Fobia społeczna z 30-sto letnim stażem pracy.
: 1 lipca 2022, o 11:43
Rozdział 1 - level dziecko
Od kiedy pamiętam (wiek 3-7 lat) byłem uważany (słusznie) za dziecko nieśmiałe, zamknięte w sobie. Przedstawienia przedszkolne i inne takie pierdółki dostarczały mi stresu, ale mój umysł był jeszcze zbyt prymitywny aby wytworzyć reakcję paniczną w pełnej krasie.
Rozdział 2 - level gimbus
Mój "genialny" umysł nauczył się jak spieprzyć mi życie, jak wytworzyć reakcję paniczną w pełnej swojej krasie, wraz z szeroką gamą objawów somatycznych (drżenie rąk, mięśni twarzy, głosu, skok ciśnienia, pełen focus na tym co się tu ze mną odwala). Społecznie mocno wycofany, wszelkie odpowiedzi ustne dostarczały lęku antycypacyjnego oraz "ostatecznego" w momencie przepytywania. Pełna gama objawów somatycznych pojawiała się sporadycznie, w specyficznych sytuacjach.
Rozdział 3 - level licealista
To samo co w levelu poprzednim, środowisko bardziej przyjazne (patologiczni podludzie radośnie poniżający innych odsiani, bo liceum dość dobre). Lęk przy standardowych odpowiedziach ustnych bez zmian 8/10, lęk przy prezentacjach twarzą do publiki 10/10, z całą gamą fizycznych "popisów" lękowych.
Rozdział 4 - level studia
Relatywnie spokojny czas. Ze względu na niehumanistyczny charakter studiów, odpowiedzi ustne bardzo rzadkie, kiedy już się przydarzały, szedłem na nie po wyzerowaniu małpki w kiblu. Pierwszy kontakt z lekami - na obronę inż. hydroksyzyna w dawce 7 tablet - efekt przymulenia, jakoś poszło, ale niezadawalająco. Na obronę mgr postawiłem więc na relanium. Społecznie nadal wycofany, ale alkohol pozwolił mi zażyć odrobinę "życia studenckiego"
Rozdział 5 - level bezproduktywny leń, któremu nie chce się iść do roboty
Po studiach odcinka od znajomych, lęk przed rozmowami rekrutacyjnymi, wegetacja w domu (jak we więzieniu), brak pieniedzy, perspektyw na cokolwiek, uświadomienie sobie, że zmarnowałem młodość i nigdy jej nie odzyskam - skutek depresja. Psychiczny upadek tak bolesny, że pojawiło się pierwsze poszukiwanie pomocy psychiatrycznej. Pomoc psychiatryczna niepomocna. Po braniu piguł przez pół roku, zero rezultatów. Porzucenie pana doktora.
Rozdział 6 - level "powrót do życia"
Po kolejnym mentalnym upadku na dno, wizyta u kolejnego psychiatry. Tym razem pojawiła się ONA - benzodiazepina. Oczywiście też pełna gama różnych innych piguł, rotacyjnie wymienianych na inne, wszystkie o skuteczności tabletek na odchudzanie. Z benzodiazepin przetestowałem prawie wszystkie, ostatecznie zapałałem miłością do Alprazolamu (od którego po dziś dzień jestem uzależniony). Za sprawą tego specyfiku po raz pierwszy zaznałem normalnego życia. Praca, nowi znajomi, imprezy, kontakty z płcią przeciwną, zapisanie się na zajęcia sportowe itp.
Rozdział 7 - level "koniec sielanki"
Pani doktor już nie chciała wypisywać mi "tabletek szczęścia", poszedłem do psychiatry od uzależnień, który gdy usłyszał jaką farmakoterapię stosuję od 2 lat, stwierdził, że za 10 lat najpierw zdebileję, a potem wyląduję na wózku. Nastąpiło powolne odstawianie, ze wzlotami i upadkami. Dodatkowo standardowe antydepresanty, antylękowe, które działają gorzej niż placebo.
Rozdział 8 - level "ostateczne zwątpienie w farmakoterapię"
Po trzyletniej przygodzie z lekami wszelkiej maści, doszedłem do wniosku, że prędzej wątroba mi wysiądzie niż poczuję coś więcej niż przymulenie, zmęczenie i senność. Nastąpiła decyzja o wizycie u psychologa. Po kilku sesjach, doszedłem do wniosku, że facet opowiada mi to samo, co wyczytałem w kilkudziesięciu książkach i bierze za to 200 zł/h. Zaproponował, żebym umówił się z dziewczyną i poszedł na spotkanie bez "wspomagaczy", trząsł się, rozmawiał z nią drżącym głosem (rozmowa zapewne nie byłaby długa, bo po kilkunastu minutach powiedziałaby, że zostawiła zupę na gazie i musi lecieć), potem po powrocie do domu podejść do lustra i powiedzieć sobie "brawo poszedłem na spotkanie bez leków". Gdybym za każdym razem, gdy miałem przed kimś atak paniki mówił do lustra "brawo tym razem też trząsłeś się jak galareta, a oni patrzyli na ciebie jak na kosmitę", to moje lustro też już potrzebowałoby pomocy psychoterapeuty.
