Nerwica? A może ją sobie wmawiam?
: 23 grudnia 2014, o 00:56
Nie wiem, kiedy to się zaczęło. W gimnazjum byłam beztroską nastolatką, biegającą imprezach. Umiałam się bawić. Wtedy też poznałam mojego obecnego chłopaka. Spodobałam mu się taka rozrywkowa, zabawna, towarzyska. Z czasem zaczęłam się wycofywać. Nie wiem, kiedy to zaczęło się dziać. Wydaje mi się, że była to ostatnia klasa gimnazjum, w klasie pojawiło się wiele niemiłych sytuacji z udziałem koleżanek, zaczęłam się od nich odsuwać. Może to był też ten moment, kiedy zaczęłam zdawać sobie sprawę, że chcę iść do liceum, a z takimi wynikami będzie ciężko. Zawsze byłam dobrą uczennicą, w gimnazjum okropnie się opuściłam...
Liceum. Przestałam by duszą towarzystwa (o ile w ogóle nią byłam?). W między czasie ja i mój obecny chłopak zostaliśmy parą, mieliśmy po 16 lat. Trafiło mnie. Nikt, na pewno nawet my, nie spodziewaliśmy się, że to potrwa tak długo. Zaczęłam się alienować. Dla większości najważniejszy był alkohol. Upić się, nieważne co dalej. Ja chciałam się rozwijać, uczyć, chciałam pójść na studia. Chciałam też spędzać czas z chłopakiem. To wszystko było bardzo trudne. Moi rodzice nie akceptowali go, głównie z tego powodu, że jego ojciec jest alkoholikiem. Nasze spotkania były mocno ograniczane. Bolało jak diabli. Non stop miałam momenty zawahania. Rodzice napierali, żebym go zostawiła. Miałam mętlik w głowie. Zakochałam się i zaryzykowałam. Wiem, że znajomi z klasy mieli mnie za sztywniarę, która to nigdy się nie napije, nie zapali, nie przyjdzie na imprezę. Mówili za plecami lub przez sms, że nie widzę świata poza moim chłopakiem, że całkowicie jestem zaślepiona. Ja już wtedy czułam, że nie pasuję, że potrzebują mnie tylko do odpisania prac domowych lub ściągania na sprawdzianach. Nie jeździłam na wycieczki, zwykle z powodu braku kasy, czasem dlatego, że nie mogłam się zdecydować czy jechać i tata mówił: "Lepiej zostań w domu, odpocznij". Często też słyszałam z tyłu głowy głos, że nie powinnam jechać, bo mój chłopak będzie miał żal, że świetnie się bawię bez niego. Tak samo było z imprezami czy innymi spotkaniami. Jakoś to wszystko trwało...
Studia. Ogromny przeskok. Całe życie w miejscowości, w której mieszkało zaledwie sto osób. Nagle przeogromne miasto. Nie umiałam się odnaleźć, czułam się obco i źle. Daleko musiałam zostawić mojego chłopaka. Miesiącami wcześniej zatruwałam nam atmosferę płaczem i strachem, bo jak my to wsyztsko przeżyjemy?! Zaczynało się niewinnie. Pokątny płacz, alienacja wgrupie studenckiej. A przecież miało być inaczej. Miałam być towarzyska i miła. Mieszkałam z kimś, kto skutecznie, choć niewinnie psuł mi dni, tygodnie, miesiące. Wbrew pozorom była to bliska mi osoba. Często słyszałam, że jeśli mi nie pasuje to mam wyp.erdalać, że droga wolna. Nie miałam własnego kąta. Płakałam w łazience, szlochając w ręcznik, żeby stłumić dźwięk. Przestałam sobie radzić. Zaczęłam warczeć pod nosem na ludzi w autobusach, bo a to ustawili się tak, że nie mogłam przejść, a to ktoś mnie szturchnął, a to zaszedł drogę na ulicy. To nie bylo normalne, ale myślałam, że tak ma być, wszystko w biegu. Ja, zawsze powolna i spokojna zaczęłam być ciągle poddenerwowana. Z jednej z najlepszych uczennic w licem, stałam się przeciętną studentką. Czegoś nie zaliczyłam, z czegoś miałam poprawkę. Nie miałam, jak w szkole, przedmiotu, zktórego byłam najlepsza. Czułam, że niewiele rozumiem, że sobie nie poradzę. Jak na ironię studiuję psychologię. W między czasie dalej zatruwałam nasz związek, bo on nie przyjeżdża, bo nie dzwoni tak często jakbym chciała, bo go przy mnie nie ma, bo przestał słuchać, bo znów chciał mnie obrazić (chociaż teraz widzę, że wcale nie chciał!) W mieście nie miałam swojego kąta, czułam się źle, w domu nie dogadywałam się z rodzicami, czułam się źle. Nie miałam się gdzie podziać, nie miałam azylu.
