Paranoiczne podejście do ludzi
: 13 stycznia 2016, o 07:36
Moje związki z innymi są czymś, czego chyba nigdy nie będę do końca w stanie ogarnąć. Piszę o tym właściwie pierwszy raz.
Jeśli chodzi o "tło": Nigdy nie zostałam nauczona poprawnych relacji z innymi, bo nikt w rodzinie takowych nie posiadał; nie mieli zbytnio znajomych i wszyscy byli nastawieni raczej przeciwko osobom "z zewnątrz". Już kiedy byłam mała powtarzano mi, bym nikomu nie ufała. Nikomu. Tak jak pisałam w dziale "o nas", doświadczyłam przez wiele lat ogromnego odosobnienia, bardzo ostrych, silnych prześladowań na tle narodowościowym, tego typu, które spotyka się nie raz w amerykańskich filmach w temacie. Potem też nieco łagodniejszych, w każdym razie nigdy nie odnajdywałam się w grupie. Mogę wręcz powiedzieć, że zawsze trochę przyciągałam hejt i agresję. Słyszałam różne rzeczy. Że nie powinnam się urodzić, nie ma tu dla mnie miejsca, jestem inna, gorsza, powinnam zdechnąć. Z pewnością jako dziecko byłam trochę inna, bardzo aspergerowska, do tej pory jestem: używałam specyficznego, podniosłego języka, mówiłam o tematach, których dzieci w moim wieku nie poruszały, jestem i byłam naiwna, wszystko biorę na poważnie, do tego mam problemy z motoryką, moje ruchy są niezgrabne, a w sportach byłam poniżej najgorszej średniej.
I właściwie myślałam, że to za mną, unikając sytuacji, które mogły wzbudzić dyskomfort, uciekając, do momentu, gdy jakiś czas temu w trakcie ataku na mnie i znajomych niezbyt potrafiąca rozwiązywać konflikty osoba uderzyła w tak ostre słowa, że cała przeszłość wróciła i to z takim impetem, że chyba jeszcze nikt nie widział mnie w takim przypływie szału i paniki (oczywiście po sytuacji, w trakcie musiałam zagrać ignorancko i spokojnie). Zawsze starałam się naprawić wszystko, co mogło budzić agresję innych, jakkolwiek tchórzowsko to nie zabrzmi. Wróciłam do kraju. Jeśli chodziło o wygląd, trzy lata pracowałam na to, żeby schudnąć 30 kilo, zmienić styl, dopracować makijaż do perfekcji, żebym mogła dumnie pokazywać swoje ciało i uznać się za piękną. Czułam, jakbym była coś winna innym i vice versa. Kiedy słuchałam ostatnio wywodu o tym, jakim to nie jestem ścierwem, które zdechnie samotnie, nielojalną szmatą, której nikt nigdy nie będzie szanował, miałam ochotę krzyknąć "To wy mi to wszystko zrobiliście, to wasza wina, że jestem taka, jaka jestem". Ludziom po alkoholu rozwiązują się języki. Takie sytuacje, to moja największa słabość.
Czasami słyszę, że mam paranoiczne podejście i z pewnością coś w tym jest. Mam coś z paranoiczki.
Ogólnie, jeśli chodzi o kontakty z innymi, ratuje mnie wiedza. Jestem człowiekiem, z którym można porozmawiać o wszystkim. Zawsze będę miała coś do powiedzenia, przeważnie znajdę jakąś radę. Nie muszę się przykładać, tak już mam. Dobrze oceniam ludzi, ale tylko dlatego, że jestem niezwykle wyczulona na słabości ich charakteru. Potrafię wyczuć nawet drobną zmianę w głosie, nutę niezadowolenia, ocenić motywy ich działania. Jestem czujna, moja przypadkowa klientka była zdziwiona kiedyś, że zwróciłam uwagę w całym harmiderze na jej złe samopoczucie, chociaż okazywała je raczej dyskretnie. Byłam ogólnie sprzedawcą od tzw "trudnych" klientów. Bywam niezawodna w kryzysowych sytuacjach, zwłaszcza dotyczących natury psychicznej. I o wiele lepiej komunikuję się gestem i dotykiem, niż słowami- niestety jednak ludzie, to nie zwierzęta. W kontaktach z nimi nie mam najmniejszych problemów.
