Lęk egzystencjalny
: 2 grudnia 2025, o 20:55
Dzień dobry. Borykam się z ogromnym lękiem egzystencjalnym, który uniemożliwia mi normalne funkcjonowanie.
Od dzieciństwa panicznie boję się tego, że kiedyś umrę. Temat ten przewija się przez moje całe dotychczasowe życie, wraca do mnie jak bumerang. Nie potrafię pogodzić się z faktem przemijania i tym, że życie tu na ziemi nie trwa wiecznie. Bezskutecznie poszukuję odpowiedzi na pytanie, czy nasz byt kończy się w chwili śmierci, czy jednak trafiamy gdzieś dalej, na przykład do nieba, albo gdziekolwiek indziej, gdzie mogła bym po prostu dalej istnieć. Próby wyobrażenia sobie tego, że nie będę istnieć wpędzają mnie w obłęd. Nie potrafię zrozumieć tego, dlaczego inni ludzie się tego nie boją tak bardzo jak ja, tylko żyją sobie jak gdyby nigdy nic, zajęci swoimi sprawami. Ja cały czas wyobrażam sobie kres swojego życia, że wszyscy moi bliscy już nie będą żyć i mnie samą będzie czekać już tylko śmierć. Patrzę na moich rodziców i myślę sobie, że jak umrą to ja chyba razem z nimi, bo życie bez nich wydaje się mi niemożliwe. W zasadzie nie dostrzegam sensu życia - bo cóż nam z niego jeśli na końcu czeka nas wszystkich śmierć ? Za 100 lat nie będzie żadnego z nas. Wszyscy o nas zapomną. Pochowają nas w ziemi i zjedzą nas robaki. Gdybym mogła wybrać, to wolała bym się nigdy nie urodzić, bo gdy nie istniejesz to wszystko ci jedno - ale jak już zaczniesz żyć, kurczowo się tego życia trzymasz. A z tyłu głowy masz ciągle myśl, że i tak śmierć cię nie ominie.
Każdego dnia walczę o przetrwanie. Poszłam do nowej, dobrze płatnej pracy, mój poziom życia jest raczej dobry/przeciętny, mam dobrego męża, kochane dzieci, powinnam być szczęśliwa. Tymczasem czuję, że moje życie to wegetacja i moje myśli krążą wokół tego, że niebawem się zestarzeję i umrę. Albo co gorsza nie zdążę się zestarzeć, tylko zachoruję, na przykład na raka i umrę. Albo moje dzieci umrą. Rodzice umrą. Mąż umrze. Że moje życie przestanie mieć jakikolwiek sens, i że za dwa-trzy pokolenia już nikt nie będzie pamiętał że taki ktoś jak ja w ogóle żył tu na ziemi.
Biorę od kilku lat leki SSRI, kilka razy już były zmieniane, chodziłam też na terapię, ale gdy wracałam do „normalności” to ją kończyłam. Obecnie mam problem ze znalezieniem psychologa, który byłby zaangażowany w rozwiązanie mojego problemu - mam wrażenie, że takich ludzi jak ja, z tego rodzaju lękiem, nie chcą prowadzić w terapii. Że ich samych to przerasta. No bo co mi mają powiedzieć ? Że nie umrę ? Tak się nie da, a tylko ta odpowiedź była by dla mnie satysfakcjonująca.
W ogóle mam wrażenie że temat tanatofobii jest omijany szerokim łukiem. Rodzina, znajomi nie potrafią mnie zrozumieć, wręcz wymagają ode mnie, że natychmiast ma mi się poprawić i mam być taka jak wszyscy. W chwilach, gdy potrzebuję się wypłakać, aby to wszystko choć trochę ze mnie zeszło, odwracają wzrok i udają że nie widzą , albo karzą przestać płakać. Są przerażeni moim stanem i podejrzewam, że mają mnie potocznie za czubka. Próbowałam też nawiązać kontakty z ludźmi z podobnymi problemami jak ja - niestety, nie udało się, albo nie potrafię dobrze szukać . To forum polecił mi kolega z dzieciństwa, który miał podobne problemy jak ja.
Znam przyczyny, mechanizmy które powodują u mnie ten lęk. Ale nie rozwiązuje to problemu, ponieważ nie potrafię tego lęku się pozbyć. Jestem już tym zmęczona i nie wiem, ile jeszcze dam radę tak żyć. Każdy dzień to walka, czuję się jak w pułapce, z której nie mogę uciec.
Chciała bym aby ktoś w końcu mnie zrozumiał. Aby porozmawiał ze mną o moich lękach, obawach , nie oceniając mnie. Abym usłyszała od kogoś „też się tego boję, to zupełnie normalne”, „jeśli tego potrzebujesz, będę przy tobie”. Chciała bym uwierzyć w Boga i znaleźć w tym ukojenie. Chciała bym , żeby ta myśl w końcu wyszła mi z głowy.
