Stres związany ze świętami
: 22 grudnia 2022, o 21:16
Zbliżają się święta i znowu zaczynam się okropnie stresować co mam zrobić.
Ogólnie to jak się czuję w święta opisywałam już tu: czasami-odechciewa-wszystkiego-t16412.html
Sprawa wygląda tak. Ja nie jestem religijna, nie jestem nawet katoliczką, wychowałam się w innej religii. Więc zakładam że przeżywanie tego czasu wyglądało u mnie inaczej niż u 99% Polaków.
Jednak mój mąż obchodzi święta, tzn. nie jest religijny ale mówi że to tradycja itp.
Dotąd chodziłam ale mój odbiór tego wydarzenia jest straszny. 3 dni siedzenia, totalnego chaosu, przez 2 dni wjeżdża jeszcze wódka ja jako niepijąca nie czuję się komfortowo. Opisze jak mniej więcej to widzę.
Prezenty - totalnie tego nie rozumiem, zawsze dostaję takie rzeczy od czapy, że jak je widzę to chce mi się płakać - ja wiem, liczy się sam gest ale wolałabym nic nie dostać niż musieć udawać że to mi się podoba. Te prezenty lądują potem głęboko w szafie. Czuję ogromną presję w związku z tym a jak zaczyna się rozdawanie paczek - na samą myśl już boli mnie brzuch. Wydaje mi się, że nie jestem osobą, której ciężko coś kupić. Mam swoje pasje (niedrogie) o których mówie, poza tym nie jestem wybredna. Mimo to ostatnio dostałam zabawkę dla sześcioletniego chłopca i nie wiedziałam jak się z tym zachować, nie rozumiałam, czy ktoś chciał mnie tym obrazić czy co. Udawałam, że mi się podoba a tak naprawdę się prawie rozpłakałam.
Kolejny problem - łamanie się opłatkiem. Strasznie dla mnie sztuczne i krępujące. Ludzie którzy normalnie unikają swojego towarzystwa i mówią o sobie niezbyt miłe rzeczy nagle padają sobie w spocone ramiona i każdy życzy każdemu gwiazdki z nieba. I tak każdy z każdym. Dla mnie dalsza rodzina męża to zupełnie obcy ludzie.
Rozmowy. Gadają tylko te same osoby, zazwyczaj najstarsze. Zauważyłam, że gdy ktoś z mojego pokolenia się odezwie, jest najczęściej po prostu ignorowany. Ja się nie udzielam bo fobia mnie blokuje tak, że nie jestem w stanie się normalnie wypowiedzieć. Nie ma też ciekawych tematów w ogóle, żeby dołączyć się do rozmowy. Nie jestem w stanie żadnego nawet przytoczyć bo nie pamiętam.
Jedzenie. Zero przyjemności przy zaciśniętym gardle. Boję się że znowu się zacznę krztusić. Boję się jeść karpia, tych ości, bo jak się je połknie, można umrzeć. Nie rozumiem jak takie coś może być podawane na stoły. Żeby jeszcze było smaczne.
Zmuszanie do jedzenia. Nie wiem czemu ale mam wrażenie że mi jest najczęściej zarzucane, że "ona nic nie je". Słyszę to co najmniej kilka razy. A ja jem, po prostu nie mam takiego spustu żeby non stop przez 8 godzin coś mielić!
Problemy gastryczne. Po jedzeniu dostaję takich wzdęć, że mam wrażenie, że zaraz trafię na SOR ze skrętem jelit. Siedzieć tak przez parę godzin żadna przyjemność. Pójście do toalety nic nie da, bo fobia mi podpowiada, że wszyscy mnie wtedy słyszą i choćbym próbowała to i owo, organizm odmawia posłuszeństwa. Ten ból brzucha jest potworny, po paru godzinach to już nawet nie mam siły się sztucznie uśmiechać i czuję, że umieram.
