wyprowadzić i to wszystko SAMO MINIE-nic bardziej mylnego. Prawdziwe piekło miało dopiero nadejść.

Czas studiów.
Jak wyżej wspomniałam problemy lękowo-depresyjne miałam odkąd pamiętam. Już we wczesnym dzieciństwie, pierwsze lęki, pierwsze natręctwa, przymus kołysania itd.
Nadszedł czas studiów. Ten czas, w którym rzekomo samo miał mi minąć .
Pierwsze 3 lata studiów jakoś przeleciały- raz lepiej raz gorzej, czasem ataki paniki i kilkutygodniowy zjazd, lęk wolnopłynący i lęk przed utrata kontroli.
Generalnie wtedy jeszcze dało się żyć, trochę tam czegoś pounikałam i było okej.
Prawdziwe piekło zaczęło się we wrześniu 2015 roku. Chyba nigdy nie zapomnę tego okresu. Byłam wtedy na 4 roku studiów.
Przed rozpoczęciem roku akademickiego pojechałam na wakacje do Włoch. To co ta przeżyłam rozpoczęło cała ta zanurzeniową machinę, z którje później długi czas nie potrafiłam znaleźć wyjścia.
Już wyjeżdżając czułam napięcie. Trzeciego dnia wyjazdu- Atak paniki, jeden drugi, trzeci, przerażający lęk, uczucie bycia na krawędzi, potworna derealizacja. Przerażenie, i to pytanie w głowie: co mi jest!!!???, przekonanie że chyba wariuje, że teraz to mi pomoże tylko psychiatra. To był też początek mojego wielkiego lęku przed schizofrenia. Całe 10 dni wyjazdu czułam że tracę kontrole albo jestem krok od utraty, byłam pewna ze tracę rozum.
Parę dni później już zaczęły się natręctwa samobójcze. Nieustanna obawa ze popełnię samobójstwo.. a potem to już w ogóle spadałam na dno.. Ostatecznie wylądowałam na indywidualnym toku studiów, poszłam od psychiatry dostałam leki i …
…na 1,5 roku zapomniałam ze cos takiego w ogóle się wydarzyło- WYZDROWIAŁAM.
Tak wtedy myślałam- że to koniec, że jestem wolna, że ten okropny stan już nigdy nie wróci, nie przepisywałam takiej wielkiej mocy lekom- wydawało mi się ze to ja po prostu się zmieniłam, a branie leków nie ma tu nic do rzeczy.
Niestety, jak łatwo się domyśleć po odstawieniu leków, kiedy byłam pewna ze wyzdrowiałam koszmar rozpoczął się na nowo, a w zasadzie wszystko wróciło ze zdwojoną siłą, objawy rozszalały się na dobre, doszło mnóstwo nowych, nie wiedziałam co się dzieje, czułam ze tracę kontrole nad sobą, swoim umysłem, w ogóle nad całym życiem .
Czułam się jak wariat, byłam pewna ze mam uszkodzony mózg, albo to jakaś tajemnicza choroba psychiczna której nikt nie potrafi mi zdiagnozować. Znow Byłam na krawędzi.
Za wszelką cenę chciałam wiedzieć co mi jest, bo przecież ta masa objawów ten okropny stan to musi być cos poważnego. I tak trafiłam najpierw na divovica na YouTubie, a stamtąd na forum. Przeczytałam historie Victora, zobaczyłam podobieństwa i to zapaliło we mnie płomień nadziei. Potrzebowałam jednak jeszcze wielu kryzysów nim porządnie wzięłam się za odburzanie.

