Dobijająca nerwica.
: 26 września 2017, o 18:44
Postanowiłam napisać, bo wydaje mi się, że sama przestaje sobie z tym wszystkim już radzić, to wszystko mnie zżera, mam wrażenie, że w końcu oszaleję. Nawet nie wiem, jak mam klasyfikować to wszystko i nie wiem czy jest sens.
Moje zaburzenia zaczęły się już dawno. Jestem osobą, która wszystkim się denerwuje, wszystko biorę do siebie.
W klasie maturalnej tak się stresowałam, że uaktywnił mi się ZJD, a ja zaczęłam sobie wyszukiwać objawów raka jelita. Cały rok się denerwowałam, nie mogłam się się skupić na nauce, czymkolwiek, nikomu o tym nie powiedziałam, a sama się dołowałam. Z rodzicami porozmawiałam dopiero w wakacje, zrobiłam podstawowe badania i się uspokoiłam, przestałam się denerwować.
Następny rok przyniósł również wiele stresów, byłam na studiach które mi się nie podobały, wykańczałam się psychicznie, bo nie chciałam tego studiować, a nie chciałam zmieniać kierunku, ogólnie niektóre przedmioty były ciężkie i po prostu mnie wykańczały. Podjęłam decyzję o zmianie kierunku, ale odbiło mi się wszystko takimi subtelnymi natręctwami jak chrząkanie i mruganie, zaciskanie powiek. Wakacje jednak miałam bardzo udane, zaczął się dla mnie cudowny czas, zapomniałam o tym.
Taka sytuacja była do grudnia. Coś tam zobaczyłam w internecie, że jakaś dziewczyna chorowała na coś całkiem innego, przeczytałam objawy, uspokoiłam się, że ja takich nie mam, ale przypomniało mi się o tych jelitach. Zaczęłam wszystko bardziej obserwować i znowu zaczęło się czytanie dra Googla. Czytałam nawet anglojęzyczne strony o osobach, które chorowały w młodym wieku, czytałam o badaniach, lekarzach, gdzie mogę iść i zaczęłam się nakręcać, że mi coś dolega.
Nie pamiętam nawet, jak to się zmniejszyło, a może nie, ale pewnego dnia wymacałam sobie węzeł chłonny. Na początku podeszłam do tego spokojnie, bo no co, każdemu może się powiększyć, ale tak sobie sprawdziłam, co on oznacza w tym rejonie. Zaczęło się, prawie z łóżka spadłam, całą noc nie spałam, jak już zasnęłam, to mi się wszystkie chłoniaki śniły. Łaziłam tak z wizją choroby chyba z dwa tygodnie, ciągle odkładając rozmowę z rodzicami i pójście do lekarza. W między czasie przeczytałam prawie wszystkie możliwe fora onkologiczne, historie ludzi. Już pomijam co tam się działo, ale w połowie stycznia w końcu wybrałam się na usg, gdzie lekarka uspokoiła, że to nic, to normalne, tak może być. Taka ulga, ale przy okazji wyszło jeszcze coś.
Zaczęły sie wizyty u lekarzy. Niby nic takiego, ale wyszły złe wyniki, kolejna wizyta u innego lekarza - bardzo źle, niewielka szansa, że to nic takiego, jak najszybciej operacja, w innym mieście, szukać dobrych lekarzy. To mnie dobiło. Zaczęłam sobie wyobrażać, co będzie z moją rodziną, że naprawę będzie źle. Zaczęłam latać po lekarzach, którzy powiedzieli, że to nie wygląda źle, trzeba operować, ale spokojnie, w między czasie jeszcze tabletki, ale spokojnie, takie coś się zdarza, jednak po tamtej wizycie ja już miałam taką zrypaną psychikę, że nie mogłam się uspokoić.
Budziłam się rano i nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, czułam się jak zamknięta w klatce i nie mogłam z niej wyjść, dodatkowo siedziałam pół dnia sama w domu i tylko czytałam fora o chorobie. Skończyło się operacją i dobrym wynikiem, ale moja psychika tego chyba nie udźwignęła.
Zaczęło się od natrętnych bluźnierczych myśli dotyczących Boga, Świętych. Było to jakieś dwa lata temu, zawsze to traktowałam, jak swój błąd, a nie natręctwo, coś, czego nie mogę opanować, ograniczyłam modlitwy i tak bardzo tego nie czułam, ale kiedy te problemy ze zdrowiem się zaczęły, zaczęłam się więcej modlić. Modliłam się codziennie, myśli takich nie miałam, wróciły dopiero w połowie stycznia, jak coś sobie przypomniałam, ale nie było tak źle. Do operacji.
