Czy to może być nerwica? Czy jednak niedopasowanie?
: 6 czerwca 2018, o 12:53
Witam serdecznie,
Jestem tu pierwszy raz (dlatego prosze o wyrozumiałość). Na forum natrafiłam przypadkiem. Mam na imie Magda i mam 24 lata. Ponizej opiszę swój problem, ktory znacznie pokrywa siez opisem ROCD i Waszymi wypowiedziami.
Z moim obecnym narzeczonym jestesmy razem od 5 lat. To ja go "zaczepiłam" i zaczelismy sie spotykac. Bardzo mi sie podobał fizycznie. Po pierwszych spotkaniqch nawiązalismy swietny kontakt. Motylki może i były ale skonczyły sie przed 3 spotkaniem kiedy to zaprosił mnie do siebie a ja jechałam przerażona, ze jak to każdy facet "zalezy mu tylko na seksie, dlatego mnie zaprosił". Myliłam się. Jakiś czas pozniej zaczełam dostrzegać ze sie nie stara o mnie, ze nie zabiera mnie do restauracji, że po prostu mu na mnie nie zależy. Nie raz o tym rozmawialismy. Zmienił sie diametralnie. Zaczełam wierzyć że kocha, ale sama zaczęłam wątpić w moje uczucia. Ciągnęło mnie do niego, wyczekiwałam spotkań, ale miałam wrażenie że nie czuję tego. Rozstawalismy się (raczej na krotko) i wracalismy. I nowe mysli - nie czuje aby to był ten jedyny, analizowałam czy w danym momencie jestem szczęśliwa, czesto czułam pustkę. Miałam tez lepsze momenty, gdzie to szczescie czułam i patrzac na niego wiedziałam że to ten facet (było ich jednak mniej).
Dwa lata temu moj partner oswiadczył mi sie. Nie zastanawiałam sie wtedy nad niczym oprocz mysli ktora mnie złapała w momencie zaręczyn "czy ja jestem teraz szczęśliwa?". Zaczelismy planować slub, wszystko biegło swoim rytmem. Mysli raz były, raz nie. Zamieszkalismy razem i wtedy było tylko gorzej. Pojawiły sie nowe: "po slubie nic mnie już dobrego nie czeka", "czy ja chce mieć z nim dzieci", "czy ja pokocham te dzieci i czy wtedy będę szczęśliwa". Skupiałam sie na wykonywanych czynnosciach aby nie myslec. Bylo gorzej, bo myslalam ze zwariuje, prasowanie przypominalo mi co czułam jak robilam to ostatnio, dlatego kazdy dzien byl taki sam i to mnie dobijało. Do narzeczonego pojawiały sie nawet takie mysli jak "czy jesli on umrze/zdradzi mnie to czy będę cierpiała". Wydawalo mi sie ze nie i wtedy ogarniał mnie niepokój. Chciałam martwić sie np. o swoje zdrowie, ale nie umiałam bo to jest silniejsze. Mysli były tak fascynujące że dawałam się im ponieść, aż traciłam kontrolę. Ponadto, brakuje mi takich silnych emocji euforii. Żyje w takim kloszu, cały swiat jest szary, nudny. Moj narzeczony stał sie nudny.
Myslalam ze moze to po prostu nie to. Ze boje sie samotnosci dlatego w tym tkwie, ale to nie przemawiało do mnie. Nie potrafiłam tego przekreślić tak po prostu. On jest najlepszym czlowiekiem jakiego poznałam, moja bratnia duszą. Nie widze w nim wad, a jesli to jakies minimalne.
Spotkania ze znanomymi, wyjazdy, alkohol pomagały mi sie na chwilę zresetować. Żyć tu i teraz a nie w przyszłsci czy analizując przeszłość. Mysli dreczyły mnie od rana do nocy. Sen był za krótki aby odpocząć. Płakałam przy nim ze musze odejsc bo nie jestem pewna, ze nie bedziemy szcześliwi i przytulałam sie do niego w rozpaczy. On to wszystko cierpliwie znosił.