Okej, a teraz o złej stronie.
Często, kiedy nie mogę kogoś zrozumieć, czy z kimś się dogadać, zaczynam panikować i gadać bez namysłu o tej osobie same najgorsze rzeczy. Nie nieprawdziwe, ale nieprzyjemne, zbędne. Rzucam się, bulwersuję, gadam, żalę się, wyrażam swoje panikarskie opinie- a często zła jestem po prostu na siebie, że nie zareagowałam poprawnie na daną sytuację. Rzadko kiedy mówię ludziom o tym, co mi w nich nie pasuje, naprawdę rzadko. Powiedzenie "nie lubię, gdy robisz to i to i czuję się z tym tak i tak" wypłynęło z moich ust tyle razy, że mogę to policzyć na palcach jednej ręki. W zasadzie robi to każdy i nie uważam, żeby wszystko było godne omówienia w cztery oczy z danym człowiekiem, a wylanie czasem komuś frustracji nie jest złe, ale nie w tym przypadku. Uchodzę zatem trochę za człowieka dwulicowego, fałszywego. W rzeczywistości jest chyba tak, że wynika to nie tyle z mojego agresywnego nastawienia, ale też wciąż nie czuję się na tyle wartościowa, by mówić o tym, co mi nie pasuje i dlaczego, mam z tym problem. Ostatnio, gdy ktoś coś mi zarzucił, co prawda w stanie upojenia i zażartym tonem, po prostu ubrałam się i wyszłam. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Mój lęk był ważniejszy od tego, że dana osoba czuła się czymś urażona, w tym wypadku tym, że ją zostawiłam.
Zostawiam namiętnie, zrywam kontakty. Ostatnio ponownie nawiązałam znajomość z kumplami z byłej paczki, z którymi łączyły mnie jakieś 3 lata. Po roku. Po roku, odkąd odcięłam ich od siebie bez słowa. Tak po prostu. Bo ten powiedział to, bo z tamtym robiło się zbyt intensywnie, a w ogóle to czułam się gorsza we wszystkim, opóźniona i nie zniosłam napięcia. W dodatku przez cały ten rok autentycznie wierzyłam w to, że każda osoba nagle zaczęła mnie nienawidzić, mówią o mnie same najgorsze rzeczy przy każdej możliwej okazji, plują na mnie w myślach, gardzą mną jak niczym innym, rozpowiadają między sobą to i tamto, podczas gdy... niektórzy owszem, coś tam powiedzieli raz czy dwa, ale inni po prostu zastanawiali się, czemu nagle przestałam do nich gadać i wycięłam ich ze swojego życia. I że X nie unikał mnie dlatego, że pewnie Y powiedział mu o tym, co mruknęłam po pijaku dwa lata temu, tylko dlatego, że unika wszystkich w ogóle, bo ma gorszy okres. A ja sobie wyobrażałam, że mój dom i moja osoba to taki palący punkt na mapie miasta. Tudzież, miałam kogoś, kto ponoć na mnie liczył, ale miał sam ogromne problemy, w pewnym momencie zaczęło mnie to przerastać- raz dwa i mnie nie ma, nie znam cię, człowieku.
Odcinam z dwóch powodów: a) jest mi wstyd za to, co mówiłam, robiłam, za humory, to, co sobą reprezentowałam i czuję się gorsza b) po dłuższym okresie w większych grupach przestaję ogarniać, co się dzieje, mam dosyć proste pojęcie relacji międzyludzkich, zbyt proste i banalne, jak na realia, do tej pory np. nie rozumiem, czemu ludzie nie wywiązują się z tego, co powiedzą.
