Moja "młoda" nerwica
: 5 grudnia 2013, o 10:43
Witajcie.
Nigdy nie rozumiałam czym jest nerwica, nie rozumiałam jak można bać się "niczego". Przecież do lęku musi być powód!
Chcę napisać że raczej byłam zawsze przeciwniczką narkotyków. Jakieś 3 miesiące temu spróbowałam z czystej ciekawości pewnego powiedzmy narkotyku (nie zmienia stanu świadomości, tylko pobudza, do tego jest legalny). Przez pierwsze godziny czułam się fajnie, potem dostałam strasznego ataku pobudzenia i paniki, trwał 3 godziny, nie wiedziałam co się dzieje, myślałam że umieram, nigdy wcześniej czegoś takiego nie czułam. To był w ogóle najsilniejszy i najdłuższy atak paniki jaki miałam do tej pory... był niewyobrażalny, spotęgowany działaniem środków pobudzających. Musiało przyjechać pogotowie i aplikować mi środek uspokajający. Zasnęłam, po obudzeniu kolejny atak paniki - tym razem pojechałam na pogotowie, znów dostałam coś uspokajającego. Zrobiono mi podstawowe badania (morfologia, badanie moczu, EKG) - jestem zdrowa jak ryba. Kolejnego dnia znów atak paniki, kierunek lekarz rodzinny, dostałam Hydroxyzynę. Na miejscu miałam kolejny raz EKG. I wtedy się uspokoiłam. Zapomniałam o tym, żyłam jak dawniej (oczywiście tej substancji nigdy więcej nie zażyłam).
Proszę, nie pouczajcie mnie że wzięłam coś takiego, bo ja sama żałuję bardzo i gdybym mogła cofnąć czas... Naprawdę nie jestem osobą, która eksperymentuje z takimi rzeczami, to był wyjątek.
Po paru tygodniach zauważyłam dziwne objawy, wrażliwość na światło, "szum" czy też mrówki za oczami, kołatanie serca, co za tym idzie, zaczęłam obsesyjnie mierzyć ciśnienie. Pewnego dnia bez większego powodu (wydawało mi się, że mam za wysokie tętno, podczas gdy było ono w normie) doszło do ataku paniki. Poratowałam się Hydroxyzyną, chociaż jej zażycie było dla mnie stresujące. Po paru dniach zobaczyłam że mam lekko sine usta (w sumie do dziś nie wiem czemu, moze akurat wcześniej coś w tym kolorze zjadłam), kolejny atak paniki. Wmówiłam sobie, że jestem chora, że mam coś z sercem, albo np. mam guza mózgu. Zrobiłam podstawowe badania, wyszły dobrze. Latałam po lekarzach jak szalona. Wg lekarzy jestem zdrowa. Lekarz rodzinny przepisał mi benzo (Cloranxen), pod nosem usmiechał się gdy opowiadałam o swoim stanie emocjonalnym. Przy pierwszym zażyciu tabletki miałam mega atak paniki, myslałam że umieram. Wpływ na to miało po pierwsze to, że nie wiedziałam czego się spodziewać, po drugie silne wyczekiwanie na dobry efekt, a po trzecie trauma po zażyciu środka chemicznego (bo przecież od tego zaczął się mój pierwszy atak). Lek uspokoił mnie średnio - raczej zamulił moje ciało, w środku wciąż się bałam. Do tego miałam koszmary w nocy. Nie chcę go więcej brac, w ogóle jestem przeciwniczką leków. Chcę być trzeźwa, świadoma, nie chcę uzależniać swojego samopoczucia od tabletek, chcę się sama uwolnić od lęków.
