ROCD... ale z tej drugiej strony szyby.
: 8 września 2018, o 18:31
Cześć,
Znalazłam to forum "przypadkiem", hasło "ROCD" znalazłam "przypadkiem", ale nagle wszystko zaczęło mi się układać w sensowną całość...
Jestem właśnie świeżo po rozstaniu z moim Ukochanym. Kolejnym już rozstaniu. Wyglądało podobnie jak wszystkie poprzednie. Podobny schemat zdarzeń przed (jak się później nad tym zastanawiam), podobne czy nawet identyczne argumenty za rozstaniem, tak samo wyglądają późniejsze rozmowy i spotkania. W zasadzie w pewnym stopniu jestem nawet w stanie przewidzieć jakieś jego kolejne kroki i te przewidywania sprawdzają się...
Przeczytałam trochę Waszych dyskusji, jestem w trakcie czytania kolejnych, bo desperacko szukam nadziei, że to się da jeszcze raz poskładać, i bardzo, bardzo potrzebuję tej nowej wiedzy, bo wierzę, że z nią można te sprawy trwale wyprostować.
Wygląda na to, że jestem po tej drugiej stronie szyby. Wszystko wskazuje na to, że mój Ukochany może cierpieć na ROCD.
Odszedł znów, choć jestem pewna, że sam nie jest do tego przekonany. Odchodząc mówił nawet, że kocha, że bardzo chce być ze mną, że tak mu przykro, starał się, ale te wątpliwości wciąż wracają, choć próbuje z nimi walczyć, że to nie ma sensu, bo nie może mnie już bardziej ranić, i że choć chciałby tego najbardziej na świecie to chyba to nie jest "to", to chyba "nie taka miłość".
Po rozstaniu (jak wcześniej) zamiast się odciąć, "olać", zerwać kontakt on się martwi o moje samopoczucie, o moje sprawy, chce być przy mnie i pomagać, pociesza mnie w tym moim porzuceniu.
Jednocześnie spotkań unika, bo są bardzo emocjonujące i dramatyczne dla obydwu stron. Ja widzę, jak on walczy ze sobą, jak się miota. Jakby sam siebie chciał przekonać, że uparte trwanie w tej decyzji, którą podjął będzie skutkować uwierzeniem, że postąpił właściwie. Bo chyba w to nie wierzy.
Obiektywnie nie było żadnego powodu do rozstania (jak zresztą do żadnego wcześniej). Pomimo prawie 2 lat związku, nawet nie pokłóciliśmy się ani jeden raz. Jesteśmy tak podobni i tak zbieżni w tylu sprawach, że to się aż wydaje niemożliwe, spotkać w swoim życiu drugą taką osobę i ją z wzajemnością pokochać. Mieliśmy wspólne plany na przyszłość, tą bliższą i dość ogólnie na dalszą też...
To nie jest szczeniackie rzucanie się i schodzenie, obydwoje mamy już mniej więcej połowę życia za sobą i spory bagaż doświadczeń. Nieśliśmy ufnie te bagaże obok siebie z wielkim szacunkiem i zrozumieniem oraz wsparciem każdego dnia.
Żeby nie było zbyt łatwo, obydwoje jesteśmy DDD, dodatkowo On ma nieleczoną depresję. I... wcześniejsze jego związki miały podobny przebieg.
I normalnie, w innych okolicznościach, biorąc choćby pod uwagę moje własne cierpienie i brak zgody na "takie traktowanie" kolejny raz... powinnam to zostawić, zapomnieć, iść dalej.
Ale kocham Go jak jasna cholera i wiem również, że on kocha mnie, pomimo tych wątpliwości, które nim targają. Nie jest w stanie tego ukryć, kiedy patrzy na mnie z bólem.
W życiu nie pomyślałabym o nerwicy, wcześniej "zwalałam" winę na depresję, próbując Go nakłonić do leczenia... ale gdy trafiłam na kwestię ROCD to jakbym dostała czymś w głowę, to tak bardzo pasuje, że pół nocy siedziałam czytając internety i płacząc z niedowierzaniem.
Mam pytanie do Was, Zaburzeni, z Waszego punktu widzenia... co ja mam zrobić? Chciałabym podsunąć mu informację, że istnieje takie zaburzenie, że to może być to, poprosić, abyśmy to sprawdzili u specjalisty. Tylko czy to dobry pomysł? Jeżeli tak, to kiedy? W tej chwili On przechodzi trochę trudne chwile, które zresztą wg mnie mogły spowodować nawrót tych myśli. W poprzednich rozstaniach też tak było, że był jakiś czynnik, moim zdaniem wywołujący taki stan wątpliwości prowadzący do podjęcia decyzji o rozstaniu. Kiedy te okoliczności "mijały" czy też po prostu stawały się odleglejsze w czasie (bo niekoniecznie można powiedzieć, że się w danym temacie poprawiło), wtedy On wracał...
Co czuje osoba z ROCD, kiedy odchodzi, choć nie jest przekonana w 100%, że chce odejść? Kiedy argumentem jest "robię to, bo nie chcę Cię dłużej krzywdzić"? Co siedzi w jej głowie? Pukać do tej głowy, czy zostawić w spokoju z tym natłokiem myśli, który sprawia jej takie cierpienie, że tygodniami nie może spać? Zapewniać o swojej miłości i oddaniu, czy to tylko sprawia mu więcej cierpienia?
Jak mogę Mu pomóc, jak mogę nam pomóc?...