Zdarzało mi się też, w przypływie złości, obrażać niektórych dosyć ostro twarzą w twarz. Jedynie tych, na których mi zależało. Teraz już tego nie robię, było mi zawsze bardzo wstyd.
Może i toleruję jakieś błędy innych, ale ciężko mi uznać, że są błędami- często dopisuję sobie bajkę o ich intencjonalności oraz, że są wynikiem nienawiści do mnie.
Z takich głupszych rzeczy... Kasuję każdą rozmowę na portalach społecznościowych po zakończeniu jej. Esemesy. Połączenia. Sama nie wiem, z czym to ma związek, czy z obsesyjnym minimalizmem, czy lękiem, że ktoś może wejść i przeczytać. Gdy ktoś wchodzi do mojego pokoju, spuszczam ekran. Kasuję historię. Bronię swojej aktywności i prywatności, jakby były tu jakieś rzeczy niestworzone. Nawet pisząc na forum boję się, że ktoś mógłby mnie rozpoznać. Co to ma za znaczenie?
Nie wiążę się. Nie nazywam ludzi "przyjaciółmi", nie mam i nie miałam chłopaków, dziewczyn, poza jednym, żałosnym, dwutygodniowym incydentem. Poza kilkoma wygłupami jako nastolatka, nie uprawiam seksu, nawet przygodnego, a zwłaszcza takiego. Podobają mi się tylko ludzie, których już znam na tyle, że w jakiś sposób mogę ich określić jako "bezpiecznych". Zbyt łatwo okazuję im czułość i popadam w bliskość, ale toleruję jej okazywanie wyłącznie, kiedy to ja wychodzę z inicjatywą i trwa to bardzo krótko. Poza tym, nie lubię być dotykana przez obcych albo mało mi znanych. Brak mi spontaniczności, elastyczności charakteru. Nie umiem nawet tańczyć, bo jestem zbyt spięta. Robić czegokolwiek, gdy inni patrzą mi na ręce. Jestem mistrzynią braku taktu.
Jednocześnie cenię bliskość ponad wszystko, a z drugiej strony - nie jestem do niej zdolna. Do fizycznej, owszem, jeszcze. Bo ogólnie, jakkolwiek śmiesznie to nie zabrzmi, niektóre swoje zachowania, i nie tylko swoje, porównuję do zachowań niektórych gatunków zwierząt, np. wilków, albo szczurów, jeżeli chodzi o takie pierwotne emocje czy potrzeby jak potrzeba ciepła, bliskości, albo strach czy agresja, wtedy jest mi jakoś łatwiej sobie to wyobrazić, przetłumaczyć. Ale jeśli chodzi o psychikę- pomiędzy mną a innymi będzie zawsze ogromna, toporna, szklana ściana. Te wszystkie zasady społeczne i sposoby zachowania są dla mnie jak gra, w którą mam grać, chociaż nie do końca rozumiem zasady w praktyce. A nawet jeśli znam, to ich nie czuję. Z jednej strony rozumiem ludzi, potrafią mnie wzruszyć, wzbudzić współczucie, podziw- z drugiej tak cholernie się ich boję, że stało się to bezwiednym nawykiem. Ciężko mi teraz przypomnieć sobie konkretne sytuacje, lecz często moje nastawienie wygląda tak, jakbym była pewna, że całemu światu nie zależy na niczym innym, jak na zrobieniu mi krzywdy, na upodleniu mnie- to akurat spostrzeżenie osób trzecich. Naturalnie nie jest to produkt logicznego rozumowania.
I niby mam w jednym palcu te wszystkie zasady relacji międzyludzkich, idealne wizje, jak to powinno wyglądać- ale rzeczywistość jest, naturalnie, inna. Czasem boję się, że te wszystkie paranoiczne myśli i zachowania złożą się w jakąś dużą całość i stworzy się z tego jeszcze grubsze zaburzenie.