Naprawdę uwierzyłam, ze fizycznie jestem zdrowa, badania to pokazały, zaufałam im. Za to zaczęłam myśleć, że mam początki choroby psychicznej. Ataków paniki już nie miałam, ale zaczęłam mieć napady lęku, często totalnie abstrakcyjnego, np. wpatrywałam się pod łózko i wyobrażałam sobie, że coś spod niego wyjdzie. Moja słaba psychika strasznie się tego bała (chociaż wiedziałam, że realnie to niemożliwe), przerażała mnie myśl, że mój mózg jest chory i naprawdę coś takiego zobaczę, a wtedy zwariuję już zupełnie. Codziennie chodziło o coś innego. Jednego dnia miałam duszności, innego mrówki w dłoniach i stopach, trzeciego abstrakcyjne lęki, albo strach że się uduszę, zapomnę oddychać (?). Czułam się źle 24/7. Czułam, że pogrążam się w czarnej dziurze, z której nie ma wyjścia. Że zwariuję, a jeśli sama nie zwariuję, to w końcu się zabiję, bo nie zniosę takiego zycia. Rodzinie powiedziałam co przechodze, ale albo bagatelizowali ("przesadzasz, przestań się sama nakręcać"), albo się przejmowali za bardzo ("to straszne! to trzeba leczyć!"). Czułam się więc w matni - z jednej strony jako ciężko chora, z drugiej nierozumiana, a do tego sama nie wiedziałam co mi jest. Byłam bardzo samotna...
To strasznie do mnie nie pasowało, bo ja zawsze byłam szczęśliwą, radosną osobą, dla której śmierć była strasznym wyobrażeniem i nigdy nie myślałam o samobójstwie. Teraz, pogrążona w niesamowitym lęku, udręczona i zapłakana, rozważałam, że jeśli to nie minie, będę zmuszona się zabić.
Dodam, że nie miałam i nie mam dodatkowych lęków (np. przed przestrzenią, wychodzeniem z domu), nie mam też problemów ze snem. Zasypiam wprawdzie dość długo (do pół godz), ale śpię bite 8 godzin bez koszmarów (minus tamta noc, gdy wzięłam benzo).
Szukałam pomocy. Jeden lekarz doradził mi wyłącznie psychiatrę i leki. Sprzeciwiłam się temu, nie chcę brac leków. Wciąż mam nadzieję, że dam radę bez nich, zwłaszcza że moja nerwica trwa krótko (ostry etap dopiero ok. 3 tygodni). Poszłam do psychologa, ten mnie uspokoił że do psychiatry raczej iść nie powinnam - to mi pomogło. Z drugiej strony czułam, że nie do końca rozumie o co mi chodzi, kazał zastanowić się ogólnie nad swoim życiem, nad tym co będę robić np. za 20 lat - nie widziałam związku. Zalecił dużo ruchu fizycznego. W sumie nie wytłumaczył dokładnie co się dzieje ze mną. Po spotkaniu z nim czułam się świetnie, a następnego dnia miałam znów straszne lęki. Poczułam się bezsilna.
Przełomem dla mnie było znalezienie strony szaffer.pl. Czytałam oszołomiona, płakałam, czułam się w końcu rozumiana. Owszem, spotykałam wcześniej inne zapiski o nerwicy, ale pesymistyczne, od ludzi którzy wciąż się leczą, a to mnie przygnębiało. Grzegorz opisał wszystko mobilizująco i optymistycznie. To było 4 dni temu. Tego dnia porozmawiałam z rodziną, zrozumieli dokładnie mój stan, teraz czuję ich wsparcie. Nazywam to "przełomem", mimo że zdarzyło się tak niedawno, ponieważ totalnie zmieniło mój sposób myślenia. Przestałam myśleć o sobie jako o osobie chorej psychicznie, zmieniłam myślenie z "moje lęki są przerażające, powinny mnie niepokoić, bo nie wiem co się dzieje", w "moje lęki są naturalną reakcją, muszę je zaakceptować i ignorować oraz wykazać się cierpliwością". Dzięki temu przez 3 dni czułam się znakomicie, prawie zapomniałam o tym jak czułam się strasznie, wręcz nie rozumiałam jak mogłam czuć lęki. Żyłam zupełnie normalnie, nie analizując wciąż swojego samopoczucia. Odzyskałam apetyt (wcześniej praktycznie nic nie jadłam, wciąż czując mdłości), znów wszystko mnie cieszyło - czułam się dokładnie tak samo jak kiedyś. Czułam autentyczną poprawę. Tak się cieszyłam że mi przeszło.
Niestety dziś poczułam się gorzej. Wczoraj późnym wieczorem siedziałam z mężem w salonie i opowiadałam mu jak świetnie się czuję. Próbując przypomnieć sobie atak paniki (odruchowo), poczułam go przez ułamek sekundy... Naprawdę króciutki, ale bardzo nieprzyjemny, jakby moja głowa została rażona prądem, poczułam mrówki pod czaszką, zacisnęłam oczy. Do końca wieczoru czułam się w zasadzie normalnie, ale byłam zaniepokojona.
