uduszę się
: 12 sierpnia 2015, o 17:52
Witajcie drodzy nerwicowcy.
Zaglądam do Was już od dwóch miesięcy i podczytuję, ale zdecydowałam się napisać - może to będzie dla mnie jakaś forma terapii. Mam na imię Agnieszka i przez pół życia, czyli w tym przypadku już 16 lat zmagam się z przeróżnymi nerwami, depresjami i innym cholerstwem ze skutkiem lepszym lub gorszym. Ostatnio gorszym. To nie będzie krótka opowieść, więc z góry dziękuję tym, którzy zechcą wytrwać do końca.
Jak wspominałam od zawsze jestem osobą nerwową, wybuchową, łatwo się wzbudzam i mam skłonności do apatii i depresji. Ostatnie dwa lata były bardzo, bardzo ciężkie. Miałam wspaniały związek, właśnie wykończyłam mieszkanie, miałam dostać awans i podwyżkę w pracy (jestem dziennikarzem), gdy okazało się, że mój tata jest chory na raka płuca w czwartym, terminalnym stadium. Stwierdzenie, że skończył mi się świat i tak nie odda ogromu tego cierpienia, w każdym razie z dnia na dzień popadłam w prawdziwe szaleństwo. Nie mogłam spać, jeść, płakałam całymi dniami. Tata miał własną firmę, całkiem spore przedsiębiorstwo, dlatego, gdy podjął leczenie i zabrakło szefa ktoś musiał zająć jego miejsce. To byłam ja. Rzuciłam pracę w redakcji i zostałam bizneswoman. Naprawdę ze wszystkich sił walczyłam, żeby utrzymać firmę i zobaczyć uśmiech dumy i uznania na twarzy mojego ojca. Udało się, on spał spokojny o interes, a ja chwilami wyłam do księżyca tak bardzo miałam dość kontrahentów, walki z zusem, urzędem skarbowym i klientami. Walczyłam ponad rok, tak długo, jak żył mój tata. Codziennie obserwowałam jak silny mężczyzna znika kawałek po kawałku. Obie z mamą nie mówiłyśmy mu, jak fatalne było rokowanie, a on się nie dopytywał. Nie chciał wiedzieć i umarł w nieświadomości. Odszedł w domu, byłyśmy przy nim do końca.
Po pogrzebie rozsypałam się zdrowotnie i dochodziłam do siebie ponad miesiąc, męczyły mnie infekcje. Później musiałam wziąć się w garść i zlikwidować firmę, bo nie byłam w stanie jej dalej prowadzić. Musiałam wyprzedać aktywa, pospłacać zobowiązania, wypłacić odprawy pracownikom. Udało się i tylko ja wiem, ile mnie to kosztowało, bynajmniej nie w wymiarze materialnym. Zlikwidowałam, wynajęłam budynek, zabezpieczyłam moją dwuosobową rodzinę finansowo i zaczął się okres pewnej stabilizacji.
Żeby nie zwariować od złych myśli i wspomnień postanowiłam pójść na siłownię. Chodziłam trzy razy w tygodniu ponad pół roku z dobrym skutkiem. Ostatnio czułam się już i wyglądałam jak młody bóg, gdy nagle wszystko się posypało. Kryzys poprzedziła koszmarna noc z uczuciem spadania, wybudzaniem się, wołaniem matki i ojca, waleniem serca i innymi atrakcjami. Na pewno to znacie - typowy atak paniki. Następnego dnia, a była to niedziela byłam kompletnie nieprzytomna, dlatego pół dnia spędziłam w hamaku na ogrodzie. Nie potrafię spać w dzień dlatego tylko się kręciłam z boku na bok, a serducho waliło jak szalone. Siłą rzeczy nocą zasnęłam, a rano wstałam i odruchowo poszłam na siłownię. Już w drodze było coś nie tak. Byłam dziwnie pobudzona i nie mogłam złapać tchu. Trening owszem udało mi się zrobić, ale bez najmniejszej satysfakcji. Te duszności mam już ponad dwa miesiące, od 8 czerwca. Mówiąc duszności mam na myśli obsesyjne skupianie się na tym, żeby wziąć głębszy oddech. Przez chwilę oddycham normalnie, a co kilka minut pojawia się ta przemożna potrzeba złapania dodatkowego oddechu, czy ziewnięcia. Gdybym tego nie zrobiła nie wiem, co by się stało. Bliscy twierdzą, że nic, ale ja mam wrażenie, że zwyczajnie udusiłabym się albo zwariowała. Umarła.
