Już nie kocham Żony?
: 21 stycznia 2017, o 17:14
Witajcie,
Długo zastanawiałem się, czy o swoim problemie napisać na forum. Śledziłem wątki forum związane z nerwicą natręctw i rOCD w nadziei, że dam sobie sam radę z tym tematem tym bardziej, że kiedyś już przez to przechodziłem i walczyłem 4 lata by kolejne lata móc zaliczyć do bardzo udanych i szczęśliwych. Niestety moja nadzieja, że przy odrobinie samozaparcia, wiedzy z forum oraz doświadczenia z poprzedniego "epizodu", pozwolą mi samemu się z tym uporać jest coraz mniejsza, a ja sam czuje jakbym zbliżał się z każdym gorszym dniem do wielkiego muru, przed którym nie ma ucieczki, a zderzenie z nim będzie nad wyraz bolesne w skutkach. Z góry przepraszam za długą treść ale chciałbym w miarę możliwości oddać sens mojego położenia.
Moje problemy ze światem emocjonalnym dotyczą mojego ponad 11-letniego związku (od 8 lat małżeństwa).
Wszystko zaczęło się w 2005 roku, kiedy poznałem moją obecną Żonę. Miąłem wtedy 21 lat i byłem prawie rok po zakończeniu ponad rocznego związku z inną kobietą (moja poprzednia dziewczyna zakończyła związek bez żadnego wyjaśnienia). Bolało mnie to, nie powiem, ale jakoś wróciłem do siebie i nie specjalnie interesowałem się, by szybko związać się z kolejną dziewczyną. Totalnym zrządzeniem losu skomentowałem post w popularnym wówczas serwisie grono.net i na mój wpis odpisała dziewczyna, z którą później zacząłem regularnie pisać (dziś jest moją Żoną). Po około 3 miesiącach pierwszy raz się spotkaliśmy i bardzo przypadliśmy sobie do gustu. Na tyle by po ponad pół roku spotykania się zdecydować o wspólnym zamieszkaniu. Niewiele później oświadczyłem się, a moje oświadczyny zostały przyjęte. I wtedy właśnie musiałem wyjechać na ponad tydzień za granicę. Przez cały pobyt bardzo tęskniłem za moją narzeczoną - miałem jej zdjęcie w telefonie i wielokrotnie je oglądałem czując uczucie tęsknoty. Dwa dni przed powrotem, potwornie strułem się czymś, próbowałem to wyleczyć jakoś alkoholem bo nie miąłem żadnych lekarstw przy sobie na tego typu sensacje, ale było jeszcze gorzej. Dzień przed wylotem zaczęła się jazda... Spojrzałem na zdjęcie mojej narzeczonej w telefonie i nic nie poczułem, kompletnie nic. To był dla mnie szok. Zacząłem chodzić od okna do okna, ogarnął mnie niesamowity lęk, nie mogłem spać. Cały czas żyłem tylko nadzieją, że następnego dnia wracam do Polski i jak zobaczę ją na lotnisku, wszystko na pewno wróci do normy. Tej nocy nie mogłem spać - w ogóle mam problem ze spaniem w obcych miejscach bo odkąd pamiętam boje się ciemności i do dzisiaj mi to zostało, więc na wyjazdach śpię maks 4-5 godzin w nocy. Rano nie jadłem śniadania, tylko wyszedłem przed hotel i łaziłem bez celu z ogromnym lękiem, że już jej nie kocham i ściskiem w klatce piersiowej.
Jak zapewne się domyślacie, na lotnisku nic się nie zmieniło, spotkaliśmy się, a ja nadal kompletnie nic nie czułem. Po powrocie do naszego mieszkania, pomyślałem że może w sytuacji intymnej coś się zmieni, ale nadal to samo. I tak męczyłem się ogromnie z wielkim lękiem, ciągłym uciskiem w klatce piersiowej, myślami samobójczymi i całkowitym poczuciem braku sensu życia. W między czasie miałem krótką przygodę z lekiem Bioxetin, który mnie wpędził w jeszcze większy lęk i napad paniki, a także jeździłem po całej Warszawie odwiedzając jednego za drugim psychologa. W ramach kolędowania po psychologach trafiłem na Oddział Dzienny Kliniki Nerwic przy Szpitalu Neurologiczno-Psychiatrycznym w Warszawie, gdzie uczęszczałem na codzienne 8 godzinne spotkania terapeutyczne w ramach 9 tygodniowej sesji terapeutycznej. Po ukończeniu terapii nie widziałem wyraźnej poprawy, a za namową psychiatry wróciłem do leków. Tym razem był to Anafranil SR (przez pół roku 2x75 mg), a na koniec 3 miesiące Seroxatu i jakoś udało mi się wyjść na prostą. Całość, od feralnego wyjazdu, do momentu kiedy mogę uznać za powrót do "normalności" trwało 4 lata. W czasie tych 4 lat, pomimo dalszych objawów (choć już mniejszych) pobraliśmy się, wzięliśmy kredyt na mieszkanie, a ja obroniłem tytuł magistra ekonomii.