W skrócie - akceptacja, ekspozycja na czynnik lękogenny. Ogólnie bardzo chętnie poddałbym się atakom paniki, ryzykował wychodzenie do marketu, do centrum handlowego, do teatru, czy gdziekolwiek. Zawsze można uciec do kibla, do najbliższego wyjścia itp. Jedna z moich "psychiatrek" opowiadała, że miała paniczny lęk przed jazdą samochodem ALE TO POKONAŁA BOHATERSKO bo jeździła po wioskach i jak nachodził ją strach, to zjeżdżała na pobocze.
Moje tłumaczenie, że z fobią społeczną jest troszkę inaczej, bo podczas rozmowy kwalifikacyjnej, gdy trzęsę się jak galareta, a oko drga mi jakbym sugerował, że chcę z rekruterką iść na randkę, to nie "zjadę na pobocze". Ewentualnie mogę powiedzieć, że przycisnęło mnie i muszę do kibla, ale gdybym na każdej rozmowie mówił, że ciśnie mnie na kibel, to wygrałbym najwyżej casting na dziadka klozetowego. To samo tyczy się prezentacji przed grupą współpracowników. Chętnie bym poddał się atakowi paniki podczas przemówienia i zaakceptował go. Nie jestem w stanie jednak zaakceptować, że zrobię z siebie dziwaka/odmieńca/świra przed grupą osób z którymi obcuję na co dzień. Nie mam więc pomysłu jak przyjąć tę legendarną strategię "przejdź przez atak paniki, poddaj się jemu, zaakceptuj, nie nadawaj wartości". Amen.
Jeśli komuś nie chce się czytać, mam jedno pytanie - jak w przypadku fobii społecznej zastosować schemat poddania się atakom, akceptacji, nie nadawania im wartości, jeśli konsekwencją tych ataków nie jest strach przed tym, że zwariuję, umrę, zemdleję (nie boję się tego), tylko strach przed tym, że po ataku stanę się w oczach współpracowników odmieńcem i będę musiał z tym żyć dopóki nie zmienię roboty.
Od kiedy pamiętam (wiek 3-7 lat) byłem uważany (słusznie) za dziecko nieśmiałe, zamknięte w sobie. Przedstawienia przedszkolne i inne takie pierdółki dostarczały mi stresu, ale mój umysł był jeszcze zbyt prymitywny aby wytworzyć reakcję paniczną w pełnej krasie.
Rozdział 2 - level gimbus
Mój "genialny" umysł nauczył się jak spieprzyć mi życie, jak wytworzyć reakcję paniczną w pełnej swojej krasie, wraz z szeroką gamą objawów somatycznych (drżenie rąk, mięśni twarzy, głosu, skok ciśnienia, pełen focus na tym co się tu ze mną odwala). Społecznie mocno wycofany, wszelkie odpowiedzi ustne dostarczały lęku antycypacyjnego oraz "ostatecznego" w momencie przepytywania. Pełna gama objawów somatycznych pojawiała się sporadycznie, w specyficznych sytuacjach.
Rozdział 3 - level licealista
To samo co w levelu poprzednim, środowisko bardziej przyjazne (patologiczni podludzie radośnie poniżający innych odsiani, bo liceum dość dobre). Lęk przy standardowych odpowiedziach ustnych bez zmian 8/10, lęk przy prezentacjach twarzą do publiki 10/10, z całą gamą fizycznych "popisów" lękowych.
Rozdział 4 - level studia
Relatywnie spokojny czas. Ze względu na niehumanistyczny charakter studiów, odpowiedzi ustne bardzo rzadkie, kiedy już się przydarzały, szedłem na nie po wyzerowaniu małpki w kiblu. Pierwszy kontakt z lekami - na obronę inż. hydroksyzyna w dawce 7 tablet - efekt przymulenia, jakoś poszło, ale niezadawalająco. Na obronę mgr postawiłem więc na relanium. Społecznie nadal wycofany, ale alkohol pozwolił mi zażyć odrobinę "życia studenckiego"
Rozdział 5 - level bezproduktywny leń, któremu nie chce się iść do roboty
Po studiach odcinka od znajomych, lęk przed rozmowami rekrutacyjnymi, wegetacja w domu (jak we więzieniu), brak pieniedzy, perspektyw na cokolwiek, uświadomienie sobie, że zmarnowałem młodość i nigdy jej nie odzyskam - skutek depresja. Psychiczny upadek tak bolesny, że pojawiło się pierwsze poszukiwanie pomocy psychiatrycznej. Pomoc psychiatryczna niepomocna. Po braniu piguł przez pół roku, zero rezultatów. Porzucenie pana doktora.