Dziś rano podobny niepokój. Wieczorem usiedliśmy dokładnie tak samo w salonie. I ogarnął mnie strach. Strach przed tym, że teraz 1,5 godziny (bo tyle trwa film) będę musiała się pilnować by nie poczuć tego co wczoraj. To wydało mi się za dużym wyzwaniem Przeraziło mnie. Powiedziałam że muszę pobyć sama. Bałam się że będę miała atak paniki, czułam, że jeśli tylko dam się "ponieść", to zaraz go będę miała... Ale poczytałam Was tutaj, poczytałam szaffer.pl i poczułam sie lepiej. Jednak smutno mi, źle. Łudziłam się, że wracam do zdrowia, a dziś poczułam że znów jestem tak bliziutko paniki...
Generalnie często mam wrażenie właśnie że jestem "na skraju", że idę na linie, że bardzo BARDZO muszę się skupiać by nie stracić równowagi. I samo to skupianie się mnie niesamowicie stresuje. Boję się że zrobię nieodpowiedni krok i wpadne w otchłań paniki.
Całą sobą walczę by wrócić do równowagi. Ale może za bardzo chcę przyspieszyć ten proces? To zaczęło się tak niedawno i liczyłam że równie szybko się skończy. W chwilach zwątpienia, gdy czuję się gorzej - przychodzą mi czarne myśli do głowy - że będzie coraz gorzej, że nigdy z tego nie wyjdę.
Mimo że chyba rozumiem cały mechanizm wychodzenia z nerwicy, to gdy zaczynam się bać, trudno coś mózgowi wytłumaczyć. Moim problemem teraz nie jest lęk o zdrowie (bo naprawdę uwierzyłam, że jestem zdrowa), nie mam też ostatnio abstrakcyjnych lęków (rodem z horroru). Teraz moim problemem są natrętne myśli że poczuję się źle. Śmieszne... najpierw moje lęki miały przyczynę. Bałam się że np. mam wadę serca. Ale gdy te wszystkie rzeczy zostały wykluczone, boję się po prostu strachu... Gdzie tu sens? Dlaczego mój mózg jest taki głupi? Wiem, że stanę się zdrowa gdy tylko przestanę się bać, więc dlaczego się boję?
Prosze o jakieś pocieszające słowa...
Chciałabym uwierzyć że naprawdę z tego wychodzę.
-- 5 grudnia 2013, o 01:58 --
(EDIT)
Wiecie co... To jest tak, jakby ktoś przypalił mnie rozżarzonym kawałkiem metalu. Ja krzyczałabym, zwijałabym się z bólu. On stałby dalej obok, przysuwając metal nad inną część mojego ciała i powiedział "Przypalę cię drugi raz, jeśli boisz się przypalenia; Nie przypalę cię, jeśli przestaniesz się bać".
I jak do cholerki, w takiej sytuacji PRZESTAĆ BAĆ się przypalenia? Jak? Skoro pamięta się całym sobą ból przypalenia? Skoro czuje się ten metal blisko skóry? Kończy się na totalnej panice i kolejnym przypaleniu. A gdy nawet na jakiś czas postarasz się nie bać, to potem nagle znów zdajesz sobie z tego sprawę, znów czujesz strach i znów Cię przypalają...
Albo to tak jakby ktoś powiedział "Nie myśl o pająkach, bo jak tylko o nich pomyślisz, zaczną wyłazić z każdego kąta. Nie myśl o pająkach, nie myśl o pająkach..."
Jak przerwać ten krąg?
Dodatkowo stresujące jest to przytłaczające poczucie, że tak naprawdę ja sama jestem odpowiedzialna za to. Gdybym tylko się postarała, nagle byłabym zdrowa. Presja, że tyle ode mnie zależy, jest naprawdę silna i paradoksalnie unieruchamia mnie.
Wszyscy radzą: zajmij się czymś, zajmij swoje myśli. Tylko że to nie takie proste. To jak złamane serce, stan po ciężkim rozstaniu. Można zajmować się czymkolwiek, spotykać się z masą ludzi, oglądać seriale, biegać. Ale to wciąż jest w tobie, wciąż o tym myślisz.