Następne 7 lat to okres dużego spokoju i prawdziwej normalności. W 2011 urodziła nam się wyczekiwana i upragniona córka, która teraz ma juz 5 lat i byliśmy bardzo szczęśliwi. Wiadomo nie było, jakiś "ochów" i "achów", ale było normalnie, raz z góry, raz pod górę, ale zawsze razem. Po przejściu tych 4 lat mordęgi byłem przekonany, że nic mnie już nie "skruszy", że nabrałem dystansu i pewności siebie, ale nic z tych rzeczy...
Piszę tak naprawdę, ponieważ od połowy października 2016 to wszystko chyba wróciło. Ten rok był bogaty w emocje, w pierwszej połowie zmieniłem prace na lepszą, by ją stracić już w sierpniu, do listopada była ciągła walka o zmianę Biura i ratunek przed zwolnieniem (udana w efekcie, ale ile mnie to nerwów kosztowało to głowa mała). W między czasie mój ojciec, z którym myślałem że nic mnie już nie łączy (pochodzę z patologicznej rodziny w której było mnóstwo fanatyzmu religijnego, przemocy psychicznej i fizycznej, a rodzice "darli koty" odkąd pamiętam) miał zawał i trochę mnie to w głębi też przybiło. Na początku października wyjechałem na nie planowaną wcześniej delegacje na Ukrainę na 9 dni. Niestety, przed samym wyjazdem pokłóciłem się mocno z Żoną i prawie cały wyjazd nie odzywaliśmy się do siebie. Było we mnie dużo złości i żalu do niej. Po powrocie mimo, iż nie było od razu lepiej, to jednak wyjaśniliśmy sobie trochę rzeczy i po dłuższej rozmowie wszystko wróciło do normalności. Nazajutrz poszliśmy do sklepu i nawet z radością postanowiłem sprawić mojej Żonie prezent i sprawiłem jej nowy zegarek. Pojechaliśmy samochodem do teściów po naszą Córeczkę i nie pamiętam już dokładnie, czy tego samego dnia wieczorem, czy następnego dnia rano w pewnym momencie złapał mnie ogromny ucisk w klatce piersiowej (nie wiem czy to lęk czy coś innego) i myśl, że już nie kocham mojej Żony. Rozbiło mnie to bez reszty i dotknęło do żywego. Wyobraźcie sobie moją rozpacz.. Jestem przecież ojcem wspaniałej, zdrowej i bardzo dobrze rozwijającej się dziewczynki, która mnie bardzo kocha i uwielbia się ze mną bawić. Jestem ponad 11 lat ze swoją kobietą, która od 8 lat jest moją żoną. Przez ten cały czas byłem z niej bardzo zadowolony. Bardzo mi się podobała jako kobieta, była mi oparciem, a ja dla niej, zawsze wierna, pracowita, zajmowała się domem i jest cudowną matką. 7 lat było naprawdę udanych, stworzyliśmy zdrową rodzinę dla naszej córki, która jest bardzo uśmiechniętym i pogodnym dzieckiem - zawsze chciałem być inny niż ojciec i stworzyć fajną i rodzinę.
Najgorzej, że nie wiem czy to nawrót, czy faktycznie już przestałem kochać moją Żonę.