Rozdział 6 - level "powrót do życia"
Po kolejnym mentalnym upadku na dno, wizyta u kolejnego psychiatry. Tym razem pojawiła się ONA - benzodiazepina. Oczywiście też pełna gama różnych innych piguł, rotacyjnie wymienianych na inne, wszystkie o skuteczności tabletek na odchudzanie. Z benzodiazepin przetestowałem prawie wszystkie, ostatecznie zapałałem miłością do Alprazolamu (od którego po dziś dzień jestem uzależniony). Za sprawą tego specyfiku po raz pierwszy zaznałem normalnego życia. Praca, nowi znajomi, imprezy, kontakty z płcią przeciwną, zapisanie się na zajęcia sportowe itp.
Rozdział 7 - level "koniec sielanki"
Pani doktor już nie chciała wypisywać mi "tabletek szczęścia", poszedłem do psychiatry od uzależnień, który gdy usłyszał jaką farmakoterapię stosuję od 2 lat, stwierdził, że za 10 lat najpierw zdebileję, a potem wyląduję na wózku. Nastąpiło powolne odstawianie, ze wzlotami i upadkami. Dodatkowo standardowe antydepresanty, antylękowe, które działają gorzej niż placebo.
Rozdział 8 - level "ostateczne zwątpienie w farmakoterapię"
Po trzyletniej przygodzie z lekami wszelkiej maści, doszedłem do wniosku, że prędzej wątroba mi wysiądzie niż poczuję coś więcej niż przymulenie, zmęczenie i senność. Nastąpiła decyzja o wizycie u psychologa. Po kilku sesjach, doszedłem do wniosku, że facet opowiada mi to samo, co wyczytałem w kilkudziesięciu książkach i bierze za to 200 zł/h. Zaproponował, żebym umówił się z dziewczyną i poszedł na spotkanie bez "wspomagaczy", trząsł się, rozmawiał z nią drżącym głosem (rozmowa zapewne nie byłaby długa, bo po kilkunastu minutach powiedziałaby, że zostawiła zupę na gazie i musi lecieć), potem po powrocie do domu podejść do lustra i powiedzieć sobie "brawo poszedłem na spotkanie bez leków". Gdybym za każdym razem, gdy miałem przed kimś atak paniki mówił do lustra "brawo tym razem też trząsłeś się jak galareta, a oni patrzyli na ciebie jak na kosmitę", to moje lustro też już potrzebowałoby pomocy psychoterapeuty.
W skrócie - akceptacja, ekspozycja na czynnik lękogenny. Ogólnie bardzo chętnie poddałbym się atakom paniki, ryzykował wychodzenie do marketu, do centrum handlowego, do teatru, czy gdziekolwiek. Zawsze można uciec do kibla, do najbliższego wyjścia itp. Jedna z moich "psychiatrek" opowiadała, że miała paniczny lęk przed jazdą samochodem ALE TO POKONAŁA BOHATERSKO bo jeździła po wioskach i jak nachodził ją strach, to zjeżdżała na pobocze.
Moje tłumaczenie, że z fobią społeczną jest troszkę inaczej, bo podczas rozmowy kwalifikacyjnej, gdy trzęsę się jak galareta, a oko drga mi jakbym sugerował, że chcę z rekruterką iść na randkę, to nie "zjadę na pobocze". Ewentualnie mogę powiedzieć, że przycisnęło mnie i muszę do kibla, ale gdybym na każdej rozmowie mówił, że ciśnie mnie na kibel, to wygrałbym najwyżej casting na dziadka klozetowego. To samo tyczy się prezentacji przed grupą współpracowników. Chętnie bym poddał się atakowi paniki podczas przemówienia i zaakceptował go. Nie jestem w stanie jednak zaakceptować, że zrobię z siebie dziwaka/odmieńca/świra przed grupą osób z którymi obcuję na co dzień. Nie mam więc pomysłu jak przyjąć tę legendarną strategię "przejdź przez atak paniki, poddaj się jemu, zaakceptuj, nie nadawaj wartości". Amen.
Jeśli komuś nie chce się czytać, mam jedno pytanie - jak w przypadku fobii społecznej zastosować schemat poddania się atakom, akceptacji, nie nadawania im wartości, jeśli konsekwencją tych ataków nie jest strach przed tym, że zwariuję, umrę, zemdleję (nie boję się tego), tylko strach przed tym, że po ataku stanę się w oczach współpracowników odmieńcem i będę musiał z tym żyć dopóki nie zmienię roboty.