Właśnie zamówiłam sobie z księgarni internetowej tę książkę:
http://www.gandalf.com.pl/b/kompletna-s ... ch-nerwow/
-- 5 grudnia 2013, o 10:35 --
Szkoda, że nikt na razie nie odpisał, ale poczekam cierpliwie. Przepraszam, że tyle piszę, ale jakoś pomaga mi myśl, że ktoś to może przeczytać i odnieść się do tego.
Chodzę po Waszym forum, szukam rad jak sobie radzić z lękiem. Niestety prawie zawsze rady brzmią "przestań się bać że umrzesz, bo nie umrzesz". Ja to mam za sobą, wiem że nie umrę. U mnie jest lęk przed paniką, przed tym okropnym uczuciem że moja głowa za chwile eksploduje. Nie przed jakimś wyimaginowanym rakiem, guzem mózgu, który racjonalnie przecież nie jest możliwy, ale przed dobrze znanym mi atakiem paniki. Nie boję się wyobrażeń, boję się realnego stanu, który znam.
Wprawdzie takiego ataku nie miałam od 1,5 tygodnia, ale strasznie się go boję. Czy macie rady, jak przestać bać się lęku? Próbuję czymś zajmować swoją głowę, ale przecież nie jest to możliwe cały czas. Poza tym te myśli są takie natrętne.
Paradoksalnie, czuję się dziś bardzo dobrze. Jestem spokojna, nie mam objawów fizycznych. Ale gdzieś tam w głowie tłucze się obawa, że poczuję panikę. Boję się wieczoru. Zauważyłam że sama siebie programuję. Boję się, że lęk nastąpi w tych samych okolicznościach, w jakich nastąpił wcześniej. Ze 2 tygodnie temu bałam się poranków, bo przeważnie wtedy czułam się najgorzej, teraz boję się wieczorów.
Dzwoniłam przed chwilą do psychologa, z którym widziałam się tydzień temu, powiedziałam jak się czuję. Stwierdził, że 3 dni dobrego samopoczucia to sukces, a chwilowe załamanie mam potraktować jako przejściowy kryzys. Powiedział, że nie musimy umawiać się na wizytę, a jeśli poczuję się źle, mam do niego zadzwonić.
Nigdy nie rozumiałam czym jest nerwica, nie rozumiałam jak można bać się "niczego". Przecież do lęku musi być powód!
Chcę napisać że raczej byłam zawsze przeciwniczką narkotyków. Jakieś 3 miesiące temu spróbowałam z czystej ciekawości pewnego powiedzmy narkotyku (nie zmienia stanu świadomości, tylko pobudza, do tego jest legalny). Przez pierwsze godziny czułam się fajnie, potem dostałam strasznego ataku pobudzenia i paniki, trwał 3 godziny, nie wiedziałam co się dzieje, myślałam że umieram, nigdy wcześniej czegoś takiego nie czułam. To był w ogóle najsilniejszy i najdłuższy atak paniki jaki miałam do tej pory... był niewyobrażalny, spotęgowany działaniem środków pobudzających. Musiało przyjechać pogotowie i aplikować mi środek uspokajający. Zasnęłam, po obudzeniu kolejny atak paniki - tym razem pojechałam na pogotowie, znów dostałam coś uspokajającego. Zrobiono mi podstawowe badania (morfologia, badanie moczu, EKG) - jestem zdrowa jak ryba. Kolejnego dnia znów atak paniki, kierunek lekarz rodzinny, dostałam Hydroxyzynę. Na miejscu miałam kolejny raz EKG. I wtedy się uspokoiłam. Zapomniałam o tym, żyłam jak dawniej (oczywiście tej substancji nigdy więcej nie zażyłam).
Proszę, nie pouczajcie mnie że wzięłam coś takiego, bo ja sama żałuję bardzo i gdybym mogła cofnąć czas... Naprawdę nie jestem osobą, która eksperymentuje z takimi rzeczami, to był wyjątek.