Jedyny azyl odnajdowałam w jego ramionach. Przytulał, pocieszał, pieścił. Ale tak jakby nie słuchał, może nie chciał, mówił, że przesadzam. Był niezwykle cierpliwy, ale ileż można?
Zaczęły się problemy zdrowotne. Zawroty głowy tak silne, że czssem nie mogłam trafić do łóżka. Szybkie bicie serca. Zaczęły nasilać się nudności i zawroty głowy. Miałam je od bardzo dawna, ale w nie tak dużym stopniu. W szkole męczyłam się tak, że nie miałam siły wrócić. Szłam i myślałam, że za chwilę upadnę, że nie dojdę do autobusu. Że upadnę i tak będę leżeć. Że umrę. Ciągle w środku się trzęsłam. Miałam wrazenie, że ciągle jestem poddenerwowana. Poszłam do lekarza. Tachykardia. Podstawowe badania – ok. Echo serca – ok. Tarczyca zdrowa. Betablokery, po których w ogóle nie miałam energii, byłam senna. Ciągle szybko się męczyłam i nie dawałam z niczym rady. Ciągle płakałam z byle powodu. Zawsze byłam przez rodzinę odbierana jako leń, który ciągle by leżał i spał do późna. Już wtedy nie miałam na nic siły, potem było tylko gorzej.
Drugi rok studów. Jakoś żyję. Lekarze nie wiedzą, co mi jest. Nikt się chyba tym za bardzo nie przejmuje. Po dawkach magnezu i potasu czuję się lepiej.Beta bloker nie działa, serce bije równie szybko. Nadal jestem senna. Ale już mądrzejsza. Widzę, że jest źle i że wcale nie chcę tak żyć. Szukam przyczyny. Moze to nerwica? Jestem chyba też hipochondrykiem. Ciągle wszystko mnie boli, ciągle źle się czuję i nie mam na nic siły. Lekarze nie wiedzą... Wolę już, żeby postawili mi jakąś sensowną diagnozę, miałabym jakiś punkt zaczepienia i wiedziałabym, z czym sobie radzic, z czym walczyć. Wykończy mnie takie życie. Nie potrafię sobie poradzić.
Przestałam akceptować siebie. Mam dni, że nie mogę na siebie patrzeć. Często nie czuję satysfakcji w intymnyych kontaktów z partnerem. Nie chcę, żeby mnie taką oglądał, czuję sie gruba i brzydka, bezwartościowa. Mocno też boję się ciąży. W absurdalnych sytuacjach wmawiam sobie, że jestem w ciąży. Wykończę tym kiedyś mojego chłopaka. Może dlatego też nie odczuwam satysfakcji?
Boję się dosłownie wszystkiego. Pół życia śpię na lewym boku, tyłem do ściany. Przez to mam krzywy kręgosłup. Kiedy odwrócę się tyłem do pokoju, czuję się źle, mam wrażenie, że ktoś za mną jest.
Wszelkie odgłosy sprawiają, że w mojej głowie powstają przeróżne, niezbyt przyjemne obrazy. Boję się Ciemności. Zęsto w niej spotykają mnie dziwne, natrętne myśli i sprawiają, że boję się jeszcze bardziej, nie mogę się ich pozbyć. To samo jest z obrazami. Wkręcam sobie, że coś widzę i za chwilę faktycznie to widzę. One też są natrętne.Boję się gdziekolwiek wyjść. Staram się sama nie wychodzić wieczorami, mimo oświetlonych ulic, bo wydaje mi się, że każdy mijany człowiek ma złe zamiary.
Mam przesadne poczucie winy z błahych powodów. Potrafię przepraszać, mimo że nie zawiniłam, żeby pozbyć się tego poczucia.
Nie potrafie podejmowac decyzji. Wolalabym, zeby wszyscy robili to za mnie. Boje sie, ze zrobie zle, wole wiec nie robic wcale. Tata zawsze podejmował za mnie decyzje, ja nie miałam takiej możliwości. Moje decyzje zawszw były nietrafne.