Chodziłam na terapie do psychologa. Po 3 miesiacach kobieta powiedziała ze taka juz jestem. Ze muszę żyć z tą moją niby depresją.
Drugie podejście do terapii, na którą chodze od dwóch miesiecy dalo rezultat na chwilę (wraz z lekami z serotoniną które dostałam od psychiatry). Było dobrze, mysli były "do wytrzymania" wiec przestałam sie leczyc bo czułam ze to przeszło na amen a tych cieskich okresów wręcz sie wstydziłam, nie wracałam do nih myslami. To był bład.
Teraz dwa miesiace przed ślubem a ja sie załamałam bo wydaje mi sie ze tego nie chcę. Nie potrafiłam sie cieszyc planowaniem slubu wiec uznałam ze tego nie chcę. Terapeutka powiedziała ze podejmie terapię jesli zdecyduje sie która droge chce wybrać. A ja nie wiem. Wrociłam do rodziców, myslalam ze jest lepiej, ale gdy go zobaczyłam, łzy przykrył usmiech i ogromny ból co tracę.
Dodam ze bylismy niedawno na wyjezdzie ze znajomymi gdzie bylam na prawdę sobą. Zero myśli negatywnych, tylko te pozytywne. Czułam wszystko całą sobą a nie przez pryzmat tych mysli.
Szukałam porad w googlach i czytając rozne fora, popadałam w jeszcze wieksza nieprwnosc. Znajomi powtarzaja: zerwij, nie kochasz go.
Czas mija a ja nie wiem co robic. Wczoraj miałam straszną załamke, myślałam o smierci. Wieczorem trafiłam tu i teraz zyje nadzieją ze moze i mnie to dotyczy. Mam tyle sił i motywacji. Mam wrażenie, że to sen albo że snem byly te złe chwile.
Napiszcie co o tym myślicie bo ja już wariuje
Jestem tu pierwszy raz (dlatego prosze o wyrozumiałość). Na forum natrafiłam przypadkiem. Mam na imie Magda i mam 24 lata. Ponizej opiszę swój problem, ktory znacznie pokrywa siez opisem ROCD i Waszymi wypowiedziami.
Z moim obecnym narzeczonym jestesmy razem od 5 lat. To ja go "zaczepiłam" i zaczelismy sie spotykac. Bardzo mi sie podobał fizycznie. Po pierwszych spotkaniqch nawiązalismy swietny kontakt. Motylki może i były ale skonczyły sie przed 3 spotkaniem kiedy to zaprosił mnie do siebie a ja jechałam przerażona, ze jak to każdy facet "zalezy mu tylko na seksie, dlatego mnie zaprosił". Myliłam się. Jakiś czas pozniej zaczełam dostrzegać ze sie nie stara o mnie, ze nie zabiera mnie do restauracji, że po prostu mu na mnie nie zależy. Nie raz o tym rozmawialismy. Zmienił sie diametralnie. Zaczełam wierzyć że kocha, ale sama zaczęłam wątpić w moje uczucia. Ciągnęło mnie do niego, wyczekiwałam spotkań, ale miałam wrażenie że nie czuję tego. Rozstawalismy się (raczej na krotko) i wracalismy. I nowe mysli - nie czuje aby to był ten jedyny, analizowałam czy w danym momencie jestem szczęśliwa, czesto czułam pustkę. Miałam tez lepsze momenty, gdzie to szczescie czułam i patrzac na niego wiedziałam że to ten facet (było ich jednak mniej).