Rok 2018- moja apokalipsa
To na nim chciałabym się przede wszystkim skupić, bo był najtrudniejszy. Był to rok w którym nie brałam już żadnych leków i podjęłam decyzję o wychodzeniu z zaburzeń bez jakichkolwiek chemicznych wspomagaczy.
Rok 2018 był dla mnie też trudny ogólnie życiowo, był to czas wielu zmian, zwłaszcza pracy, a potem też miejsca zamieszkania.
Na początku owego roku rozpoczęłam staż w pewnej kancelarii, praca spokojna, podobało mi się. Czułam się dobrze, nic specjalnego się nie działo- do pewnego lutowego piątku
Wróciłam po pracy do domu i czułam się jakoś tak .. dziwnie. Tak, to chyba najlepsze słowo do opisania tego stanu. Jakoś tak kręciło mi się w głowie, nastrój spadł, odczułam wewnętrzną pustkę i niepokój. Położyłam się spać, w nadziei że następnego dnia będzie lepiej. W nocy jednak wybudziłam sie z drgawkami i przerażaniem- WTF!!??? Co to znowu ?? co mi się dzieje?? Przecież niczym się nie stresuje..
Od tego dnia niemal 24/24 towarzyszył mi lęk wolnołynący i zaczęły oplatać mnie niekończące się natręcta myślowe.
Nakręcałam się na całego, ponieważ wcześniej już bałam się schizofrenii, teraz na dobre ten strach zajrzał mi w oczy. Byłam pewna ze się rozchoruje. Bałam sie sama siedzieć, w napięciu rozglądałam się po miejscach w których jestem zastanawiając się czy nie zwariowałam, czy to co widzę to nie omam, a to co słyszę nie jest urojone. Każde stuknięcie, pukniecie w pokoju powodowało przerażenie, dźwięk telewizora zza ściany włączał analizę. W kółko chciałam się upewniać, czy inni tez widzą tego pająka na ścianie, czy ktoś również słyszał ten dziwny dźwięk.
Któregoś razu wieczorem odpaliłam telewizor i akurat był reportaż o schizofreniku który zabił swoja matkę- dostałam ataku paniki i zaczęłam unikać bliskich z obawy że skończę tak samo.
Innym razem przeczytałam, że schizofrenik jak ogląda tv wierzy ze np. dziennikarz z tv go widz. Będąc w stanie zagrożenia, kiedy w pewne niedzielne popołudnie oglądałam wiadomości, przeszła mi przez głowę myśl „ czy ten facet mnie widzi?”- znów atak paniki, a spirala nakręcania nabierała tempa.
Potem już cokolwiek nie robiłam, gdziekolwiek nie byłam myślałam tylko o tym- stałam na kolejce w poczcie, bałam się czy nie zwariuje siedząc w kościele, zastanawiałam się czy zaraz nie stracę kontaktu z rzeczywistości i nie zacznę wygadywać głupot. Bałam się zostawać sama, ale jeszcze bardziej bałam się być pośród ludzi, nie chciałam ich skrzywdzić, ale chyba najbardziej nie chciałam sie przed nimi skompromitować.
Byłam też mistrzem rozkminiania sensu życia, W tamtym czasie miałam mocny depresyjny stan( spowodowany ciągłym napięciem) i mnóstwo natręctw samobójczych.
Pewnego dnia wróciła z pracy , usiadłam w kuchni i przeleciała mi przez głowę myśl „ po co życie?” ., Dostałam paraliżu. W jednej chwili ogarnął mnie przerażający smutek- spirala nakręcania ruszyła. Nie byłam w stanie już nic innego robić. W kółko mieliłam to pytanie i zastanawiałam sie skad ta myśl przyszła, ze skoro się pojawiła to oznaka ze cos nie tak z moim mózgiem, ze idzie depresja i pewnie wkrótce popełnię samobójstwo (wnioskowanie u osób z zaburzeniami lękowymi jest o prostu niesamowite).
To był dla mnie ogromny cios, tym bardziej że jestem osobą wierzącą. Im bardziej nie chciałam tych mysi tym bardziej one mnie atakowały. Koszmar trwał w najlepsze, cokolwiek nie robiłam gdziekolwiek nie byłam w kółko myślam o samobójstwie. Szłam przez park, widziałam siebie wisząca na gałęzi, patrzyłam na drzwi, widziałam siebie na klamce, suszyłam włosy, miałam obraz myślowy jak owijam sobie kabel i się wieszam. Piekło, dosłownie piekło
I tak żyłam w tym piekle, mijał dzień za dniem, objawy skakały z jednego na drugi, a ja miałam poczucie totalnej utraty kontroli nad sowim umysłem