Jeśli chodzi o "tło": Nigdy nie zostałam nauczona poprawnych relacji z innymi, bo nikt w rodzinie takowych nie posiadał; nie mieli zbytnio znajomych i wszyscy byli nastawieni raczej przeciwko osobom "z zewnątrz". Już kiedy byłam mała powtarzano mi, bym nikomu nie ufała. Nikomu. Tak jak pisałam w dziale "o nas", doświadczyłam przez wiele lat ogromnego odosobnienia, bardzo ostrych, silnych prześladowań na tle narodowościowym, tego typu, które spotyka się nie raz w amerykańskich filmach w temacie. Potem też nieco łagodniejszych, w każdym razie nigdy nie odnajdywałam się w grupie. Mogę wręcz powiedzieć, że zawsze trochę przyciągałam hejt i agresję. Słyszałam różne rzeczy. Że nie powinnam się urodzić, nie ma tu dla mnie miejsca, jestem inna, gorsza, powinnam zdechnąć. Z pewnością jako dziecko byłam trochę inna, bardzo aspergerowska, do tej pory jestem: używałam specyficznego, podniosłego języka, mówiłam o tematach, których dzieci w moim wieku nie poruszały, jestem i byłam naiwna, wszystko biorę na poważnie, do tego mam problemy z motoryką, moje ruchy są niezgrabne, a w sportach byłam poniżej najgorszej średniej.
I właściwie myślałam, że to za mną, unikając sytuacji, które mogły wzbudzić dyskomfort, uciekając, do momentu, gdy jakiś czas temu w trakcie ataku na mnie i znajomych niezbyt potrafiąca rozwiązywać konflikty osoba uderzyła w tak ostre słowa, że cała przeszłość wróciła i to z takim impetem, że chyba jeszcze nikt nie widział mnie w takim przypływie szału i paniki (oczywiście po sytuacji, w trakcie musiałam zagrać ignorancko i spokojnie). Zawsze starałam się naprawić wszystko, co mogło budzić agresję innych, jakkolwiek tchórzowsko to nie zabrzmi. Wróciłam do kraju. Jeśli chodziło o wygląd, trzy lata pracowałam na to, żeby schudnąć 30 kilo, zmienić styl, dopracować makijaż do perfekcji, żebym mogła dumnie pokazywać swoje ciało i uznać się za piękną. Czułam, jakbym była coś winna innym i vice versa. Kiedy słuchałam ostatnio wywodu o tym, jakim to nie jestem ścierwem, które zdechnie samotnie, nielojalną szmatą, której nikt nigdy nie będzie szanował, miałam ochotę krzyknąć "To wy mi to wszystko zrobiliście, to wasza wina, że jestem taka, jaka jestem". Ludziom po alkoholu rozwiązują się języki. Takie sytuacje, to moja największa słabość.
Czasami słyszę, że mam paranoiczne podejście i z pewnością coś w tym jest. Mam coś z paranoiczki.
Ogólnie, jeśli chodzi o kontakty z innymi, ratuje mnie wiedza. Jestem człowiekiem, z którym można porozmawiać o wszystkim. Zawsze będę miała coś do powiedzenia, przeważnie znajdę jakąś radę. Nie muszę się przykładać, tak już mam. Dobrze oceniam ludzi, ale tylko dlatego, że jestem niezwykle wyczulona na słabości ich charakteru. Potrafię wyczuć nawet drobną zmianę w głosie, nutę niezadowolenia, ocenić motywy ich działania. Jestem czujna, moja przypadkowa klientka była zdziwiona kiedyś, że zwróciłam uwagę w całym harmiderze na jej złe samopoczucie, chociaż okazywała je raczej dyskretnie. Byłam ogólnie sprzedawcą od tzw "trudnych" klientów. Bywam niezawodna w kryzysowych sytuacjach, zwłaszcza dotyczących natury psychicznej. I o wiele lepiej komunikuję się gestem i dotykiem, niż słowami- niestety jednak ludzie, to nie zwierzęta. W kontaktach z nimi nie mam najmniejszych problemów.