Dwa lata temu moj partner oswiadczył mi sie. Nie zastanawiałam sie wtedy nad niczym oprocz mysli ktora mnie złapała w momencie zaręczyn "czy ja jestem teraz szczęśliwa?". Zaczelismy planować slub, wszystko biegło swoim rytmem. Mysli raz były, raz nie. Zamieszkalismy razem i wtedy było tylko gorzej. Pojawiły sie nowe: "po slubie nic mnie już dobrego nie czeka", "czy ja chce mieć z nim dzieci", "czy ja pokocham te dzieci i czy wtedy będę szczęśliwa". Skupiałam sie na wykonywanych czynnosciach aby nie myslec. Bylo gorzej, bo myslalam ze zwariuje, prasowanie przypominalo mi co czułam jak robilam to ostatnio, dlatego kazdy dzien byl taki sam i to mnie dobijało. Do narzeczonego pojawiały sie nawet takie mysli jak "czy jesli on umrze/zdradzi mnie to czy będę cierpiała". Wydawalo mi sie ze nie i wtedy ogarniał mnie niepokój. Chciałam martwić sie np. o swoje zdrowie, ale nie umiałam bo to jest silniejsze. Mysli były tak fascynujące że dawałam się im ponieść, aż traciłam kontrolę. Ponadto, brakuje mi takich silnych emocji euforii. Żyje w takim kloszu, cały swiat jest szary, nudny. Moj narzeczony stał sie nudny.
Myslalam ze moze to po prostu nie to. Ze boje sie samotnosci dlatego w tym tkwie, ale to nie przemawiało do mnie. Nie potrafiłam tego przekreślić tak po prostu. On jest najlepszym czlowiekiem jakiego poznałam, moja bratnia duszą. Nie widze w nim wad, a jesli to jakies minimalne.
Spotkania ze znanomymi, wyjazdy, alkohol pomagały mi sie na chwilę zresetować. Żyć tu i teraz a nie w przyszłsci czy analizując przeszłość. Mysli dreczyły mnie od rana do nocy. Sen był za krótki aby odpocząć. Płakałam przy nim ze musze odejsc bo nie jestem pewna, ze nie bedziemy szcześliwi i przytulałam sie do niego w rozpaczy. On to wszystko cierpliwie znosił.
Chodziłam na terapie do psychologa. Po 3 miesiacach kobieta powiedziała ze taka juz jestem. Ze muszę żyć z tą moją niby depresją.
Drugie podejście do terapii, na którą chodze od dwóch miesiecy dalo rezultat na chwilę (wraz z lekami z serotoniną które dostałam od psychiatry). Było dobrze, mysli były "do wytrzymania" wiec przestałam sie leczyc bo czułam ze to przeszło na amen a tych cieskich okresów wręcz sie wstydziłam, nie wracałam do nih myslami. To był bład.
Teraz dwa miesiace przed ślubem a ja sie załamałam bo wydaje mi sie ze tego nie chcę. Nie potrafiłam sie cieszyc planowaniem slubu wiec uznałam ze tego nie chcę. Terapeutka powiedziała ze podejmie terapię jesli zdecyduje sie która droge chce wybrać. A ja nie wiem. Wrociłam do rodziców, myslalam ze jest lepiej, ale gdy go zobaczyłam, łzy przykrył usmiech i ogromny ból co tracę.
Dodam ze bylismy niedawno na wyjezdzie ze znajomymi gdzie bylam na prawdę sobą. Zero myśli negatywnych, tylko te pozytywne. Czułam wszystko całą sobą a nie przez pryzmat tych mysli.
Szukałam porad w googlach i czytając rozne fora, popadałam w jeszcze wieksza nieprwnosc. Znajomi powtarzaja: zerwij, nie kochasz go.
Czas mija a ja nie wiem co robic. Wczoraj miałam straszną załamke, myślałam o smierci. Wieczorem trafiłam tu i teraz zyje nadzieją ze moze i mnie to dotyczy. Mam tyle sił i motywacji. Mam wrażenie, że to sen albo że snem byly te złe chwile.
Napiszcie co o tym myślicie bo ja już wariuje