W skrócie objawy jakie mi towarzyszyły- dodam że w pewnym monecie (w tym przez zdecydowaną większość 2018 r.) objawy trwąły u mnie siedem dni w tygodniu , nieustannie.
A zatem, objawy fizyczne :
-nieustanne napiecie ciała, ogromne bóle mięśni, zwłaszcza łydek i pleców,
- drętwienia głowy i kończyn,
- bóle gardła,
- szczękościsk
- pieczenie skóry twarzy,
- drętwienie języka, poczucie ze jest on za duży ,
- zawroty głowy,
- okropne bóle kręgosłupa,
- bóle żołądka, torsje i wymioty,
- bóle jelit, rozwolnienia,
-okresowe jadłowstręty, potrafiłam np. tydzień prawie nic nie jesć.
- uderzenia zimna i gorąca,
- niemal cały czas się trzęsłam
- uczucie nóg jak z waty, idąc miałam wrażenie ze zaraz się przewrócę’ ogromna słabość w nogach,
- bezsenność, wybudzanie się z drgawkami
- uczucie zapadania,
- nasilone bóle głowy

Natręctwa myślowe:
- gonitwa myśli,
- obawa ze albo mam albo wkrótce dostane choroby psychicznej- mój największy konik- schizofrenia, ale bałam sie również chad i depresji endogennej
- obawa że nie wytrzymam i popełnię samobójstwo- mnóstwo obrazów myślowych- wszędzie widziałam siebie wisząca na jakimś drzewie, słupie, klamce od drzwi.
- obawa ze czeka mnie już tylko szpital psychiatryczny, całe życie będę wegetować,
- obawa ze już nic mnie nie czeka i ze to nigdy nie minie
- uczucie totalnej porażki bezradności, całkowita utrata wiary ze można z tego wyjść
- strach ze z powodu lęków przestane chodzić do pracy i będę w końcu bezdomną żebraczką
- lęk że stracę kontrole i zrobię komuś krzywdę- i tu również masa obrazów myślowych o tje tematyce
- do tego masa myśli egzystencjalnych : typu „ po co życie”, dlaczego istnieje świat,- myśli te mnie dosłownie paraliżowały i dumania nad tym często prowadziły do ataków paniki

I oczywiście derealizacja i depersonalizacja
- kompletna obcość otoczenia,
- odcięcie od uczuć do bliskich- siedząc z rodzina przy stole zastanawiałam się czy ich kocham i oczywiście dochodziłam do wniosku ze nie, co powodowało lęk że jestem niewdzięczną psychopatką skoro nie kocham np. swoich rodziców.
-W ogóle obcość względem bliskich siedziałam np. z przyjaciółmi i chociaż logicznie wiedziałam kim są , jak się nazywają itd., to kompletnie tego nie czułam. Na poziomie uczuciowym byli mi kompletnie obcy.
-obcość miejsc- siedziałam w pokoju i go nie poznawałam. Wiedziałam ze to mój pokój, jednak czułam się w nim niepewnie, na poziomie emocjonalnym było to dla nie obce miejsce i to mnie przerażało. Kiedy wchodziłam do kosicoła w którym była milion razy czułam że jest mi obcy i rozglądając się nie poznawałam tego miejsca, za każdym razem miałam poczucie jakbym była w nim po raz pierwszy
-utrata poczucia czasu- nie czułam mijających godzin, czy była 12 w południe czy 21 nie miało to dla mnie znaczenia, tak samo było z mijającymi dniami- nie miałam poczucia ze np. jest piątek albo środa, w zasadzie wszystkie dni zlewały sie w jeden, niekończący się dzień
-ludzie byli bardzo nierealni, patrząc na nich miałam wrażenie ze są manekinami albo ulepieni z plasteliny,
- domy jak z papieru, w ogóle poczucie że świat jest jak taka wielka makieta
- nie poznawałam też siebie w lustrze- wiedziałam logicznie kim jestem, ale moja twarz wydawała mis ie być zupełnie obca
- tak samo z głosem, jak mówiłam cos na głos wydawało mi sie ze to nie jest mój głos