Okej, a teraz o złej stronie.
Często, kiedy nie mogę kogoś zrozumieć, czy z kimś się dogadać, zaczynam panikować i gadać bez namysłu o tej osobie same najgorsze rzeczy. Nie nieprawdziwe, ale nieprzyjemne, zbędne. Rzucam się, bulwersuję, gadam, żalę się, wyrażam swoje panikarskie opinie- a często zła jestem po prostu na siebie, że nie zareagowałam poprawnie na daną sytuację. Rzadko kiedy mówię ludziom o tym, co mi w nich nie pasuje, naprawdę rzadko. Powiedzenie "nie lubię, gdy robisz to i to i czuję się z tym tak i tak" wypłynęło z moich ust tyle razy, że mogę to policzyć na palcach jednej ręki. W zasadzie robi to każdy i nie uważam, żeby wszystko było godne omówienia w cztery oczy z danym człowiekiem, a wylanie czasem komuś frustracji nie jest złe, ale nie w tym przypadku. Uchodzę zatem trochę za człowieka dwulicowego, fałszywego. W rzeczywistości jest chyba tak, że wynika to nie tyle z mojego agresywnego nastawienia, ale też wciąż nie czuję się na tyle wartościowa, by mówić o tym, co mi nie pasuje i dlaczego, mam z tym problem. Ostatnio, gdy ktoś coś mi zarzucił, co prawda w stanie upojenia i zażartym tonem, po prostu ubrałam się i wyszłam. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Mój lęk był ważniejszy od tego, że dana osoba czuła się czymś urażona, w tym wypadku tym, że ją zostawiłam.
Zostawiam namiętnie, zrywam kontakty. Ostatnio ponownie nawiązałam znajomość z kumplami z byłej paczki, z którymi łączyły mnie jakieś 3 lata. Po roku. Po roku, odkąd odcięłam ich od siebie bez słowa. Tak po prostu. Bo ten powiedział to, bo z tamtym robiło się zbyt intensywnie, a w ogóle to czułam się gorsza we wszystkim, opóźniona i nie zniosłam napięcia. W dodatku przez cały ten rok autentycznie wierzyłam w to, że każda osoba nagle zaczęła mnie nienawidzić, mówią o mnie same najgorsze rzeczy przy każdej możliwej okazji, plują na mnie w myślach, gardzą mną jak niczym innym, rozpowiadają między sobą to i tamto, podczas gdy... niektórzy owszem, coś tam powiedzieli raz czy dwa, ale inni po prostu zastanawiali się, czemu nagle przestałam do nich gadać i wycięłam ich ze swojego życia. I że X nie unikał mnie dlatego, że pewnie Y powiedział mu o tym, co mruknęłam po pijaku dwa lata temu, tylko dlatego, że unika wszystkich w ogóle, bo ma gorszy okres. A ja sobie wyobrażałam, że mój dom i moja osoba to taki palący punkt na mapie miasta. Tudzież, miałam kogoś, kto ponoć na mnie liczył, ale miał sam ogromne problemy, w pewnym momencie zaczęło mnie to przerastać- raz dwa i mnie nie ma, nie znam cię, człowieku.
Odcinam z dwóch powodów: a) jest mi wstyd za to, co mówiłam, robiłam, za humory, to, co sobą reprezentowałam i czuję się gorsza b) po dłuższym okresie w większych grupach przestaję ogarniać, co się dzieje, mam dosyć proste pojęcie relacji międzyludzkich, zbyt proste i banalne, jak na realia, do tej pory np. nie rozumiem, czemu ludzie nie wywiązują się z tego, co powiedzą.