Odwiedziłam chyba wszystkich lekarzy świata. Trzy razy rodzinnego (dał pramolan, ale nie zauważyłam żadnej poprawy), laryngologa, pulmonologa, ortopedę, neurologa, a nawet z rozpędu nefrologa. Zrobiłam wszystkie badania, czyli morfologię, tarczycę, spirometrię (dobra), prześwietlenie płuc (idealne, nigdy nie zapaliłam ani jednego papierosa), holtera zwykłego i ciśnieniowego (wyszła lekka tachykardia i wypadania płatka zastawki mitrialnej). Pod względem fizycznym nie ma się do czego przyczepić, a ja czuję się coraz gorzej.
Przez ostatnie dwa miesiące wkręciłam sobie oczywiście wszystkie choroby świata. Przeróżne nowotwory, w tym czerniaka, ziarnicę złośliwą, chłoniaka, rzecz jasna raka płuc, białaczkę, które jednak nie znalazły żadnego potwierdzenia w badaniach. Odpuściłam i aktualnie jestem przekonana, że mam stwardnienie zanikowe boczne, które przeraża mnie bardziej niż wszystkie te raczyska razem wzięte. Neurolog co prawda stwierdził, że wszystkie odruchy mam w normie i że jest to nerwica. Nie musicie pytać, żeby wiedzieć, że cała reszta doktorów również postawiła taką diagnozę.
I wszystko byłoby fajnie, gdyby te cholerne duszności przechodziły, a one nie chcą ustąpić. Przy tym dołączają mi się kolejne objawy. Przez jakieś półtora miesiąca spałam dobrze i normalnie. Nic mnie nie dusiło, w nocy miałam odpoczynek. Obecnie każda noc to udręka. Kołatania serca i jego dzikie galopady, nocne poty (wiem, że jest upał), stan jak w malignie, wybudzanie się przy najcichszym dźwięku, drętwienie kończyn, skurcze, dreszcze, jakieś mrowienia w całym ciele, zesztywnienie szczęki. Zaczynam się bać każdej nocy i zamiast spać siedzę do czwartej na balkonie, piję bardzo zimną wodę, patrzę w gwiazdy i żegnam się ze swoim nie takim starym życiem.
Jak już uda się zasnąć to śpię i się nie duszę. Moja szalona, kochana mama raz wkradła się do mojego pokoju i przez godzinę siedziała przy moim łóżku (dobrze, że się nie obudziłam, bo bym chyba zeszła na zawał) i twierdzi, że oddycham normalnie. Mam z tymi dusznościami dni lepsze i gorsze, ale głównie gorsze. Czasem jest już tak źle, że muszę się o coś opierać i prawie zginać w pół, tak jakbym musiała rozluźnić mięśnie.
Ciężko mi uwierzyć, że to "tylko" nerwica szczególnie, że na wcześniejsze ataki lęku (a miałam ich w życiu trochę) cudownie pomagał mi xanax. Przez ostatni miesiąc zjadłam całe opakowanie i nie odczułam żadnej różnicy. Co gorsza mam teraz pewnie objawy odstawienia, które też mi nie pomagają.
Powoli włączają się myśli samobójcze. Tak bardzo boję się tego stwardnienia zanikowego, że zaczynam myśleć, że lepiej umrzeć zanim ta choroba zaatakuje i odbierze mi wszystko. Dodam, że od lat chodzę na terapię, ale w tym momencie moja terapeutka przebywa na wakacjach, a ja pierwszą sesję mam za 13 dni. Zanim te dziwne duszności zaatakowały z całą siłą żyłam w dużym napięciu, bo ważyły się losy mojego związku. Ostatecznie się rozpadł, a ja z nim.
Nie wiem czego oczekuję pisząc na forum, ale pewnie wsparcia i odrobiny zrozumienia. Pocieszenia, być może nakierowania na jakieś wskazówki, jak z tym walczyć, jak się nie poddawać.
Dziękuję wszystkim, którzy dotrwają do końca mojej banalnej, ale jakże smutnej historii.