Przzesadnie martiwę się o to, co pomyślą i powiedzą o mnie inni. Nieważne czy to wykładowca, który nawet nie zna mojego nazwiska, dobra koleżnka, obcy mężczyzna w autobusie, czy dziewczyna z uczelni, której imienia nie kojarzę. Martwię się tym, co powie sąsiad na wsi, w jaki sposób mnie obgada i co sobie dołoży. Martwię się tym, co powie sąsiad w mieście, który kompletnie nie wie, kim jestem i komu miałby powiedzieć?
Z związku z chłopakiem zachowuję się jak mała dziewczynka. Chcę, żeby mnie przytulał, pocieszał, dawał mi bezpieczeństwo. Traktowal jak dziewczynkę właśnie. Chciałabym, zeby słuchał i doradzał. Często wybucham z płaczem bez powodu. Wiem, że on boi się już cokolwiek mi powiedzieć, bo boi się mojej reakcji, nie zaczyna różnych tematów, bo nie chce mojego płaczu. Nie panuję nad tymi szlochami. Płaczę z powodu, płaczę bez podowu, płaczę gdy mi dobrze, płaczę ze szczęścia, z nerwów i bezsilności. Ciągły płacz.
On kiedyś ze mną nie wytryma. Czuję, ze to wisi w powietrzu. Ciągle jestem zazdrosna o jego wyjścia z kolegami, bo sama nie wychodzę z nikim oprócz niego. Bo co jeśli on będzie miał żal? Zresztą nie mam z kim się spotykać, nie mam przyjaciół, tylko jakieś dalsze koleżanki, z którymi nie potrafię się dogadać.
Stałam się nudna i nieowarzyska. Nie umiem się wysławiać. W towarzystie milczę. Uchodzę podobno za osobę arogancką własnie z tego powodu. Ludzie, kiedy siedzimy w towarzystwie i kiedy coś mówią, patrzą na innych, tylko nie na mnie. Głupio mi wtedy. Rzadko cos mówię, ale kiedy już powiem, mało kto to słyszy albo wszyscy ignorują. Przestałam się odzywać. Nie jestem już tak towarzyska, kiedy mój chłopak mnie poznał. Mówił mi, że w towarzystwie zachowuję się głupio, bo się nie odzywam i traktuję innych, jakby byli ode mnie gorsi. A to jest tak, że ja się czuję gorsza, nieciekawa, nudna. Wolę nic nie mówić, niż gadać głupoty.
Nie mam żadnej pasji. Nie mam o czym gadać z ludźmi. Najchętniej zakopałabym się pod ziemię i nie wychodziła. Ale ja potrzebuję ludzi.
Jest mi przykro. Mój chłopak nie dość, że ma toksycznego ojca, to wydaje się, że ma toksyczną dziewczynę. Mówi, że czasem nie wychodzi nigdzie beze mnie, bo boi się mojej reakcji. Często też wychodzi, że był np. Na piwie, ale mi nie poweidział, żebym się nie martwiła. Boję się, że on, będąc z innimi ludźmi, zda sobie sprawę, że z nimi jest lepiej, niż ze mną.
Czy da się przeprogramować nasz związek tak, żeby nie był toksyczny? Chcę, żeby on czuł się przy mnie dobrze. Zwykle dobrze się dogadujemy, zależy nam na tej relacji, praktycznie się nie kłócimy. Ale każda nawet mała wymiana zdań, powoduje u mnie myśl, że to już koniec, że ma mnie dość. Żyjemy na odległość. Kiedy jest weekend i sie nie widzimy – wariuję. On ma swoich kolegów, ja nie mam nikogo. Nie umiem chyba już bez niego. Czuję sie wtedy jak bez prawej ręki. Ciągle zatruwam nasz wspólny czas. Myśliie, że powinnam dać mu od siebie odetchnąć, dać mu spokój, uporać się ze sobą i nie męczyć go swoim zachowaniem?
Nie zawsze jestem taka. Czasem uda mi się otworzyć. Czasem razem się śmiejemy i robimy miłe rzeczy, ale ostatnio coraz rzadziej. Ciągle analizuję jego słowa, doszukuję się ukrytej ironii, podtekstów, jestem czepliwa.