Po operacji czekałam na wyniki jak na wyrok. Wszystko praktycznie od nich zależało i się zaczęło. Musiałam się pomodlić rano, bo jak ja mogę czytać książkę, jak ja się nie modliłam, jak ja mogę o coś prosić, jak rozrywka jest dla mnie ważniejsza, nie zawsze się mogłam skupić, więc powtarzałam modlitwę, raz, dwa, pięć. Byłam już tym zmęczona, a bałam się przestać.
Dodatkowo coś mi się włączyło, że muszę umyć zęby zanim się pomodlę, wykąpać, umyć ręce.
Mówiłam sobie, że to tak tylko do wyników, ale w między czasie zachorowała moja bliska osoba i zaczęłam się modlić podwójnie, byłam coraz bardziej zmęczona, nie mogłam się skupić, poprawiałam i tak ciągle.
W końcu postanowiłam przystopować, ale wtedy bardziej zaczęłam zwracać uwagę na myśli i za każdą myśl jakąś bluźnierczą odmawiałam Koronkę, w końcu przestałam, ale w końcu przestałam, po niedługim czasie zamieniłam to na Zdrowaś Marjo i Chwała Ojcu. Myśli się nasilały, ja za każdą odmawiałam modlitwę, później wydawało mi się, że na modlitwie się za mało skupiam i powtarzałam ją ciągle i ciągle, bywało tak, że nie spałam prawie całą noc, bo mówiłam modlitwę. Udało mi się to przerwać, ale zaczęłam bardzo zwracać uwagę na myśli, bałam się ich, nie wiem, jak kto określić, ale po takiej myśli mam wrażenie, że ja ją myślałam, znalazłam forum katolickie i o każdą myśl się pytałam czy jest grzechem, bo bałam się iść się spowiedzi, a wmówiłam sobie, że takie myśli są cięższe od grzechu ciężkiego.
Zaczęłam próbować ignorować te myśli, ale jak się nie modliłam, to przyszła nowa kompulsja, mówienie przepraszam. Ciągle, kilkaset razy dziennie, przepraszanie za te myśli.
Później myśli zmieniły treść, zaczęłam się bać, że oddam swoją duszę, miałam takie myśli, chodziłam przerażona, ciągle się wyrzekałam. W końcu poszłam do spowiedzi i ksiądz powiedział, że myśli nie mają mocy sprawczej, że takimi myślami sobie czy komuś nic nie zrobię. Niedługo czułam ulgę, ale dwa dni tak było. Cudownie, normalnie, bez nerwów, bez tego ciążenia na żołądku.
Zaczęły się myśli złorzeczące, przeczytałam gdzieś, że ksiądz pisał, że takie myśli trzeba odwołać i poprosić o błogosławieństwo dla tej osoby. Znowu się zaczęło, odwołuję, odwołuję, ciągle mam wrażenie, że źle, że nie dokładnie, zastanawiam się nad tym słowem. Jestem zmęczona, załamana, boję się, wmawiam sobie i się nakręcam.
Dodatkowo w tej i w innych myślach jest coś jeszcze bardzo męczącego, że jak zrobię coś, to się coś stanie. Wypiję herbatę, to oddam duszę, będę komuś złorzeczyć, spełni się to itd, albo odwrotnie. Nie zrobię czegoś i to samo.
Pojawiło się znowu takie coś, że jakiś tekst muszę przeczytać, bo znowu to samo, co pisałam i muszę przeczytać go bardzo dokładnie, a że im dłużej czytam, to jest coraz gorzej, to zajmuje to bardzo dużo czasu. I nie chodzi o to, że to z automatu tak się stanie, ja mam takie pokręcone myślenie, że ja jak tak pomyślę i coś zrobię, to dam na to przyzwolenie, zgodzę się na to.
Dużo tego, a i tak streszczałam, potrzebuję jakiejś rady, bo się zamęczam, raz jest lepiej, ale teraz jest źle, sama siebie nakręcam. Czytam poradniki chłopaków, zaczęłam słuchać nagrań, mam nadzieję, że jakoś się z tego wygrzebię, nie rozmawiałam o tym z rodziną i mi ciężko, a wstydzę się o tym powiedzieć, chodzę zła, smutna, nie mogę się na niczym skupić, boję się, że coś pomyślę.