Po paru tygodniach zauważyłam dziwne objawy, wrażliwość na światło, "szum" czy też mrówki za oczami, kołatanie serca, co za tym idzie, zaczęłam obsesyjnie mierzyć ciśnienie. Pewnego dnia bez większego powodu (wydawało mi się, że mam za wysokie tętno, podczas gdy było ono w normie) doszło do ataku paniki. Poratowałam się Hydroxyzyną, chociaż jej zażycie było dla mnie stresujące. Po paru dniach zobaczyłam że mam lekko sine usta (w sumie do dziś nie wiem czemu, moze akurat wcześniej coś w tym kolorze zjadłam), kolejny atak paniki. Wmówiłam sobie, że jestem chora, że mam coś z sercem, albo np. mam guza mózgu. Zrobiłam podstawowe badania, wyszły dobrze. Latałam po lekarzach jak szalona. Wg lekarzy jestem zdrowa. Lekarz rodzinny przepisał mi benzo (Cloranxen), pod nosem usmiechał się gdy opowiadałam o swoim stanie emocjonalnym. Przy pierwszym zażyciu tabletki miałam mega atak paniki, myslałam że umieram. Wpływ na to miało po pierwsze to, że nie wiedziałam czego się spodziewać, po drugie silne wyczekiwanie na dobry efekt, a po trzecie trauma po zażyciu środka chemicznego (bo przecież od tego zaczął się mój pierwszy atak). Lek uspokoił mnie średnio - raczej zamulił moje ciało, w środku wciąż się bałam. Do tego miałam koszmary w nocy. Nie chcę go więcej brac, w ogóle jestem przeciwniczką leków. Chcę być trzeźwa, świadoma, nie chcę uzależniać swojego samopoczucia od tabletek, chcę się sama uwolnić od lęków.
Naprawdę uwierzyłam, ze fizycznie jestem zdrowa, badania to pokazały, zaufałam im. Za to zaczęłam myśleć, że mam początki choroby psychicznej. Ataków paniki już nie miałam, ale zaczęłam mieć napady lęku, często totalnie abstrakcyjnego, np. wpatrywałam się pod łózko i wyobrażałam sobie, że coś spod niego wyjdzie. Moja słaba psychika strasznie się tego bała (chociaż wiedziałam, że realnie to niemożliwe), przerażała mnie myśl, że mój mózg jest chory i naprawdę coś takiego zobaczę, a wtedy zwariuję już zupełnie. Codziennie chodziło o coś innego. Jednego dnia miałam duszności, innego mrówki w dłoniach i stopach, trzeciego abstrakcyjne lęki, albo strach że się uduszę, zapomnę oddychać (?). Czułam się źle 24/7. Czułam, że pogrążam się w czarnej dziurze, z której nie ma wyjścia. Że zwariuję, a jeśli sama nie zwariuję, to w końcu się zabiję, bo nie zniosę takiego zycia. Rodzinie powiedziałam co przechodze, ale albo bagatelizowali ("przesadzasz, przestań się sama nakręcać"), albo się przejmowali za bardzo ("to straszne! to trzeba leczyć!"). Czułam się więc w matni - z jednej strony jako ciężko chora, z drugiej nierozumiana, a do tego sama nie wiedziałam co mi jest. Byłam bardzo samotna...
To strasznie do mnie nie pasowało, bo ja zawsze byłam szczęśliwą, radosną osobą, dla której śmierć była strasznym wyobrażeniem i nigdy nie myślałam o samobójstwie. Teraz, pogrążona w niesamowitym lęku, udręczona i zapłakana, rozważałam, że jeśli to nie minie, będę zmuszona się zabić.
Dodam, że nie miałam i nie mam dodatkowych lęków (np. przed przestrzenią, wychodzeniem z domu), nie mam też problemów ze snem. Zasypiam wprawdzie dość długo (do pół godz), ale śpię bite 8 godzin bez koszmarów (minus tamta noc, gdy wzięłam benzo).
Szukałam pomocy. Jeden lekarz doradził mi wyłącznie psychiatrę i leki. Sprzeciwiłam się temu, nie chcę brac leków. Wciąż mam nadzieję, że dam radę bez nich, zwłaszcza że moja nerwica trwa krótko (ostry etap dopiero ok. 3 tygodni). Poszłam do psychologa, ten mnie uspokoił że do psychiatry raczej iść nie powinnam - to mi pomogło. Z drugiej strony czułam, że nie do końca rozumie o co mi chodzi, kazał zastanowić się ogólnie nad swoim życiem, nad tym co będę robić np. za 20 lat - nie widziałam związku. Zalecił dużo ruchu fizycznego. W sumie nie wytłumaczył dokładnie co się dzieje ze mną. Po spotkaniu z nim czułam się świetnie, a następnego dnia miałam znów straszne lęki. Poczułam się bezsilna.