Do tego stan depresyjny utrzymujący się niemal 24/24. Miałam okresy gdzie nieustannie płakałam, dosłownie cały dzień potrafiły płynąć mi z oczu łzy przy czym nie przyniosło to żadnej ulgi. Przerastało mnie wstawanie z łózka i najprostsze czynności typu wstawienie wody na herbatę. Przerastały mnie poranki, kiedy trzeba było iść i umyć włosy, a potem spędzić pół dnia w pracy- miałam wrażenie ze to nie na moje siły.. Czułam, że moje życie to już nie życie, a po prostu wegetacja, nie potrafiłam wyobrazić sobie ze przede mną np. jeszcze tyle lat egzystencji. Perspektywa życia w takim stanie np. jeszcze 50 lat była dla mnie przerażająca i prawdę mówiąc w pewnym momencie, nie widząc już możliwości odkręcenia tego stanu, zwyczajnie umrzeć . Jak to się więc stało że odbiłam się od tego dna i dziś prowadzę normalne życie? O tym poniżej.

ODBURZENIE
Będąc na totalnym dnie, miałam gdzieś w sobie na dnie serca tę iskierkę nadziei, ze można z tego wyjść, myślę że każdy lękowiec ją ma. Wchodzimy na forum, czytamy historie innych ludzi i widzimy przecież wyraźnie, że można. Zastanawiałam się więc co robię źle, czemu inni wychodzą , a mój stan się pogarsza, wydawało mi się bowiem ze teorie mam opanowaną do perfekcji i przecież stara się stosować ją w praktyce. Jednak prawdą jest że chociaż naprawdę się starałam to ciągle leżała u mnie podstawowa rzecz- wiara w to że to tylko zaburzenie. Ciągle jednak miałam wątpliwości, na siłę szukałam argumentów za tym że „ u mnie to co innego”. Problem był też tego typu, ze ja naprawdę nie pamiętałam innego życia. W którymś nagraniu chłopacy powiedzieli „ przypomnij sobie jak było przez zaburzeniem”- ja nie potrafiłam sobie przypomnieć, bo żyłam z tym w zasadzie od zawsze, a to dla mnie było wystarczającym argumentem przemawiającym za tym, że ja to jednak mam gorzej i nie mam możliwości wyjścia, że po prostu taka jestem, że to jednak coś z mózgiem.
Lekarza oczywiście nie pomagali. Pielgrzymowałam po psychiatrach i neurologach i słyszałam: dystymia, ciężka odmiana zaburzeń lękowych , stany zapalne w mózgu zmieniają chemie, bez leków się nie obejdzie, skrajny neurotyzm, nie da się już tego skorygować.
I tak naklejali na mnie kolejne łatki, a ja pozwalając na to z jednej strony próbowałam się odburzać, z drugiej upierałam się gdzieś w środku że musze znaleźć przyczynę sowich zaburzeń i ją wyeliminować. Szukałam nowych rozwiązań, a w zasadzie nowych potwierdzeń ze się nie da. Czytałam dobre rady innych ludzi na forum i wręcz się irytowałam, że mi radzą, bo przecież oni mieli lżej i nie rozumieją ze u mnie to już po zawodach :D
Akceptacja też u mnie leżała- niby mówiłam sobie że akceptuje, w rzeczywistości jednak ciągle trzymałam kontrole i sprawdzałam jak się czuję, co mi jest i dlaczego to nie mija. Denerwowałam się, że no przecież chodzę do pracy, wychodzę do ludzi, a to ciągle jest.
Z czasem jednak miałam dosyć , zupełnie dosyć życia w takim stanie i pomyślałam sobie, dobra, spróbuje, wezmę się porządnie za to odburzanie, sprawdzę czy można, a jeżeli nie to chyba naprawdę wole zakończy ten bezsensowny cyrk.

