Walczę a zarazem uciekam
: 30 kwietnia 2016, o 13:59
Cześć moi drodzy! Znalazłam się tu, ponieważ cierpię na nerwicę lękową od 2 lat, z tym że od ponad 2 miesięcy nerwica się 'odnowiła'.
Dwa lata temu chodziłam na terapię (byłam 4 razy), i dostałam od psychiatry Setaloft. Po magicznej tabletce wszystkie smutki, płacze, strach o swoje życie odszedł. Pamiętam, że dużo płakałam, zachowywałam się jak histeryczka i życie było ble. Nie brałam tabletek systematycznie, po 9 miesiącach odstawiłam lek jak psychiatra kazał. Na 2 lata był spokój.
Od 2 miesięcy zaczęło się dokładnie tak samo. Atak paniki, nieprzespana noc. Powiedziałam sobie że dam radę tym razem bez leków, że przejdę to sama + terapia. Oczywiście znów zaczęło się czytanie w internetach, nakręcanie się postami innych ludzi że już cierpią na to parę ładnych lat, brali milion leków i nie przeszło, są po 3 psychoterapiach i nic...
Sama mam w domu ojca który cierpi na depresję już od ponad 1,5 roku, ciągle śpi, mało rozmawia. Teraz, gdy poradziłam sobie z lękiem o własne życie przyszedł smutek, STRACH przed myślami samobójczymi, STRACH przed samą depresją, rozkminianie czy to nie depresja, że ja przecież z tego nie wyjdę jak to depresja itp... Strach przed tym, że wezmę jakieś leki i pozbawie się życia, mimo że mam kochającego chłopaka i kochających rodziców. Wszystko mi się stało obojętne, oprócz swojego stanu. Zadaje sobie milion pytań czy kiedyś to się skończy, chciałabym żeby było dobrze, że odejdzie ode mnie mój chłopak bo często mówi że ma już tego dosyć. Ja też nie wytrzymuję, derealizacja, boląca głowa, brak koncentracji, bóle żołądka okropne... Nawet już zaczęłam się zastanawiać czy jak się śmieje to czy śmieje się bo wymuszam ten śmiech, czy jest on sam z siebie, naturalny.
Zrezygnowałam z terapii ponieważ na tydzień poczułam się dobrze, myslałam, że już poznałam ten mechanizm. Psycholog pozbawiła mnie nadziei że da się z tego wyjść, stwierdziła że nie powinnam budować takiego 'stelaża', tylko że powinnam uczyć się z tym żyć, a to samo przejdzie. Nie powinnam nastawiać się na wygraną już do końca życia z tym, tylko że nawet jak będzie nawrót to będę musiała sobie z tym poradzić. Dobiło mnie to trochę, popłakałam się. Ogólnie cały czas chce mi się płakać, nie mogę spać już do 9 czy 10 bo lęk i myśli mi nie dają. Wstaje rano z tymi paskudnymi myślami, napięciem i uczuciem beznadziei. Nawet jakbym chciałac cały dzień przespać, to nie mogę. I tak się snuje po domu. Nawet jak chłopak przyjeżdża, to jestem myślami gdzieś daleko. Boje się, że te myśli będa wiecznie, że już nie będe mogła żyć problemami tylko cały czas sobą, tym co się dzieje. Już nie potrafię o tym nie rozmawiać, przynajmniej mam takie wrażenie.
Pomóżcie, wracać do leków czy nie? Już jestem tak wykończona tym wszystkim, że ciężko mi się zmusić do wyjścia z psem. A, no i dodam że dokładnie następuje to w tym samym miesiącu co dwa lata temu. Dokładnie ten sam okres czasowy.
Dwa lata temu chodziłam na terapię (byłam 4 razy), i dostałam od psychiatry Setaloft. Po magicznej tabletce wszystkie smutki, płacze, strach o swoje życie odszedł. Pamiętam, że dużo płakałam, zachowywałam się jak histeryczka i życie było ble. Nie brałam tabletek systematycznie, po 9 miesiącach odstawiłam lek jak psychiatra kazał. Na 2 lata był spokój.
Od 2 miesięcy zaczęło się dokładnie tak samo. Atak paniki, nieprzespana noc. Powiedziałam sobie że dam radę tym razem bez leków, że przejdę to sama + terapia. Oczywiście znów zaczęło się czytanie w internetach, nakręcanie się postami innych ludzi że już cierpią na to parę ładnych lat, brali milion leków i nie przeszło, są po 3 psychoterapiach i nic...
Sama mam w domu ojca który cierpi na depresję już od ponad 1,5 roku, ciągle śpi, mało rozmawia. Teraz, gdy poradziłam sobie z lękiem o własne życie przyszedł smutek, STRACH przed myślami samobójczymi, STRACH przed samą depresją, rozkminianie czy to nie depresja, że ja przecież z tego nie wyjdę jak to depresja itp... Strach przed tym, że wezmę jakieś leki i pozbawie się życia, mimo że mam kochającego chłopaka i kochających rodziców. Wszystko mi się stało obojętne, oprócz swojego stanu. Zadaje sobie milion pytań czy kiedyś to się skończy, chciałabym żeby było dobrze, że odejdzie ode mnie mój chłopak bo często mówi że ma już tego dosyć. Ja też nie wytrzymuję, derealizacja, boląca głowa, brak koncentracji, bóle żołądka okropne... Nawet już zaczęłam się zastanawiać czy jak się śmieje to czy śmieje się bo wymuszam ten śmiech, czy jest on sam z siebie, naturalny.
Zrezygnowałam z terapii ponieważ na tydzień poczułam się dobrze, myslałam, że już poznałam ten mechanizm. Psycholog pozbawiła mnie nadziei że da się z tego wyjść, stwierdziła że nie powinnam budować takiego 'stelaża', tylko że powinnam uczyć się z tym żyć, a to samo przejdzie. Nie powinnam nastawiać się na wygraną już do końca życia z tym, tylko że nawet jak będzie nawrót to będę musiała sobie z tym poradzić. Dobiło mnie to trochę, popłakałam się. Ogólnie cały czas chce mi się płakać, nie mogę spać już do 9 czy 10 bo lęk i myśli mi nie dają. Wstaje rano z tymi paskudnymi myślami, napięciem i uczuciem beznadziei. Nawet jakbym chciałac cały dzień przespać, to nie mogę. I tak się snuje po domu. Nawet jak chłopak przyjeżdża, to jestem myślami gdzieś daleko. Boje się, że te myśli będa wiecznie, że już nie będe mogła żyć problemami tylko cały czas sobą, tym co się dzieje. Już nie potrafię o tym nie rozmawiać, przynajmniej mam takie wrażenie.
Pomóżcie, wracać do leków czy nie? Już jestem tak wykończona tym wszystkim, że ciężko mi się zmusić do wyjścia z psem. A, no i dodam że dokładnie następuje to w tym samym miesiącu co dwa lata temu. Dokładnie ten sam okres czasowy.