Podejrzewam nerwicę. Mówiłam mu o tym, ale on uważa, że przesadzam i znów sobie coś wmawiam. A może jednak mam rację? Nie stać mnie póki co na psychoterpaię. Może poradzę sobie sama? Powinnam drązyć ten temat i pracować nad sobą czy zapomnieć i próbować jakoś żyć, nie wmawiając sobie, że mam nerwicę.
Jak się ogarnąć? Jak wrzucić na luz? Pomocy.
Liceum. Przestałam by duszą towarzystwa (o ile w ogóle nią byłam?). W między czasie ja i mój obecny chłopak zostaliśmy parą, mieliśmy po 16 lat. Trafiło mnie. Nikt, na pewno nawet my, nie spodziewaliśmy się, że to potrwa tak długo. Zaczęłam się alienować. Dla większości najważniejszy był alkohol. Upić się, nieważne co dalej. Ja chciałam się rozwijać, uczyć, chciałam pójść na studia. Chciałam też spędzać czas z chłopakiem. To wszystko było bardzo trudne. Moi rodzice nie akceptowali go, głównie z tego powodu, że jego ojciec jest alkoholikiem. Nasze spotkania były mocno ograniczane. Bolało jak diabli. Non stop miałam momenty zawahania. Rodzice napierali, żebym go zostawiła. Miałam mętlik w głowie. Zakochałam się i zaryzykowałam. Wiem, że znajomi z klasy mieli mnie za sztywniarę, która to nigdy się nie napije, nie zapali, nie przyjdzie na imprezę. Mówili za plecami lub przez sms, że nie widzę świata poza moim chłopakiem, że całkowicie jestem zaślepiona. Ja już wtedy czułam, że nie pasuję, że potrzebują mnie tylko do odpisania prac domowych lub ściągania na sprawdzianach. Nie jeździłam na wycieczki, zwykle z powodu braku kasy, czasem dlatego, że nie mogłam się zdecydować czy jechać i tata mówił: "Lepiej zostań w domu, odpocznij". Często też słyszałam z tyłu głowy głos, że nie powinnam jechać, bo mój chłopak będzie miał żal, że świetnie się bawię bez niego. Tak samo było z imprezami czy innymi spotkaniami. Jakoś to wszystko trwało...
Studia. Ogromny przeskok. Całe życie w miejscowości, w której mieszkało zaledwie sto osób. Nagle przeogromne miasto. Nie umiałam się odnaleźć, czułam się obco i źle. Daleko musiałam zostawić mojego chłopaka. Miesiącami wcześniej zatruwałam nam atmosferę płaczem i strachem, bo jak my to wsyztsko przeżyjemy?! Zaczynało się niewinnie. Pokątny płacz, alienacja wgrupie studenckiej. A przecież miało być inaczej. Miałam być towarzyska i miła. Mieszkałam z kimś, kto skutecznie, choć niewinnie psuł mi dni, tygodnie, miesiące. Wbrew pozorom była to bliska mi osoba. Często słyszałam, że jeśli mi nie pasuje to mam wyp.erdalać, że droga wolna. Nie miałam własnego kąta. Płakałam w łazience, szlochając w ręcznik, żeby stłumić dźwięk. Przestałam sobie radzić. Zaczęłam warczeć pod nosem na ludzi w autobusach, bo a to ustawili się tak, że nie mogłam przejść, a to ktoś mnie szturchnął, a to zaszedł drogę na ulicy. To nie bylo normalne, ale myślałam, że tak ma być, wszystko w biegu. Ja, zawsze powolna i spokojna zaczęłam być ciągle poddenerwowana. Z jednej z najlepszych uczennic w licem, stałam się przeciętną studentką. Czegoś nie zaliczyłam, z czegoś miałam poprawkę. Nie miałam, jak w szkole, przedmiotu, zktórego byłam najlepsza. Czułam, że niewiele rozumiem, że sobie nie poradzę. Jak na ironię studiuję psychologię. W między czasie dalej zatruwałam nasz związek, bo on nie przyjeżdża, bo nie dzwoni tak często jakbym chciała, bo go przy mnie nie ma, bo przestał słuchać, bo znów chciał mnie obrazić (chociaż teraz widzę, że wcale nie chciał!) W mieście nie miałam swojego kąta, czułam się źle, w domu nie dogadywałam się z rodzicami, czułam się źle. Nie miałam się gdzie podziać, nie miałam azylu.