Przełomem dla mnie było znalezienie strony szaffer.pl. Czytałam oszołomiona, płakałam, czułam się w końcu rozumiana. Owszem, spotykałam wcześniej inne zapiski o nerwicy, ale pesymistyczne, od ludzi którzy wciąż się leczą, a to mnie przygnębiało. Grzegorz opisał wszystko mobilizująco i optymistycznie. To było 4 dni temu. Tego dnia porozmawiałam z rodziną, zrozumieli dokładnie mój stan, teraz czuję ich wsparcie. Nazywam to "przełomem", mimo że zdarzyło się tak niedawno, ponieważ totalnie zmieniło mój sposób myślenia. Przestałam myśleć o sobie jako o osobie chorej psychicznie, zmieniłam myślenie z "moje lęki są przerażające, powinny mnie niepokoić, bo nie wiem co się dzieje", w "moje lęki są naturalną reakcją, muszę je zaakceptować i ignorować oraz wykazać się cierpliwością". Dzięki temu przez 3 dni czułam się znakomicie, prawie zapomniałam o tym jak czułam się strasznie, wręcz nie rozumiałam jak mogłam czuć lęki. Żyłam zupełnie normalnie, nie analizując wciąż swojego samopoczucia. Odzyskałam apetyt (wcześniej praktycznie nic nie jadłam, wciąż czując mdłości), znów wszystko mnie cieszyło - czułam się dokładnie tak samo jak kiedyś. Czułam autentyczną poprawę. Tak się cieszyłam że mi przeszło.
Niestety dziś poczułam się gorzej. Wczoraj późnym wieczorem siedziałam z mężem w salonie i opowiadałam mu jak świetnie się czuję. Próbując przypomnieć sobie atak paniki (odruchowo), poczułam go przez ułamek sekundy... Naprawdę króciutki, ale bardzo nieprzyjemny, jakby moja głowa została rażona prądem, poczułam mrówki pod czaszką, zacisnęłam oczy. Do końca wieczoru czułam się w zasadzie normalnie, ale byłam zaniepokojona.
Dziś rano podobny niepokój. Wieczorem usiedliśmy dokładnie tak samo w salonie. I ogarnął mnie strach. Strach przed tym, że teraz 1,5 godziny (bo tyle trwa film) będę musiała się pilnować by nie poczuć tego co wczoraj. To wydało mi się za dużym wyzwaniem Przeraziło mnie. Powiedziałam że muszę pobyć sama. Bałam się że będę miała atak paniki, czułam, że jeśli tylko dam się "ponieść", to zaraz go będę miała... Ale poczytałam Was tutaj, poczytałam szaffer.pl i poczułam sie lepiej. Jednak smutno mi, źle. Łudziłam się, że wracam do zdrowia, a dziś poczułam że znów jestem tak bliziutko paniki...
Generalnie często mam wrażenie właśnie że jestem "na skraju", że idę na linie, że bardzo BARDZO muszę się skupiać by nie stracić równowagi. I samo to skupianie się mnie niesamowicie stresuje. Boję się że zrobię nieodpowiedni krok i wpadne w otchłań paniki.
Całą sobą walczę by wrócić do równowagi. Ale może za bardzo chcę przyspieszyć ten proces? To zaczęło się tak niedawno i liczyłam że równie szybko się skończy. W chwilach zwątpienia, gdy czuję się gorzej - przychodzą mi czarne myśli do głowy - że będzie coraz gorzej, że nigdy z tego nie wyjdę.
Mimo że chyba rozumiem cały mechanizm wychodzenia z nerwicy, to gdy zaczynam się bać, trudno coś mózgowi wytłumaczyć. Moim problemem teraz nie jest lęk o zdrowie (bo naprawdę uwierzyłam, że jestem zdrowa), nie mam też ostatnio abstrakcyjnych lęków (rodem z horroru). Teraz moim problemem są natrętne myśli że poczuję się źle. Śmieszne... najpierw moje lęki miały przyczynę. Bałam się że np. mam wadę serca. Ale gdy te wszystkie rzeczy zostały wykluczone, boję się po prostu strachu... Gdzie tu sens? Dlaczego mój mózg jest taki głupi? Wiem, że stanę się zdrowa gdy tylko przestanę się bać, więc dlaczego się boję?