Pierwsza rzecz, teoria.
Uparłam się i słuchałam wszystkich nagrań divocvica, w zasadzie non stop. Czy sprzątałam, czy gdzieś jechałam, ciągle słuchałam nagrań, do tego stopnia ze w pewnym momencie już myślałam i słyszałam w głowie głos Victora i Hewada, w zasadzie z pamięci mogłabym recytować niektóre fragmenty nagrań. Potem, jak już zaczęło mi sie to wszystko sklejać i układać sięgałam po artykuły na forum i inne książki.
I tu o jednej rzeczy chciałabym napisać- wiele osób w kółko pyta o to co robić w danym stanie, pyta o objawy itd. Wiele osób jest już na forum miesiącami, a widać ze nie zna podstaw. I tutaj kochani, powiem wprost- to już jest wasz wybór. Moim zdaniem ciężko jest się odburzać nie znając teorii , nie rozumiejąc zaburzenia i płynących z nich objawów. Niestety ale od siebie trzeba coś dać, usiąść i posłuchać nagrań, przeczytać artykuły, po prostu zdobywać wiedze. My niestety często przesłuchamy cos pobieżnie, rzucimy okiem na jakiś artykuł,a potem oczekujemy ze inni się za nas odburzą, albo powiedzą coś co odmieni nasze życie- ale to tak nie działa.
Tak wiec ja, słuchałam nagrań do oporu. Mając już jakiś fundament teoretyczny, wprowadzałam w życie to co usłyszałam i po prostu sprawdzałam czy to przynosi jakiekolwiek efekty.

Po drugie, całościowe podejście do zaburzenia.
Od momentu podjęcia decyzji o chęci wyjścia z zaburzenia każdy objaw i każda myśl traktowałam w jednakowy sposób. Nie ważne czy w danym momencie bałam się schizofrenii, samobójstwa czy miałam natrętne myśli egzystencjalne- każdą myśl która powodowała u mnie lęk i analizę traktowałam jak śmiecia. Myśl to jest tylko myśl, projekcja umysłu, w tym wypadku wystraszonego umysłu, a wiec jej treść ma trzymać człowieka w napięciu. Jest to dosyć logiczne- kiedy jesteśmy szczęśliwi, odczuwamy radość, nasze myśli automatycznie staja się pozytywne, tylko wtedy na to nie zwracamy uwagi i nie zastanawiamy się czemu akurat teraz mamy taka, a nie inną myśl.
Podobnie jest w stanie zagrożenia, umysł aby utrzymać ten stan będzie nasyłał myśli które maja nasz straszyć. Jest to klucz do poradzenia sobie z natręctwami myslowymi. Zapiszcie sobie na kartce i powieście nad łóżkiem- MYŚL TO JEST TYLKO MYŚL. W głowie naprawdę można wszystko i nijak to się ma do rzeczywistości.
Podobnie z objawami, wszystkie wrzucamy do jednego wora. W zaburzeniu jak najbardziej może być tak, że jednego dnia potyka serce, drugiego drętwieją nogi, trzeciego mamy lęk wolnopłynącego a czwartego jeszcze silną derealizacje. Trzeba zrozumieć, że nie ma to znaczenia. Akceptujemy wszystkie objawy, godzimy się na to aby po prostu przez jakiś czas nam towarzyszyły.