Mam już 33 lata i wiem, że miłość to nie tylko uczucia, ale i decyzja, że chcę z tą osobą być do końca życia ( to w sumie ślubowałem podczas ceremonii), ale bądź tu mądry kiedy masz cały czas od wstania rano do pójścia spać wieczorem ucisk w klatce piersiowej i myśli w głowie, takie przekonanie/uczucie graniczące już praktycznie z pewnością, że jak rozstanę się z moją Żoną to wszystko wróci do normy i będę znowu "zdrowy". Te myśli mnie rujnują, nie mogę się skupić na pracy, cały czas rozmyślam i wmawiam/tłumaczę sobie, że "już to miałeś", "wyszedłeś z tego", "naprawdę ją kochasz", "dasz radę", ale nie wiele to daje. Posty innych użytkowników tego forum w tematach o zbliżonej tematyce oraz post Zordona pomagają poczuć się lepiej i dodają otuchy oraz wiary w wygraną, ale tylko na chwilkę niestety. Za chwilę znowu muszę wracać do czytania postów by upewniać się, że inni mają podobnie, że nie jestem sam, da się z tego wyjść itd.
To jest dla mnie straszne, bo jakbym nie pamiętał tych 7 dobrych lat ostatnich, jakby to była tylko jakąś fikcja. W głowie myśli, że pewnie się po prostu do niej przyzwyczaiłem, że jestem tylko z wygody z nią, że tak naprawdę jej nie kocham i pewnie nigdy nie kochałem. Czasem już się łapie, że z tego wszystkiego już się momentami poddaje planując w myślach rozwód, podział majątku, powrót do mojego rodzinnego domu (i tego patologicznego ojca, któy nadal tam mieszka z moją Mamą)... Myślę wtedy o Córce i o tym jak bardzo ją skrzywdzę, jak skrzywdzę moją Żonę, zachowam się jak tchórz i dobija mnie to jeszcze bardziej. Nie jestem w stanie się pozbierać, a przecież trwa to dopiero 2,5 miesiąca, a poprzednio "walczyłem" 4 lata... Przepraszam, że Was tym zasypuje drodzy forumowicze, ale nie mam już z kim o tym porozmawiać.
Byłem na dwóch wizytach u psychologa, ale tylko się podłamałem bo terapeutka totalnie nie "czuła" mojej sytuacji. Wróciłem do Anafranilu SR 75mg i póki co biorę 1x75 mg na noc. Trochę przytłumiło to ten "ból" w klatce piersiowej, choć cały czas go czuje. Myśli też jest już trochę mniej, ale nadal są bardzo męczące. Do tego doszły mi kłopoty ze snem. Budzę się zawsze przed budzikiem i przewracam z boku na bok nie mogąc spać. Zacząłem zwracać uwagę na wygląd moje żony i cały czas sprawdzam czy coś do niej czuje i jak zapewne się domyślasz, nic nie czuję... Przestała mi się już podobać, tak jak jeszcze niedawno mi się podobała, byle pierdoły mnie irytują i choć nie daje jej tego odczuć, to naprawdę jest mi bardzo ciężko. Staram się jak mogę by na tym wszystkim moja rodzina jak najmniej ucierpiała, ale to jest nie do zniesienia. Chcę by było jak dawniej, bym mógł się cieszyć życiem, pierdołami, zachodem słońca na wsi u teściów, zabawą ze swoja Córką, moją pracą, codziennymi rzeczami, które kiedyś sprawiały mi radość i zadowolenie, a teraz cieszą jakby mniej lub wcale.
Ten ból w klatce, to ciągłe myślenie - w domu, w pracy nad tym czy ją kocham, wycieńcza mnie i psychicznie i fizycznie. Mógłbym spać pół dnia. Najgorsze jest w tym wszystkim, że ja już nie odróżniam co jest prawdą a co nie. Coraz bardziej te myśli i odczucia w "środku" mnie zdają się być prawdziwe i często jestem o krok od odejścia od rodziny bo jestem przekonany, że tylko wtedy to ustąpi i będzie jak dawniej. Tylko jak będzie, jak dawniej, skoro zostanę bez rodziny, bez Żony, bez dziecka... Gdybym mógł wyłbym do księżyca, pomimo że Anafranil już nie pozwala mi ryczeć jak na początku nawrotu w październiku. Te myśli są takie realne, takie rzeczywiste, te uczucia, które nie wiem już sam czy spowodowane myślami, czy to myśli są spowodowane uczuciami. Nie wiem co robić, od czego zacząć, gdzie złapać punkt zaczepienia.
Jeśli moglibyście mi coś poradzić, coś powiedzieć więcej, jak to wygląda z Waszego doświadczenia i punktu widzenia będę bardzo wdzięczny.