Zdarzało mi się też, w przypływie złości, obrażać niektórych dosyć ostro twarzą w twarz. Jedynie tych, na których mi zależało. Teraz już tego nie robię, było mi zawsze bardzo wstyd.
Może i toleruję jakieś błędy innych, ale ciężko mi uznać, że są błędami- często dopisuję sobie bajkę o ich intencjonalności oraz, że są wynikiem nienawiści do mnie.
Z takich głupszych rzeczy... Kasuję każdą rozmowę na portalach społecznościowych po zakończeniu jej. Esemesy. Połączenia. Sama nie wiem, z czym to ma związek, czy z obsesyjnym minimalizmem, czy lękiem, że ktoś może wejść i przeczytać. Gdy ktoś wchodzi do mojego pokoju, spuszczam ekran. Kasuję historię. Bronię swojej aktywności i prywatności, jakby były tu jakieś rzeczy niestworzone. Nawet pisząc na forum boję się, że ktoś mógłby mnie rozpoznać. Co to ma za znaczenie?
Nie wiążę się. Nie nazywam ludzi "przyjaciółmi", nie mam i nie miałam chłopaków, dziewczyn, poza jednym, żałosnym, dwutygodniowym incydentem. Poza kilkoma wygłupami jako nastolatka, nie uprawiam seksu, nawet przygodnego, a zwłaszcza takiego. Podobają mi się tylko ludzie, których już znam na tyle, że w jakiś sposób mogę ich określić jako "bezpiecznych". Zbyt łatwo okazuję im czułość i popadam w bliskość, ale toleruję jej okazywanie wyłącznie, kiedy to ja wychodzę z inicjatywą i trwa to bardzo krótko. Poza tym, nie lubię być dotykana przez obcych albo mało mi znanych. Brak mi spontaniczności, elastyczności charakteru. Nie umiem nawet tańczyć, bo jestem zbyt spięta. Robić czegokolwiek, gdy inni patrzą mi na ręce. Jestem mistrzynią braku taktu.
Jednocześnie cenię bliskość ponad wszystko, a z drugiej strony - nie jestem do niej zdolna. Do fizycznej, owszem, jeszcze. Bo ogólnie, jakkolwiek śmiesznie to nie zabrzmi, niektóre swoje zachowania, i nie tylko swoje, porównuję do zachowań niektórych gatunków zwierząt, np. wilków, albo szczurów, jeżeli chodzi o takie pierwotne emocje czy potrzeby jak potrzeba ciepła, bliskości, albo strach czy agresja, wtedy jest mi jakoś łatwiej sobie to wyobrazić, przetłumaczyć. Ale jeśli chodzi o psychikę- pomiędzy mną a innymi będzie zawsze ogromna, toporna, szklana ściana. Te wszystkie zasady społeczne i sposoby zachowania są dla mnie jak gra, w którą mam grać, chociaż nie do końca rozumiem zasady w praktyce. A nawet jeśli znam, to ich nie czuję. Z jednej strony rozumiem ludzi, potrafią mnie wzruszyć, wzbudzić współczucie, podziw- z drugiej tak cholernie się ich boję, że stało się to bezwiednym nawykiem. Ciężko mi teraz przypomnieć sobie konkretne sytuacje, lecz często moje nastawienie wygląda tak, jakbym była pewna, że całemu światu nie zależy na niczym innym, jak na zrobieniu mi krzywdy, na upodleniu mnie- to akurat spostrzeżenie osób trzecich. Naturalnie nie jest to produkt logicznego rozumowania.
I niby mam w jednym palcu te wszystkie zasady relacji międzyludzkich, idealne wizje, jak to powinno wyglądać- ale rzeczywistość jest, naturalnie, inna. Czasem boję się, że te wszystkie paranoiczne myśli i zachowania złożą się w jakąś dużą całość i stworzy się z tego jeszcze grubsze zaburzenie.