Po trzecie, akceptacja czarnych scenariusz
Kiedy pracujemy nad myślami, stosujemy różne techniki, jedni racjonalizują inni ośmieszają. Wszystko to jest dobre i potrzebne, jednak z mojego doświadczenia mogę powiedzieć, że przychodzi moment kiedy sama racjonalizacja to za mało i dobrze jest zrobić krok następny- zaakceptować czarny scenariusz jaki mamy w głowie.
Kiedy ja np. bałam się schizofrenii, na początku oczywiście racjonalizowałam, że tego nie mam, że byłam u lekarza, że przecież ludzie by widzieli. To wszystko działało, ale na krótką metę. Wystarczył jakiś wyzwalacz i znów wpadałam w to błędne koło. W końcu doszłam do tej granicy kiedy wiedziałam że trzeba po prostu przyjąć ewentualna możliwość zachorowania.
Pamiętam że usiadłam i na początku na głos sobie powtarzałam „ no dobra, dawajcie tą schizofrenie, mogę się rozchorować. Proszę bardzo, czekam na te omamy, najwyżej wyląduje w szpitalu”- oczywiście lęk wtedy rósł niesamowicie, jednak naprawdę warto wziąć to nagłe pogorszenie po prostu na przeczekanie. Potem za każdym razem kiedy pojawiała się taka myśl godziłam sie wewnętrznie na to że taks się stanie.
Kiedy bałam się samobójstwa- mówiłam : okej, no to się powiesze, ale poczekam do soboty, bo teraz mam jeszcze dużo pracy do wykonania”
Akceptacja czarnych scenariuszy pomaga ogólnie w życiu. Bo życie słuchajcie nie jest krainą miodem i mlekiem płynącą, tak naprawdę nie wiemy co nas czeka , możemy doswiadczyc jeszcze iwelu trudnych chwil i dobrze jest wyćwiczenie w sobie postawy godzenia się z sytuacjami i wydarzeniami na które nie mamy wpływu. Niemniej moim zdaniem naprawdę wszystko jest lepsze od życia w zaburzeniu. Milion razy wolałam już zwariować czy się zabić niż żyć w takim zniewoleniu.

Po czwarte, zajęcie.
Wszystko co powyżej napisane nie ma najmniejszego sensu, jeżeli 24/24 siedzimy w domu i gapimy sie w ściane. Zajęcie jest potrzebne, ale nie jako ucieczka, byle tylko nie czuć i nie myśleć. Zajmowanie się czymś w czasie zaburzenia pozwala też na wzrost zaufania do samego siebie- mamy dużo dziwnych objawów ale np. wstajemy do pracy, wypełniamy obowiązki, DAJEMY RADE. To nam pokazuje, ze w zasadzie możemy normalnie życ i wiele rzeczy robić pomimo tego co projektuje nasz umysł.

Po piąte, wychodzenie naprzeciw trudnym sytuacjom- nie unikamy !
W zaburzeniu lękowym jest tak, że najchętniej unikalibyśmy sytuacji które powodują pogorszenie objawów, wzrost napięcia. Przykładowo, gdy ktoś dostaje ataków paniki po wyjściu z domu, najchętniej by z niego nie wychodził, kiedy ktoś boi się jeździć komunikacja miejska, chodzi wszędzie pieszo. Chcąc wyjść z zaburzenia trzeba pokazać umysłowi że wilk nie jest taki straszny jak go maluje. Trzeba zrozumieć ze unikanie takich sytuacji utrwala nasze lęki i nie pozwala na odburzenie. Nie można absolutnie nigdy się ograniczać ze względu na nerwice, jeżeli z czegoś rezygnujecie zapytajcie się siebie dlaczego to robicie- jeżeli motywacja jest jedynie lęk przed objawami, nie róbcie tego.
Polecam tez nie unikać tematów których się boimy. Oczywiście nie zachęcam do googlowania i czytania o zawałach, rakach, chorobach psychicznych i morderstwach, ale nie możemy tez się całkowicie odcinać od takiej tematyki. Jeżeli już natrafimy na taka informacje, coś usłyszymy, zobaczymy- ćwiczmy dystans.