Pozdrawiam serdecznie.
Długo zastanawiałem się, czy o swoim problemie napisać na forum. Śledziłem wątki forum związane z nerwicą natręctw i rOCD w nadziei, że dam sobie sam radę z tym tematem tym bardziej, że kiedyś już przez to przechodziłem i walczyłem 4 lata by kolejne lata móc zaliczyć do bardzo udanych i szczęśliwych. Niestety moja nadzieja, że przy odrobinie samozaparcia, wiedzy z forum oraz doświadczenia z poprzedniego "epizodu", pozwolą mi samemu się z tym uporać jest coraz mniejsza, a ja sam czuje jakbym zbliżał się z każdym gorszym dniem do wielkiego muru, przed którym nie ma ucieczki, a zderzenie z nim będzie nad wyraz bolesne w skutkach. Z góry przepraszam za długą treść ale chciałbym w miarę możliwości oddać sens mojego położenia.
Moje problemy ze światem emocjonalnym dotyczą mojego ponad 11-letniego związku (od 8 lat małżeństwa).
Wszystko zaczęło się w 2005 roku, kiedy poznałem moją obecną Żonę. Miąłem wtedy 21 lat i byłem prawie rok po zakończeniu ponad rocznego związku z inną kobietą (moja poprzednia dziewczyna zakończyła związek bez żadnego wyjaśnienia). Bolało mnie to, nie powiem, ale jakoś wróciłem do siebie i nie specjalnie interesowałem się, by szybko związać się z kolejną dziewczyną. Totalnym zrządzeniem losu skomentowałem post w popularnym wówczas serwisie grono.net i na mój wpis odpisała dziewczyna, z którą później zacząłem regularnie pisać (dziś jest moją Żoną). Po około 3 miesiącach pierwszy raz się spotkaliśmy i bardzo przypadliśmy sobie do gustu. Na tyle by po ponad pół roku spotykania się zdecydować o wspólnym zamieszkaniu. Niewiele później oświadczyłem się, a moje oświadczyny zostały przyjęte. I wtedy właśnie musiałem wyjechać na ponad tydzień za granicę. Przez cały pobyt bardzo tęskniłem za moją narzeczoną - miałem jej zdjęcie w telefonie i wielokrotnie je oglądałem czując uczucie tęsknoty. Dwa dni przed powrotem, potwornie strułem się czymś, próbowałem to wyleczyć jakoś alkoholem bo nie miąłem żadnych lekarstw przy sobie na tego typu sensacje, ale było jeszcze gorzej. Dzień przed wylotem zaczęła się jazda... Spojrzałem na zdjęcie mojej narzeczonej w telefonie i nic nie poczułem, kompletnie nic. To był dla mnie szok. Zacząłem chodzić od okna do okna, ogarnął mnie niesamowity lęk, nie mogłem spać. Cały czas żyłem tylko nadzieją, że następnego dnia wracam do Polski i jak zobaczę ją na lotnisku, wszystko na pewno wróci do normy. Tej nocy nie mogłem spać - w ogóle mam problem ze spaniem w obcych miejscach bo odkąd pamiętam boje się ciemności i do dzisiaj mi to zostało, więc na wyjazdach śpię maks 4-5 godzin w nocy. Rano nie jadłem śniadania, tylko wyszedłem przed hotel i łaziłem bez celu z ogromnym lękiem, że już jej nie kocham i ściskiem w klatce piersiowej.
Jak zapewne się domyślacie, na lotnisku nic się nie zmieniło, spotkaliśmy się, a ja nadal kompletnie nic nie czułem. Po powrocie do naszego mieszkania, pomyślałem że może w sytuacji intymnej coś się zmieni, ale nadal to samo. I tak męczyłem się ogromnie z wielkim lękiem, ciągłym uciskiem w klatce piersiowej, myślami samobójczymi i całkowitym poczuciem braku sensu życia. W między czasie miałem krótką przygodę z lekiem Bioxetin, który mnie wpędził w jeszcze większy lęk i napad paniki, a także jeździłem po całej Warszawie odwiedzając jednego za drugim psychologa. W ramach kolędowania po psychologach trafiłem na Oddział Dzienny Kliniki Nerwic przy Szpitalu Neurologiczno-Psychiatrycznym w Warszawie, gdzie uczęszczałem na codzienne 8 godzinne spotkania terapeutyczne w ramach 9 tygodniowej sesji terapeutycznej. Po ukończeniu terapii nie widziałem wyraźnej poprawy, a za namową psychiatry wróciłem do leków. Tym razem był to Anafranil SR (przez pół roku 2x75 mg), a na koniec 3 miesiące Seroxatu i jakoś udało mi się wyjść na prostą. Całość, od feralnego wyjazdu, do momentu kiedy mogę uznać za powrót do "normalności" trwało 4 lata. W czasie tych 4 lat, pomimo dalszych objawów (choć już mniejszych) pobraliśmy się, wzięliśmy kredyt na mieszkanie, a ja obroniłem tytuł magistra ekonomii.