Poradźcie coś.
Moje zaburzenia zaczęły się już dawno. Jestem osobą, która wszystkim się denerwuje, wszystko biorę do siebie.
W klasie maturalnej tak się stresowałam, że uaktywnił mi się ZJD, a ja zaczęłam sobie wyszukiwać objawów raka jelita. Cały rok się denerwowałam, nie mogłam się się skupić na nauce, czymkolwiek, nikomu o tym nie powiedziałam, a sama się dołowałam. Z rodzicami porozmawiałam dopiero w wakacje, zrobiłam podstawowe badania i się uspokoiłam, przestałam się denerwować.
Następny rok przyniósł również wiele stresów, byłam na studiach które mi się nie podobały, wykańczałam się psychicznie, bo nie chciałam tego studiować, a nie chciałam zmieniać kierunku, ogólnie niektóre przedmioty były ciężkie i po prostu mnie wykańczały. Podjęłam decyzję o zmianie kierunku, ale odbiło mi się wszystko takimi subtelnymi natręctwami jak chrząkanie i mruganie, zaciskanie powiek. Wakacje jednak miałam bardzo udane, zaczął się dla mnie cudowny czas, zapomniałam o tym.
Taka sytuacja była do grudnia. Coś tam zobaczyłam w internecie, że jakaś dziewczyna chorowała na coś całkiem innego, przeczytałam objawy, uspokoiłam się, że ja takich nie mam, ale przypomniało mi się o tych jelitach. Zaczęłam wszystko bardziej obserwować i znowu zaczęło się czytanie dra Googla. Czytałam nawet anglojęzyczne strony o osobach, które chorowały w młodym wieku, czytałam o badaniach, lekarzach, gdzie mogę iść i zaczęłam się nakręcać, że mi coś dolega.
Nie pamiętam nawet, jak to się zmniejszyło, a może nie, ale pewnego dnia wymacałam sobie węzeł chłonny. Na początku podeszłam do tego spokojnie, bo no co, każdemu może się powiększyć, ale tak sobie sprawdziłam, co on oznacza w tym rejonie. Zaczęło się, prawie z łóżka spadłam, całą noc nie spałam, jak już zasnęłam, to mi się wszystkie chłoniaki śniły. Łaziłam tak z wizją choroby chyba z dwa tygodnie, ciągle odkładając rozmowę z rodzicami i pójście do lekarza. W między czasie przeczytałam prawie wszystkie możliwe fora onkologiczne, historie ludzi. Już pomijam co tam się działo, ale w połowie stycznia w końcu wybrałam się na usg, gdzie lekarka uspokoiła, że to nic, to normalne, tak może być. Taka ulga, ale przy okazji wyszło jeszcze coś.
Zaczęły sie wizyty u lekarzy. Niby nic takiego, ale wyszły złe wyniki, kolejna wizyta u innego lekarza - bardzo źle, niewielka szansa, że to nic takiego, jak najszybciej operacja, w innym mieście, szukać dobrych lekarzy. To mnie dobiło. Zaczęłam sobie wyobrażać, co będzie z moją rodziną, że naprawę będzie źle. Zaczęłam latać po lekarzach, którzy powiedzieli, że to nie wygląda źle, trzeba operować, ale spokojnie, w między czasie jeszcze tabletki, ale spokojnie, takie coś się zdarza, jednak po tamtej wizycie ja już miałam taką zrypaną psychikę, że nie mogłam się uspokoić.
Budziłam się rano i nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, czułam się jak zamknięta w klatce i nie mogłam z niej wyjść, dodatkowo siedziałam pół dnia sama w domu i tylko czytałam fora o chorobie. Skończyło się operacją i dobrym wynikiem, ale moja psychika tego chyba nie udźwignęła.
Zaczęło się od natrętnych bluźnierczych myśli dotyczących Boga, Świętych. Było to jakieś dwa lata temu, zawsze to traktowałam, jak swój błąd, a nie natręctwo, coś, czego nie mogę opanować, ograniczyłam modlitwy i tak bardzo tego nie czułam, ale kiedy te problemy ze zdrowiem się zaczęły, zaczęłam się więcej modlić. Modliłam się codziennie, myśli takich nie miałam, wróciły dopiero w połowie stycznia, jak coś sobie przypomniałam, ale nie było tak źle. Do operacji.