Pozdrawiam Was serdecznie.
Zaglądam do Was już od dwóch miesięcy i podczytuję, ale zdecydowałam się napisać - może to będzie dla mnie jakaś forma terapii. Mam na imię Agnieszka i przez pół życia, czyli w tym przypadku już 16 lat zmagam się z przeróżnymi nerwami, depresjami i innym cholerstwem ze skutkiem lepszym lub gorszym. Ostatnio gorszym. To nie będzie krótka opowieść, więc z góry dziękuję tym, którzy zechcą wytrwać do końca.
Jak wspominałam od zawsze jestem osobą nerwową, wybuchową, łatwo się wzbudzam i mam skłonności do apatii i depresji. Ostatnie dwa lata były bardzo, bardzo ciężkie. Miałam wspaniały związek, właśnie wykończyłam mieszkanie, miałam dostać awans i podwyżkę w pracy (jestem dziennikarzem), gdy okazało się, że mój tata jest chory na raka płuca w czwartym, terminalnym stadium. Stwierdzenie, że skończył mi się świat i tak nie odda ogromu tego cierpienia, w każdym razie z dnia na dzień popadłam w prawdziwe szaleństwo. Nie mogłam spać, jeść, płakałam całymi dniami. Tata miał własną firmę, całkiem spore przedsiębiorstwo, dlatego, gdy podjął leczenie i zabrakło szefa ktoś musiał zająć jego miejsce. To byłam ja. Rzuciłam pracę w redakcji i zostałam bizneswoman. Naprawdę ze wszystkich sił walczyłam, żeby utrzymać firmę i zobaczyć uśmiech dumy i uznania na twarzy mojego ojca. Udało się, on spał spokojny o interes, a ja chwilami wyłam do księżyca tak bardzo miałam dość kontrahentów, walki z zusem, urzędem skarbowym i klientami. Walczyłam ponad rok, tak długo, jak żył mój tata. Codziennie obserwowałam jak silny mężczyzna znika kawałek po kawałku. Obie z mamą nie mówiłyśmy mu, jak fatalne było rokowanie, a on się nie dopytywał. Nie chciał wiedzieć i umarł w nieświadomości. Odszedł w domu, byłyśmy przy nim do końca.
Po pogrzebie rozsypałam się zdrowotnie i dochodziłam do siebie ponad miesiąc, męczyły mnie infekcje. Później musiałam wziąć się w garść i zlikwidować firmę, bo nie byłam w stanie jej dalej prowadzić. Musiałam wyprzedać aktywa, pospłacać zobowiązania, wypłacić odprawy pracownikom. Udało się i tylko ja wiem, ile mnie to kosztowało, bynajmniej nie w wymiarze materialnym. Zlikwidowałam, wynajęłam budynek, zabezpieczyłam moją dwuosobową rodzinę finansowo i zaczął się okres pewnej stabilizacji.
Żeby nie zwariować od złych myśli i wspomnień postanowiłam pójść na siłownię. Chodziłam trzy razy w tygodniu ponad pół roku z dobrym skutkiem. Ostatnio czułam się już i wyglądałam jak młody bóg, gdy nagle wszystko się posypało. Kryzys poprzedziła koszmarna noc z uczuciem spadania, wybudzaniem się, wołaniem matki i ojca, waleniem serca i innymi atrakcjami. Na pewno to znacie - typowy atak paniki. Następnego dnia, a była to niedziela byłam kompletnie nieprzytomna, dlatego pół dnia spędziłam w hamaku na ogrodzie. Nie potrafię spać w dzień dlatego tylko się kręciłam z boku na bok, a serducho waliło jak szalone. Siłą rzeczy nocą zasnęłam, a rano wstałam i odruchowo poszłam na siłownię. Już w drodze było coś nie tak. Byłam dziwnie pobudzona i nie mogłam złapać tchu. Trening owszem udało mi się zrobić, ale bez najmniejszej satysfakcji. Te duszności mam już ponad dwa miesiące, od 8 czerwca. Mówiąc duszności mam na myśli obsesyjne skupianie się na tym, żeby wziąć głębszy oddech. Przez chwilę oddycham normalnie, a co kilka minut pojawia się ta przemożna potrzeba złapania dodatkowego oddechu, czy ziewnięcia. Gdybym tego nie zrobiła nie wiem, co by się stało. Bliscy twierdzą, że nic, ale ja mam wrażenie, że zwyczajnie udusiłabym się albo zwariowała. Umarła.