Następne 7 lat to okres dużego spokoju i prawdziwej normalności. W 2011 urodziła nam się wyczekiwana i upragniona córka, która teraz ma juz 5 lat i byliśmy bardzo szczęśliwi. Wiadomo nie było, jakiś "ochów" i "achów", ale było normalnie, raz z góry, raz pod górę, ale zawsze razem. Po przejściu tych 4 lat mordęgi byłem przekonany, że nic mnie już nie "skruszy", że nabrałem dystansu i pewności siebie, ale nic z tych rzeczy...
Piszę tak naprawdę, ponieważ od połowy października 2016 to wszystko chyba wróciło. Ten rok był bogaty w emocje, w pierwszej połowie zmieniłem prace na lepszą, by ją stracić już w sierpniu, do listopada była ciągła walka o zmianę Biura i ratunek przed zwolnieniem (udana w efekcie, ale ile mnie to nerwów kosztowało to głowa mała). W między czasie mój ojciec, z którym myślałem że nic mnie już nie łączy (pochodzę z patologicznej rodziny w której było mnóstwo fanatyzmu religijnego, przemocy psychicznej i fizycznej, a rodzice "darli koty" odkąd pamiętam) miał zawał i trochę mnie to w głębi też przybiło. Na początku października wyjechałem na nie planowaną wcześniej delegacje na Ukrainę na 9 dni. Niestety, przed samym wyjazdem pokłóciłem się mocno z Żoną i prawie cały wyjazd nie odzywaliśmy się do siebie. Było we mnie dużo złości i żalu do niej. Po powrocie mimo, iż nie było od razu lepiej, to jednak wyjaśniliśmy sobie trochę rzeczy i po dłuższej rozmowie wszystko wróciło do normalności. Nazajutrz poszliśmy do sklepu i nawet z radością postanowiłem sprawić mojej Żonie prezent i sprawiłem jej nowy zegarek. Pojechaliśmy samochodem do teściów po naszą Córeczkę i nie pamiętam już dokładnie, czy tego samego dnia wieczorem, czy następnego dnia rano w pewnym momencie złapał mnie ogromny ucisk w klatce piersiowej (nie wiem czy to lęk czy coś innego) i myśl, że już nie kocham mojej Żony. Rozbiło mnie to bez reszty i dotknęło do żywego. Wyobraźcie sobie moją rozpacz.. Jestem przecież ojcem wspaniałej, zdrowej i bardzo dobrze rozwijającej się dziewczynki, która mnie bardzo kocha i uwielbia się ze mną bawić. Jestem ponad 11 lat ze swoją kobietą, która od 8 lat jest moją żoną. Przez ten cały czas byłem z niej bardzo zadowolony. Bardzo mi się podobała jako kobieta, była mi oparciem, a ja dla niej, zawsze wierna, pracowita, zajmowała się domem i jest cudowną matką. 7 lat było naprawdę udanych, stworzyliśmy zdrową rodzinę dla naszej córki, która jest bardzo uśmiechniętym i pogodnym dzieckiem - zawsze chciałem być inny niż ojciec i stworzyć fajną i rodzinę.
Najgorzej, że nie wiem czy to nawrót, czy faktycznie już przestałem kochać moją Żonę.