Jedyny azyl odnajdowałam w jego ramionach. Przytulał, pocieszał, pieścił. Ale tak jakby nie słuchał, może nie chciał, mówił, że przesadzam. Był niezwykle cierpliwy, ale ileż można?
Zaczęły się problemy zdrowotne. Zawroty głowy tak silne, że czssem nie mogłam trafić do łóżka. Szybkie bicie serca. Zaczęły nasilać się nudności i zawroty głowy. Miałam je od bardzo dawna, ale w nie tak dużym stopniu. W szkole męczyłam się tak, że nie miałam siły wrócić. Szłam i myślałam, że za chwilę upadnę, że nie dojdę do autobusu. Że upadnę i tak będę leżeć. Że umrę. Ciągle w środku się trzęsłam. Miałam wrazenie, że ciągle jestem poddenerwowana. Poszłam do lekarza. Tachykardia. Podstawowe badania – ok. Echo serca – ok. Tarczyca zdrowa. Betablokery, po których w ogóle nie miałam energii, byłam senna. Ciągle szybko się męczyłam i nie dawałam z niczym rady. Ciągle płakałam z byle powodu. Zawsze byłam przez rodzinę odbierana jako leń, który ciągle by leżał i spał do późna. Już wtedy nie miałam na nic siły, potem było tylko gorzej.
Drugi rok studów. Jakoś żyję. Lekarze nie wiedzą, co mi jest. Nikt się chyba tym za bardzo nie przejmuje. Po dawkach magnezu i potasu czuję się lepiej.Beta bloker nie działa, serce bije równie szybko. Nadal jestem senna. Ale już mądrzejsza. Widzę, że jest źle i że wcale nie chcę tak żyć. Szukam przyczyny. Moze to nerwica? Jestem chyba też hipochondrykiem. Ciągle wszystko mnie boli, ciągle źle się czuję i nie mam na nic siły. Lekarze nie wiedzą... Wolę już, żeby postawili mi jakąś sensowną diagnozę, miałabym jakiś punkt zaczepienia i wiedziałabym, z czym sobie radzic, z czym walczyć. Wykończy mnie takie życie. Nie potrafię sobie poradzić.
Przestałam akceptować siebie. Mam dni, że nie mogę na siebie patrzeć. Często nie czuję satysfakcji w intymnyych kontaktów z partnerem. Nie chcę, żeby mnie taką oglądał, czuję sie gruba i brzydka, bezwartościowa. Mocno też boję się ciąży. W absurdalnych sytuacjach wmawiam sobie, że jestem w ciąży. Wykończę tym kiedyś mojego chłopaka. Może dlatego też nie odczuwam satysfakcji?
Boję się dosłownie wszystkiego. Pół życia śpię na lewym boku, tyłem do ściany. Przez to mam krzywy kręgosłup. Kiedy odwrócę się tyłem do pokoju, czuję się źle, mam wrażenie, że ktoś za mną jest.
Wszelkie odgłosy sprawiają, że w mojej głowie powstają przeróżne, niezbyt przyjemne obrazy. Boję się Ciemności. Zęsto w niej spotykają mnie dziwne, natrętne myśli i sprawiają, że boję się jeszcze bardziej, nie mogę się ich pozbyć. To samo jest z obrazami. Wkręcam sobie, że coś widzę i za chwilę faktycznie to widzę. One też są natrętne.Boję się gdziekolwiek wyjść. Staram się sama nie wychodzić wieczorami, mimo oświetlonych ulic, bo wydaje mi się, że każdy mijany człowiek ma złe zamiary.
Mam przesadne poczucie winy z błahych powodów. Potrafię przepraszać, mimo że nie zawiniłam, żeby pozbyć się tego poczucia.
Nie potrafie podejmowac decyzji. Wolalabym, zeby wszyscy robili to za mnie. Boje sie, ze zrobie zle, wole wiec nie robic wcale. Tata zawsze podejmował za mnie decyzje, ja nie miałam takiej możliwości. Moje decyzje zawszw były nietrafne.
Przzesadnie martiwę się o to, co pomyślą i powiedzą o mnie inni. Nieważne czy to wykładowca, który nawet nie zna mojego nazwiska, dobra koleżnka, obcy mężczyzna w autobusie, czy dziewczyna z uczelni, której imienia nie kojarzę. Martwię się tym, co powie sąsiad na wsi, w jaki sposób mnie obgada i co sobie dołoży. Martwię się tym, co powie sąsiad w mieście, który kompletnie nie wie, kim jestem i komu miałby powiedzieć?