Odwiedziłam chyba wszystkich lekarzy świata. Trzy razy rodzinnego (dał pramolan, ale nie zauważyłam żadnej poprawy), laryngologa, pulmonologa, ortopedę, neurologa, a nawet z rozpędu nefrologa. Zrobiłam wszystkie badania, czyli morfologię, tarczycę, spirometrię (dobra), prześwietlenie płuc (idealne, nigdy nie zapaliłam ani jednego papierosa), holtera zwykłego i ciśnieniowego (wyszła lekka tachykardia i wypadania płatka zastawki mitrialnej). Pod względem fizycznym nie ma się do czego przyczepić, a ja czuję się coraz gorzej.
Przez ostatnie dwa miesiące wkręciłam sobie oczywiście wszystkie choroby świata. Przeróżne nowotwory, w tym czerniaka, ziarnicę złośliwą, chłoniaka, rzecz jasna raka płuc, białaczkę, które jednak nie znalazły żadnego potwierdzenia w badaniach. Odpuściłam i aktualnie jestem przekonana, że mam stwardnienie zanikowe boczne, które przeraża mnie bardziej niż wszystkie te raczyska razem wzięte. Neurolog co prawda stwierdził, że wszystkie odruchy mam w normie i że jest to nerwica. Nie musicie pytać, żeby wiedzieć, że cała reszta doktorów również postawiła taką diagnozę.
I wszystko byłoby fajnie, gdyby te cholerne duszności przechodziły, a one nie chcą ustąpić. Przy tym dołączają mi się kolejne objawy. Przez jakieś półtora miesiąca spałam dobrze i normalnie. Nic mnie nie dusiło, w nocy miałam odpoczynek. Obecnie każda noc to udręka. Kołatania serca i jego dzikie galopady, nocne poty (wiem, że jest upał), stan jak w malignie, wybudzanie się przy najcichszym dźwięku, drętwienie kończyn, skurcze, dreszcze, jakieś mrowienia w całym ciele, zesztywnienie szczęki. Zaczynam się bać każdej nocy i zamiast spać siedzę do czwartej na balkonie, piję bardzo zimną wodę, patrzę w gwiazdy i żegnam się ze swoim nie takim starym życiem.
Jak już uda się zasnąć to śpię i się nie duszę. Moja szalona, kochana mama raz wkradła się do mojego pokoju i przez godzinę siedziała przy moim łóżku (dobrze, że się nie obudziłam, bo bym chyba zeszła na zawał) i twierdzi, że oddycham normalnie. Mam z tymi dusznościami dni lepsze i gorsze, ale głównie gorsze. Czasem jest już tak źle, że muszę się o coś opierać i prawie zginać w pół, tak jakbym musiała rozluźnić mięśnie.
Ciężko mi uwierzyć, że to "tylko" nerwica szczególnie, że na wcześniejsze ataki lęku (a miałam ich w życiu trochę) cudownie pomagał mi xanax. Przez ostatni miesiąc zjadłam całe opakowanie i nie odczułam żadnej różnicy. Co gorsza mam teraz pewnie objawy odstawienia, które też mi nie pomagają.
Powoli włączają się myśli samobójcze. Tak bardzo boję się tego stwardnienia zanikowego, że zaczynam myśleć, że lepiej umrzeć zanim ta choroba zaatakuje i odbierze mi wszystko. Dodam, że od lat chodzę na terapię, ale w tym momencie moja terapeutka przebywa na wakacjach, a ja pierwszą sesję mam za 13 dni. Zanim te dziwne duszności zaatakowały z całą siłą żyłam w dużym napięciu, bo ważyły się losy mojego związku. Ostatecznie się rozpadł, a ja z nim.
Nie wiem czego oczekuję pisząc na forum, ale pewnie wsparcia i odrobiny zrozumienia. Pocieszenia, być może nakierowania na jakieś wskazówki, jak z tym walczyć, jak się nie poddawać.
Dziękuję wszystkim, którzy dotrwają do końca mojej banalnej, ale jakże smutnej historii.
Pozdrawiam Was serdecznie.