Mam już 33 lata i wiem, że miłość to nie tylko uczucia, ale i decyzja, że chcę z tą osobą być do końca życia ( to w sumie ślubowałem podczas ceremonii), ale bądź tu mądry kiedy masz cały czas od wstania rano do pójścia spać wieczorem ucisk w klatce piersiowej i myśli w głowie, takie przekonanie/uczucie graniczące już praktycznie z pewnością, że jak rozstanę się z moją Żoną to wszystko wróci do normy i będę znowu "zdrowy". Te myśli mnie rujnują, nie mogę się skupić na pracy, cały czas rozmyślam i wmawiam/tłumaczę sobie, że "już to miałeś", "wyszedłeś z tego", "naprawdę ją kochasz", "dasz radę", ale nie wiele to daje. Posty innych użytkowników tego forum w tematach o zbliżonej tematyce oraz post Zordona pomagają poczuć się lepiej i dodają otuchy oraz wiary w wygraną, ale tylko na chwilkę niestety. Za chwilę znowu muszę wracać do czytania postów by upewniać się, że inni mają podobnie, że nie jestem sam, da się z tego wyjść itd.
To jest dla mnie straszne, bo jakbym nie pamiętał tych 7 dobrych lat ostatnich, jakby to była tylko jakąś fikcja. W głowie myśli, że pewnie się po prostu do niej przyzwyczaiłem, że jestem tylko z wygody z nią, że tak naprawdę jej nie kocham i pewnie nigdy nie kochałem. Czasem już się łapie, że z tego wszystkiego już się momentami poddaje planując w myślach rozwód, podział majątku, powrót do mojego rodzinnego domu (i tego patologicznego ojca, któy nadal tam mieszka z moją Mamą)... Myślę wtedy o Córce i o tym jak bardzo ją skrzywdzę, jak skrzywdzę moją Żonę, zachowam się jak tchórz i dobija mnie to jeszcze bardziej. Nie jestem w stanie się pozbierać, a przecież trwa to dopiero 2,5 miesiąca, a poprzednio "walczyłem" 4 lata... Przepraszam, że Was tym zasypuje drodzy forumowicze, ale nie mam już z kim o tym porozmawiać.
Byłem na dwóch wizytach u psychologa, ale tylko się podłamałem bo terapeutka totalnie nie "czuła" mojej sytuacji. Wróciłem do Anafranilu SR 75mg i póki co biorę 1x75 mg na noc. Trochę przytłumiło to ten "ból" w klatce piersiowej, choć cały czas go czuje. Myśli też jest już trochę mniej, ale nadal są bardzo męczące. Do tego doszły mi kłopoty ze snem. Budzę się zawsze przed budzikiem i przewracam z boku na bok nie mogąc spać. Zacząłem zwracać uwagę na wygląd moje żony i cały czas sprawdzam czy coś do niej czuje i jak zapewne się domyślasz, nic nie czuję... Przestała mi się już podobać, tak jak jeszcze niedawno mi się podobała, byle pierdoły mnie irytują i choć nie daje jej tego odczuć, to naprawdę jest mi bardzo ciężko. Staram się jak mogę by na tym wszystkim moja rodzina jak najmniej ucierpiała, ale to jest nie do zniesienia. Chcę by było jak dawniej, bym mógł się cieszyć życiem, pierdołami, zachodem słońca na wsi u teściów, zabawą ze swoja Córką, moją pracą, codziennymi rzeczami, które kiedyś sprawiały mi radość i zadowolenie, a teraz cieszą jakby mniej lub wcale.
Ten ból w klatce, to ciągłe myślenie - w domu, w pracy nad tym czy ją kocham, wycieńcza mnie i psychicznie i fizycznie. Mógłbym spać pół dnia. Najgorsze jest w tym wszystkim, że ja już nie odróżniam co jest prawdą a co nie. Coraz bardziej te myśli i odczucia w "środku" mnie zdają się być prawdziwe i często jestem o krok od odejścia od rodziny bo jestem przekonany, że tylko wtedy to ustąpi i będzie jak dawniej. Tylko jak będzie, jak dawniej, skoro zostanę bez rodziny, bez Żony, bez dziecka... Gdybym mógł wyłbym do księżyca, pomimo że Anafranil już nie pozwala mi ryczeć jak na początku nawrotu w październiku. Te myśli są takie realne, takie rzeczywiste, te uczucia, które nie wiem już sam czy spowodowane myślami, czy to myśli są spowodowane uczuciami. Nie wiem co robić, od czego zacząć, gdzie złapać punkt zaczepienia.
Jeśli moglibyście mi coś poradzić, coś powiedzieć więcej, jak to wygląda z Waszego doświadczenia i punktu widzenia będę bardzo wdzięczny.
Pozdrawiam serdecznie.