Po szóste, sztuka cierpienia.
Dla mnie niezwykle istotna sprawa. Nie da się moim zdaniem- wyjść z zaburzenia bez cierpienia. Jeżeli chcemy sie odburzyc trzeba pozwolić sobie czasem po prostu upaść na dno, poczuć maksymalnie fatalny stan i na własnej skórze się przekonać, że poza tym ze czujemy się fatalnie to nic z tego co mamy w swojej głowie nadal się nie wydarzyło.
W moim przypadku odburzenie nastąpiło po maksymalnym kryzysie- odczuwałam wszystkie możliwe objawy non stop, a przy tym chodziłam do pracy i jakoś ostatkiem sił ciągnęłam ten wózek. Pewnego dnia wykończona paromiesięcznymi zmaganiami, traciłam nadzieje że cokolwiek mi jeszcze pomoże, miałam poczucie ze całe to odburzanie na nic, ze nie potrafię z tego wyjść.
Pamiętam, że leżałam na ziemi i dosłownie wyłam błagając Boga o ratunek. Czułam że nie mam już siły ani chodzić do pracy, ani dalej tak żyć. Poddałam się, wolałam zwariować, zabić siebie, stracić kontrole, koczować w psychiatryku do końca życia- wszytsko było lepsze niż tkwienie w tym stanie.
Tamtego dnia doszłam do tej granicy, granicy za która była wolność, zrozumiałam że to wszystko tylko gra umysłu, że już przecież mam tyle objawów tak sie tragicznie czuje, a mimo to pracuje, żyje i w zasadzie nic więcej się nie dzieje. Żaden scenariusz z mojej głowy się nie sprawdził, żaden. To było przejście od wolności- wolności w której zaakceptowałam życie takim jakie jest , nabrałam dystansu, pogodziłam się z rzeczami na które nie mam wpływu, wybaczyłam sobie , wybaczyłam innym. Zaakceptowałam swoją wrażliwość, a także dosyć niską odporność na stres- i dziś nie unikam trudnych sytuacji byle tylko się nie stresować i przypadkiem nie mieć jakiegoś obajwu ;)
Tamtego wieczoru załamania, a w zasadzie dzień po nim, wydarzyło się coś jeszcze o czym jako osoba wierząca jestem przekonana- dostąpiłam łaski uzdrowienia o którą tez przez cały ten czas prosiłam. Św Benedykt mawiał „ módl się i paracuj” i to też towarzyszyło mi przez cały okres wychodzenia z zaburzenia- pracowałam nad sobą, a jednocześnie ufałam że On może mi w tym pomóc. Oczywiście wiem, że nie każdy jest wierzący. Jest to jednak moja historia i nie mogę pominąć tego ważnego dla mnie elementu, dlatego proszę o uszanowanie 

Dziś nie mam żadnych objawów zaburzenia, nie mam lęku wolnopłynącego, nie dręczą mnie natręctwa myślowe. 
Wciąż jednak jestem tą sama wrażliwą Natalią, pozwalam sobie na wszystkie emocje, czasem się smucę, czasem nawet zapłacze, a w sytuacjach stresujących pojawiają się u mnie objawy stresu, które nie są jednak już utrzymywane moja uwagą i nie przeradzają się w objawy nerwicowe.
W między czasie zmieniłam prace, doświadczyłam wielu trudnych stresujących sytuacji i przyjmując je jako naturalny element życia poradziłam sobie z nimi nie doświadczając żadnego „nawrotu”.
Super gratulacje :) Chciałabym też być już wolna od tego...
ODPOWIEDZ