Po operacji czekałam na wyniki jak na wyrok. Wszystko praktycznie od nich zależało i się zaczęło. Musiałam się pomodlić rano, bo jak ja mogę czytać książkę, jak ja się nie modliłam, jak ja mogę o coś prosić, jak rozrywka jest dla mnie ważniejsza, nie zawsze się mogłam skupić, więc powtarzałam modlitwę, raz, dwa, pięć. Byłam już tym zmęczona, a bałam się przestać.
Dodatkowo coś mi się włączyło, że muszę umyć zęby zanim się pomodlę, wykąpać, umyć ręce.
Mówiłam sobie, że to tak tylko do wyników, ale w między czasie zachorowała moja bliska osoba i zaczęłam się modlić podwójnie, byłam coraz bardziej zmęczona, nie mogłam się skupić, poprawiałam i tak ciągle.
W końcu postanowiłam przystopować, ale wtedy bardziej zaczęłam zwracać uwagę na myśli i za każdą myśl jakąś bluźnierczą odmawiałam Koronkę, w końcu przestałam, ale w końcu przestałam, po niedługim czasie zamieniłam to na Zdrowaś Marjo i Chwała Ojcu. Myśli się nasilały, ja za każdą odmawiałam modlitwę, później wydawało mi się, że na modlitwie się za mało skupiam i powtarzałam ją ciągle i ciągle, bywało tak, że nie spałam prawie całą noc, bo mówiłam modlitwę. Udało mi się to przerwać, ale zaczęłam bardzo zwracać uwagę na myśli, bałam się ich, nie wiem, jak kto określić, ale po takiej myśli mam wrażenie, że ja ją myślałam, znalazłam forum katolickie i o każdą myśl się pytałam czy jest grzechem, bo bałam się iść się spowiedzi, a wmówiłam sobie, że takie myśli są cięższe od grzechu ciężkiego.
Zaczęłam próbować ignorować te myśli, ale jak się nie modliłam, to przyszła nowa kompulsja, mówienie przepraszam. Ciągle, kilkaset razy dziennie, przepraszanie za te myśli.
Później myśli zmieniły treść, zaczęłam się bać, że oddam swoją duszę, miałam takie myśli, chodziłam przerażona, ciągle się wyrzekałam. W końcu poszłam do spowiedzi i ksiądz powiedział, że myśli nie mają mocy sprawczej, że takimi myślami sobie czy komuś nic nie zrobię. Niedługo czułam ulgę, ale dwa dni tak było. Cudownie, normalnie, bez nerwów, bez tego ciążenia na żołądku.
Zaczęły się myśli złorzeczące, przeczytałam gdzieś, że ksiądz pisał, że takie myśli trzeba odwołać i poprosić o błogosławieństwo dla tej osoby. Znowu się zaczęło, odwołuję, odwołuję, ciągle mam wrażenie, że źle, że nie dokładnie, zastanawiam się nad tym słowem. Jestem zmęczona, załamana, boję się, wmawiam sobie i się nakręcam.
Dodatkowo w tej i w innych myślach jest coś jeszcze bardzo męczącego, że jak zrobię coś, to się coś stanie. Wypiję herbatę, to oddam duszę, będę komuś złorzeczyć, spełni się to itd, albo odwrotnie. Nie zrobię czegoś i to samo.
Pojawiło się znowu takie coś, że jakiś tekst muszę przeczytać, bo znowu to samo, co pisałam i muszę przeczytać go bardzo dokładnie, a że im dłużej czytam, to jest coraz gorzej, to zajmuje to bardzo dużo czasu. I nie chodzi o to, że to z automatu tak się stanie, ja mam takie pokręcone myślenie, że ja jak tak pomyślę i coś zrobię, to dam na to przyzwolenie, zgodzę się na to.
Dużo tego, a i tak streszczałam, potrzebuję jakiejś rady, bo się zamęczam, raz jest lepiej, ale teraz jest źle, sama siebie nakręcam. Czytam poradniki chłopaków, zaczęłam słuchać nagrań, mam nadzieję, że jakoś się z tego wygrzebię, nie rozmawiałam o tym z rodziną i mi ciężko, a wstydzę się o tym powiedzieć, chodzę zła, smutna, nie mogę się na niczym skupić, boję się, że coś pomyślę.
Poradźcie coś.