Mikołaj. Nieprzyjemność która doszła w ostatnich latach po pojawieniu się dziecka w rodzinie. Zupełnie nie rozumiem tego udawania, jest to po prostu nudne. Udawanie emocji, że kto to idzie? Ojej, to Mikołaj! itp itd
Siedzenie na tyłku. Przez co najmniej 8 godzin dziennie. To jest najstraszniejsze. Boję się, że dostanę zakrzepicy. Nie ma mowy o spacerze ani nic, trzeba siedzieć na tyłku. Po paru godzinach już boli. I tak bite trzy dni.
Mój introwertyzm. Gdy w towarzystwie jest więcej niż 5 osób, czuję się niekomfortowo. Już po godzinie mam wrażenie że zeszła ze mnie cała energia. Robię się autentycznie senna i zamulona.
Poczucie straconego czasu. Święta nic nie wnoszą, bo więcej można pogadać z rodziną na zwykłym, nieformalnym spotkaniu niż przez 8 godzin. Nic miłego tam nigdy nie usłyszałam, wręcz przeciwnie, czasem powstawały jakieś dziwne niedopowiedzenia, które zostawały ze mną na parę dni i sprawiały, że czułam się beznadziejnie. Poza tym to aż 3 dni wolnego od pracy! A nie można ich spędzić tak, jak się chce.
Chce mi się płakać na samą myśl o świętach, wewnątrz czuję taki sprzeciw - nieeee, nie chcę tam iść.
Jest oczywiście druga opcja. Zostać w domu sama i spędzić czas, jak chcę. Ale co powiedzą lub pomyślą inni? Jak się wytłumaczę? I będąc sama, mogę czuć się samotna, i z tego powodu załapać doła.
Serio 24.12. chciałabym się obudzić przeziębiona.
Co wy o tym myślicie? Czy coś ze mną nie tak (na pewno, wiem). Weźcie tylko proszę pod uwagę, że nie miałam styczności w dzieciństwie ze świętami, nie miałam okazji się z nimi oswoić przez lata jak wy. Co byście mi radzili - iść czy się wykręcić?
Ogólnie to jak się czuję w święta opisywałam już tu: czasami-odechciewa-wszystkiego-t16412.html
Sprawa wygląda tak. Ja nie jestem religijna, nie jestem nawet katoliczką, wychowałam się w innej religii. Więc zakładam że przeżywanie tego czasu wyglądało u mnie inaczej niż u 99% Polaków.
Jednak mój mąż obchodzi święta, tzn. nie jest religijny ale mówi że to tradycja itp.
Dotąd chodziłam ale mój odbiór tego wydarzenia jest straszny. 3 dni siedzenia, totalnego chaosu, przez 2 dni wjeżdża jeszcze wódka ja jako niepijąca nie czuję się komfortowo. Opisze jak mniej więcej to widzę.
Prezenty - totalnie tego nie rozumiem, zawsze dostaję takie rzeczy od czapy, że jak je widzę to chce mi się płakać - ja wiem, liczy się sam gest ale wolałabym nic nie dostać niż musieć udawać że to mi się podoba. Te prezenty lądują potem głęboko w szafie. Czuję ogromną presję w związku z tym a jak zaczyna się rozdawanie paczek - na samą myśl już boli mnie brzuch. Wydaje mi się, że nie jestem osobą, której ciężko coś kupić. Mam swoje pasje (niedrogie) o których mówie, poza tym nie jestem wybredna. Mimo to ostatnio dostałam zabawkę dla sześcioletniego chłopca i nie wiedziałam jak się z tym zachować, nie rozumiałam, czy ktoś chciał mnie tym obrazić czy co. Udawałam, że mi się podoba a tak naprawdę się prawie rozpłakałam.
Kolejny problem - łamanie się opłatkiem. Strasznie dla mnie sztuczne i krępujące. Ludzie którzy normalnie unikają swojego towarzystwa i mówią o sobie niezbyt miłe rzeczy nagle padają sobie w spocone ramiona i każdy życzy każdemu gwiazdki z nieba. I tak każdy z każdym. Dla mnie dalsza rodzina męża to zupełnie obcy ludzie.