Czy znajdziecie dla mnie jakieś rady?...
Znalazłam to forum "przypadkiem", hasło "ROCD" znalazłam "przypadkiem", ale nagle wszystko zaczęło mi się układać w sensowną całość...
Jestem właśnie świeżo po rozstaniu z moim Ukochanym. Kolejnym już rozstaniu. Wyglądało podobnie jak wszystkie poprzednie. Podobny schemat zdarzeń przed (jak się później nad tym zastanawiam), podobne czy nawet identyczne argumenty za rozstaniem, tak samo wyglądają późniejsze rozmowy i spotkania. W zasadzie w pewnym stopniu jestem nawet w stanie przewidzieć jakieś jego kolejne kroki i te przewidywania sprawdzają się...
Przeczytałam trochę Waszych dyskusji, jestem w trakcie czytania kolejnych, bo desperacko szukam nadziei, że to się da jeszcze raz poskładać, i bardzo, bardzo potrzebuję tej nowej wiedzy, bo wierzę, że z nią można te sprawy trwale wyprostować.
Wygląda na to, że jestem po tej drugiej stronie szyby. Wszystko wskazuje na to, że mój Ukochany może cierpieć na ROCD.
Odszedł znów, choć jestem pewna, że sam nie jest do tego przekonany. Odchodząc mówił nawet, że kocha, że bardzo chce być ze mną, że tak mu przykro, starał się, ale te wątpliwości wciąż wracają, choć próbuje z nimi walczyć, że to nie ma sensu, bo nie może mnie już bardziej ranić, i że choć chciałby tego najbardziej na świecie to chyba to nie jest "to", to chyba "nie taka miłość".
Po rozstaniu (jak wcześniej) zamiast się odciąć, "olać", zerwać kontakt on się martwi o moje samopoczucie, o moje sprawy, chce być przy mnie i pomagać, pociesza mnie w tym moim porzuceniu.
Jednocześnie spotkań unika, bo są bardzo emocjonujące i dramatyczne dla obydwu stron. Ja widzę, jak on walczy ze sobą, jak się miota. Jakby sam siebie chciał przekonać, że uparte trwanie w tej decyzji, którą podjął będzie skutkować uwierzeniem, że postąpił właściwie. Bo chyba w to nie wierzy.
Obiektywnie nie było żadnego powodu do rozstania (jak zresztą do żadnego wcześniej). Pomimo prawie 2 lat związku, nawet nie pokłóciliśmy się ani jeden raz. Jesteśmy tak podobni i tak zbieżni w tylu sprawach, że to się aż wydaje niemożliwe, spotkać w swoim życiu drugą taką osobę i ją z wzajemnością pokochać. Mieliśmy wspólne plany na przyszłość, tą bliższą i dość ogólnie na dalszą też...
To nie jest szczeniackie rzucanie się i schodzenie, obydwoje mamy już mniej więcej połowę życia za sobą i spory bagaż doświadczeń. Nieśliśmy ufnie te bagaże obok siebie z wielkim szacunkiem i zrozumieniem oraz wsparciem każdego dnia.
Żeby nie było zbyt łatwo, obydwoje jesteśmy DDD, dodatkowo On ma nieleczoną depresję. I... wcześniejsze jego związki miały podobny przebieg.
I normalnie, w innych okolicznościach, biorąc choćby pod uwagę moje własne cierpienie i brak zgody na "takie traktowanie" kolejny raz... powinnam to zostawić, zapomnieć, iść dalej.
Ale kocham Go jak jasna cholera i wiem również, że on kocha mnie, pomimo tych wątpliwości, które nim targają. Nie jest w stanie tego ukryć, kiedy patrzy na mnie z bólem.
W życiu nie pomyślałabym o nerwicy, wcześniej "zwalałam" winę na depresję, próbując Go nakłonić do leczenia... ale gdy trafiłam na kwestię ROCD to jakbym dostała czymś w głowę, to tak bardzo pasuje, że pół nocy siedziałam czytając internety i płacząc z niedowierzaniem.
Mam pytanie do Was, Zaburzeni, z Waszego punktu widzenia... co ja mam zrobić? Chciałabym podsunąć mu informację, że istnieje takie zaburzenie, że to może być to, poprosić, abyśmy to sprawdzili u specjalisty. Tylko czy to dobry pomysł? Jeżeli tak, to kiedy? W tej chwili On przechodzi trochę trudne chwile, które zresztą wg mnie mogły spowodować nawrót tych myśli. W poprzednich rozstaniach też tak było, że był jakiś czynnik, moim zdaniem wywołujący taki stan wątpliwości prowadzący do podjęcia decyzji o rozstaniu. Kiedy te okoliczności "mijały" czy też po prostu stawały się odleglejsze w czasie (bo niekoniecznie można powiedzieć, że się w danym temacie poprawiło), wtedy On wracał...
Co czuje osoba z ROCD, kiedy odchodzi, choć nie jest przekonana w 100%, że chce odejść? Kiedy argumentem jest "robię to, bo nie chcę Cię dłużej krzywdzić"? Co siedzi w jej głowie? Pukać do tej głowy, czy zostawić w spokoju z tym natłokiem myśli, który sprawia jej takie cierpienie, że tygodniami nie może spać? Zapewniać o swojej miłości i oddaniu, czy to tylko sprawia mu więcej cierpienia?
Jak mogę Mu pomóc, jak mogę nam pomóc?...
Czy znajdziecie dla mnie jakieś rady?...