Jeśli ktokolwiek przeczyta moje wyznanie, bardzo dziękuję.
Dobranoc.
Od dzieciństwa panicznie boję się tego, że kiedyś umrę. Temat ten przewija się przez moje całe dotychczasowe życie, wraca do mnie jak bumerang. Nie potrafię pogodzić się z faktem przemijania i tym, że życie tu na ziemi nie trwa wiecznie. Bezskutecznie poszukuję odpowiedzi na pytanie, czy nasz byt kończy się w chwili śmierci, czy jednak trafiamy gdzieś dalej, na przykład do nieba, albo gdziekolwiek indziej, gdzie mogła bym po prostu dalej istnieć. Próby wyobrażenia sobie tego, że nie będę istnieć wpędzają mnie w obłęd. Nie potrafię zrozumieć tego, dlaczego inni ludzie się tego nie boją tak bardzo jak ja, tylko żyją sobie jak gdyby nigdy nic, zajęci swoimi sprawami. Ja cały czas wyobrażam sobie kres swojego życia, że wszyscy moi bliscy już nie będą żyć i mnie samą będzie czekać już tylko śmierć. Patrzę na moich rodziców i myślę sobie, że jak umrą to ja chyba razem z nimi, bo życie bez nich wydaje się mi niemożliwe. W zasadzie nie dostrzegam sensu życia - bo cóż nam z niego jeśli na końcu czeka nas wszystkich śmierć ? Za 100 lat nie będzie żadnego z nas. Wszyscy o nas zapomną. Pochowają nas w ziemi i zjedzą nas robaki. Gdybym mogła wybrać, to wolała bym się nigdy nie urodzić, bo gdy nie istniejesz to wszystko ci jedno - ale jak już zaczniesz żyć, kurczowo się tego życia trzymasz. A z tyłu głowy masz ciągle myśl, że i tak śmierć cię nie ominie.
Każdego dnia walczę o przetrwanie. Poszłam do nowej, dobrze płatnej pracy, mój poziom życia jest raczej dobry/przeciętny, mam dobrego męża, kochane dzieci, powinnam być szczęśliwa. Tymczasem czuję, że moje życie to wegetacja i moje myśli krążą wokół tego, że niebawem się zestarzeję i umrę. Albo co gorsza nie zdążę się zestarzeć, tylko zachoruję, na przykład na raka i umrę. Albo moje dzieci umrą. Rodzice umrą. Mąż umrze. Że moje życie przestanie mieć jakikolwiek sens, i że za dwa-trzy pokolenia już nikt nie będzie pamiętał że taki ktoś jak ja w ogóle żył tu na ziemi.
Biorę od kilku lat leki SSRI, kilka razy już były zmieniane, chodziłam też na terapię, ale gdy wracałam do „normalności” to ją kończyłam. Obecnie mam problem ze znalezieniem psychologa, który byłby zaangażowany w rozwiązanie mojego problemu - mam wrażenie, że takich ludzi jak ja, z tego rodzaju lękiem, nie chcą prowadzić w terapii. Że ich samych to przerasta. No bo co mi mają powiedzieć ? Że nie umrę ? Tak się nie da, a tylko ta odpowiedź była by dla mnie satysfakcjonująca.
W ogóle mam wrażenie że temat tanatofobii jest omijany szerokim łukiem. Rodzina, znajomi nie potrafią mnie zrozumieć, wręcz wymagają ode mnie, że natychmiast ma mi się poprawić i mam być taka jak wszyscy. W chwilach, gdy potrzebuję się wypłakać, aby to wszystko choć trochę ze mnie zeszło, odwracają wzrok i udają że nie widzą , albo karzą przestać płakać. Są przerażeni moim stanem i podejrzewam, że mają mnie potocznie za czubka. Próbowałam też nawiązać kontakty z ludźmi z podobnymi problemami jak ja - niestety, nie udało się, albo nie potrafię dobrze szukać . To forum polecił mi kolega z dzieciństwa, który miał podobne problemy jak ja.
Znam przyczyny, mechanizmy które powodują u mnie ten lęk. Ale nie rozwiązuje to problemu, ponieważ nie potrafię tego lęku się pozbyć. Jestem już tym zmęczona i nie wiem, ile jeszcze dam radę tak żyć. Każdy dzień to walka, czuję się jak w pułapce, z której nie mogę uciec.
Chciała bym aby ktoś w końcu mnie zrozumiał. Aby porozmawiał ze mną o moich lękach, obawach , nie oceniając mnie. Abym usłyszała od kogoś „też się tego boję, to zupełnie normalne”, „jeśli tego potrzebujesz, będę przy tobie”. Chciała bym uwierzyć w Boga i znaleźć w tym ukojenie. Chciała bym , żeby ta myśl w końcu wyszła mi z głowy.
Jeśli ktokolwiek przeczyta moje wyznanie, bardzo dziękuję.
Dobranoc.