Rozmowy. Gadają tylko te same osoby, zazwyczaj najstarsze. Zauważyłam, że gdy ktoś z mojego pokolenia się odezwie, jest najczęściej po prostu ignorowany. Ja się nie udzielam bo fobia mnie blokuje tak, że nie jestem w stanie się normalnie wypowiedzieć. Nie ma też ciekawych tematów w ogóle, żeby dołączyć się do rozmowy. Nie jestem w stanie żadnego nawet przytoczyć bo nie pamiętam.
Jedzenie. Zero przyjemności przy zaciśniętym gardle. Boję się że znowu się zacznę krztusić. Boję się jeść karpia, tych ości, bo jak się je połknie, można umrzeć. Nie rozumiem jak takie coś może być podawane na stoły. Żeby jeszcze było smaczne.
Zmuszanie do jedzenia. Nie wiem czemu ale mam wrażenie że mi jest najczęściej zarzucane, że "ona nic nie je". Słyszę to co najmniej kilka razy. A ja jem, po prostu nie mam takiego spustu żeby non stop przez 8 godzin coś mielić!
Problemy gastryczne. Po jedzeniu dostaję takich wzdęć, że mam wrażenie, że zaraz trafię na SOR ze skrętem jelit. Siedzieć tak przez parę godzin żadna przyjemność. Pójście do toalety nic nie da, bo fobia mi podpowiada, że wszyscy mnie wtedy słyszą i choćbym próbowała to i owo, organizm odmawia posłuszeństwa. Ten ból brzucha jest potworny, po paru godzinach to już nawet nie mam siły się sztucznie uśmiechać i czuję, że umieram.
Mikołaj. Nieprzyjemność która doszła w ostatnich latach po pojawieniu się dziecka w rodzinie. Zupełnie nie rozumiem tego udawania, jest to po prostu nudne. Udawanie emocji, że kto to idzie? Ojej, to Mikołaj! itp itd
Siedzenie na tyłku. Przez co najmniej 8 godzin dziennie. To jest najstraszniejsze. Boję się, że dostanę zakrzepicy. Nie ma mowy o spacerze ani nic, trzeba siedzieć na tyłku. Po paru godzinach już boli. I tak bite trzy dni.
Mój introwertyzm. Gdy w towarzystwie jest więcej niż 5 osób, czuję się niekomfortowo. Już po godzinie mam wrażenie że zeszła ze mnie cała energia. Robię się autentycznie senna i zamulona.
Poczucie straconego czasu. Święta nic nie wnoszą, bo więcej można pogadać z rodziną na zwykłym, nieformalnym spotkaniu niż przez 8 godzin. Nic miłego tam nigdy nie usłyszałam, wręcz przeciwnie, czasem powstawały jakieś dziwne niedopowiedzenia, które zostawały ze mną na parę dni i sprawiały, że czułam się beznadziejnie. Poza tym to aż 3 dni wolnego od pracy! A nie można ich spędzić tak, jak się chce.
Chce mi się płakać na samą myśl o świętach, wewnątrz czuję taki sprzeciw - nieeee, nie chcę tam iść.
Jest oczywiście druga opcja. Zostać w domu sama i spędzić czas, jak chcę. Ale co powiedzą lub pomyślą inni? Jak się wytłumaczę? I będąc sama, mogę czuć się samotna, i z tego powodu załapać doła.
Serio 24.12. chciałabym się obudzić przeziębiona.
Co wy o tym myślicie? Czy coś ze mną nie tak (na pewno, wiem). Weźcie tylko proszę pod uwagę, że nie miałam styczności w dzieciństwie ze świętami, nie miałam okazji się z nimi oswoić przez lata jak wy. Co byście mi radzili - iść czy się wykręcić?