Z związku z chłopakiem zachowuję się jak mała dziewczynka. Chcę, żeby mnie przytulał, pocieszał, dawał mi bezpieczeństwo. Traktowal jak dziewczynkę właśnie. Chciałabym, zeby słuchał i doradzał. Często wybucham z płaczem bez powodu. Wiem, że on boi się już cokolwiek mi powiedzieć, bo boi się mojej reakcji, nie zaczyna różnych tematów, bo nie chce mojego płaczu. Nie panuję nad tymi szlochami. Płaczę z powodu, płaczę bez podowu, płaczę gdy mi dobrze, płaczę ze szczęścia, z nerwów i bezsilności. Ciągły płacz.
On kiedyś ze mną nie wytryma. Czuję, ze to wisi w powietrzu. Ciągle jestem zazdrosna o jego wyjścia z kolegami, bo sama nie wychodzę z nikim oprócz niego. Bo co jeśli on będzie miał żal? Zresztą nie mam z kim się spotykać, nie mam przyjaciół, tylko jakieś dalsze koleżanki, z którymi nie potrafię się dogadać.
Stałam się nudna i nieowarzyska. Nie umiem się wysławiać. W towarzystie milczę. Uchodzę podobno za osobę arogancką własnie z tego powodu. Ludzie, kiedy siedzimy w towarzystwie i kiedy coś mówią, patrzą na innych, tylko nie na mnie. Głupio mi wtedy. Rzadko cos mówię, ale kiedy już powiem, mało kto to słyszy albo wszyscy ignorują. Przestałam się odzywać. Nie jestem już tak towarzyska, kiedy mój chłopak mnie poznał. Mówił mi, że w towarzystwie zachowuję się głupio, bo się nie odzywam i traktuję innych, jakby byli ode mnie gorsi. A to jest tak, że ja się czuję gorsza, nieciekawa, nudna. Wolę nic nie mówić, niż gadać głupoty.
Nie mam żadnej pasji. Nie mam o czym gadać z ludźmi. Najchętniej zakopałabym się pod ziemię i nie wychodziła. Ale ja potrzebuję ludzi.
Jest mi przykro. Mój chłopak nie dość, że ma toksycznego ojca, to wydaje się, że ma toksyczną dziewczynę. Mówi, że czasem nie wychodzi nigdzie beze mnie, bo boi się mojej reakcji. Często też wychodzi, że był np. Na piwie, ale mi nie poweidział, żebym się nie martwiła. Boję się, że on, będąc z innimi ludźmi, zda sobie sprawę, że z nimi jest lepiej, niż ze mną.
Czy da się przeprogramować nasz związek tak, żeby nie był toksyczny? Chcę, żeby on czuł się przy mnie dobrze. Zwykle dobrze się dogadujemy, zależy nam na tej relacji, praktycznie się nie kłócimy. Ale każda nawet mała wymiana zdań, powoduje u mnie myśl, że to już koniec, że ma mnie dość. Żyjemy na odległość. Kiedy jest weekend i sie nie widzimy – wariuję. On ma swoich kolegów, ja nie mam nikogo. Nie umiem chyba już bez niego. Czuję sie wtedy jak bez prawej ręki. Ciągle zatruwam nasz wspólny czas. Myśliie, że powinnam dać mu od siebie odetchnąć, dać mu spokój, uporać się ze sobą i nie męczyć go swoim zachowaniem?
Nie zawsze jestem taka. Czasem uda mi się otworzyć. Czasem razem się śmiejemy i robimy miłe rzeczy, ale ostatnio coraz rzadziej. Ciągle analizuję jego słowa, doszukuję się ukrytej ironii, podtekstów, jestem czepliwa.
Podejrzewam nerwicę. Mówiłam mu o tym, ale on uważa, że przesadzam i znów sobie coś wmawiam. A może jednak mam rację? Nie stać mnie póki co na psychoterpaię. Może poradzę sobie sama? Powinnam drązyć ten temat i pracować nad sobą czy zapomnieć i próbować jakoś żyć, nie wmawiając sobie, że mam nerwicę.
Jak się ogarnąć? Jak wrzucić na luz? Pomocy.