Prosze o jakieś pocieszające słowa...
Chciałabym uwierzyć że naprawdę z tego wychodzę.
-- 5 grudnia 2013, o 01:58 --
(EDIT)
Wiecie co... To jest tak, jakby ktoś przypalił mnie rozżarzonym kawałkiem metalu. Ja krzyczałabym, zwijałabym się z bólu. On stałby dalej obok, przysuwając metal nad inną część mojego ciała i powiedział "Przypalę cię drugi raz, jeśli boisz się przypalenia; Nie przypalę cię, jeśli przestaniesz się bać".
I jak do cholerki, w takiej sytuacji PRZESTAĆ BAĆ się przypalenia? Jak? Skoro pamięta się całym sobą ból przypalenia? Skoro czuje się ten metal blisko skóry? Kończy się na totalnej panice i kolejnym przypaleniu. A gdy nawet na jakiś czas postarasz się nie bać, to potem nagle znów zdajesz sobie z tego sprawę, znów czujesz strach i znów Cię przypalają...
Albo to tak jakby ktoś powiedział "Nie myśl o pająkach, bo jak tylko o nich pomyślisz, zaczną wyłazić z każdego kąta. Nie myśl o pająkach, nie myśl o pająkach..."
Jak przerwać ten krąg?
Dodatkowo stresujące jest to przytłaczające poczucie, że tak naprawdę ja sama jestem odpowiedzialna za to. Gdybym tylko się postarała, nagle byłabym zdrowa. Presja, że tyle ode mnie zależy, jest naprawdę silna i paradoksalnie unieruchamia mnie.
Wszyscy radzą: zajmij się czymś, zajmij swoje myśli. Tylko że to nie takie proste. To jak złamane serce, stan po ciężkim rozstaniu. Można zajmować się czymkolwiek, spotykać się z masą ludzi, oglądać seriale, biegać. Ale to wciąż jest w tobie, wciąż o tym myślisz.
Właśnie zamówiłam sobie z księgarni internetowej tę książkę:
http://www.gandalf.com.pl/b/kompletna-s ... ch-nerwow/
-- 5 grudnia 2013, o 10:35 --
Szkoda, że nikt na razie nie odpisał, ale poczekam cierpliwie. Przepraszam, że tyle piszę, ale jakoś pomaga mi myśl, że ktoś to może przeczytać i odnieść się do tego.
Chodzę po Waszym forum, szukam rad jak sobie radzić z lękiem. Niestety prawie zawsze rady brzmią "przestań się bać że umrzesz, bo nie umrzesz". Ja to mam za sobą, wiem że nie umrę. U mnie jest lęk przed paniką, przed tym okropnym uczuciem że moja głowa za chwile eksploduje. Nie przed jakimś wyimaginowanym rakiem, guzem mózgu, który racjonalnie przecież nie jest możliwy, ale przed dobrze znanym mi atakiem paniki. Nie boję się wyobrażeń, boję się realnego stanu, który znam.
Wprawdzie takiego ataku nie miałam od 1,5 tygodnia, ale strasznie się go boję. Czy macie rady, jak przestać bać się lęku? Próbuję czymś zajmować swoją głowę, ale przecież nie jest to możliwe cały czas. Poza tym te myśli są takie natrętne.
Paradoksalnie, czuję się dziś bardzo dobrze. Jestem spokojna, nie mam objawów fizycznych. Ale gdzieś tam w głowie tłucze się obawa, że poczuję panikę. Boję się wieczoru. Zauważyłam że sama siebie programuję. Boję się, że lęk nastąpi w tych samych okolicznościach, w jakich nastąpił wcześniej. Ze 2 tygodnie temu bałam się poranków, bo przeważnie wtedy czułam się najgorzej, teraz boję się wieczorów.
Dzwoniłam przed chwilą do psychologa, z którym widziałam się tydzień temu, powiedziałam jak się czuję. Stwierdził, że 3 dni dobrego samopoczucia to sukces, a chwilowe załamanie mam potraktować jako przejściowy kryzys. Powiedział, że nie musimy umawiać się na wizytę, a jeśli poczuję się źle, mam do niego zadzwonić.