Nerwica "z przerzutami"
: 27 listopada 2025, o 16:15
Cześć wszystkim, jest to mój pierwszy post na tym forum.
Chciałem pokrótce opisać swój nietypowy problem i porozmawiać z kimś na ten temat.
Mam prawie 26 lat i przez niemalże pół życia zmagam się z zaburzeniami, które ostatecznie po latach zostały zdiagnozowane przez psychiatrę jako zaburzenia lękowe + fobia społeczna. Z czasem okazało się, że mam problemy z wahającą się samooceną - potrafi być ekstremalnie niska, gdzie czuję się jak śmieć, a potrafi być po prostu normalna. Postaram się nie zanudzać swoją historią życia aż tak mocno, tylko przejść do konkretów. Jeżeli ktoś miałby pytania odnośnie mojej historii czy jakichś poszczególnych szczegółów, chętnie odpowiem.
O co chodzi z tytułem? Moje zaburzenia lękowe wynajdują sobie różne cele i atakują w różny sposób, podstępnie. Już pomijając długie epizody przewlekłego stresu (o ile tak to można nazwać), to w pewnym momencie mojego życia zaczęły się potężne ataki paniki.
Niechlubnie przyznam, że pierwszy raz był spowodowany zbyt mocnym "ziółkiem", wiadomo o co chodzi, ale byłem młody i głupi, bo miałem 18 lat i szukałem sposobu na ucieczkę z rzeczywistości. Przed tym lub po tym, nie pamiętam dokładnie, miałem umiarkowane i dość krótkie ataki paniki gdy próbowałem czegoś w rodzaju medytacji i za bardzo skupiłem się na oddechu. To spowodowało, że pomyślałem sobie, że się duszę i atak paniki się rozpoczął. Oczywiście nie dusiłem się, było to tylko wrażenie.
Horror zaczął się mniej więcej w momencie, gdy covid pojawił się w Polsce, zacząłem się panicznie bać o siebie, o swoich bliskich, wyobrażałem sobie scenariusze rodem z filmu apokaliptycznego... Miałem po kilka ataków paniki dziennie i chciałem, żeby w końcu któryś z nich ukrócił moje cierpienie, żeby mieć święty spokój, bo to było okropne przeżycie. Miałem tak dużą derealizację i mój układ nerwowy był tak przemęczony, że gdy raz ustawiłem się z kolegą na piwo (niezbyt dobry pomysł, wiem, ale chciałem się rozerwać, głupio mi było się tłumaczyć problemami "z głową"), to wypicie 4-paka w pół godziny dosłownie nie zrobiło na mnie wrażenia. Nie czułem żadnej róznicy w percepcji...
W końcu odważyłem się powiedzieć jednemu z rodziców o tym, co mnie trapi, dla mnie to było wstydliwe. Zostałem zapisany do psychiatry, diagnoza, pierwsze leki SSRI, które bardzo mi pomogły. Gdy wziąłem pierwszą dawkę (tak, pierwszą w ogóle), to prawie popłakałem się ze szczęścia... Więc te lata stresu i ciagłych ataków paniki musiały narobić mi niezłego bałaganu w neuroprzekaźnikach. Potem te leki odstawiłem, zmieniałem, testowałem różne, ponieważ w każdym przypadku stawałem się otępiały i obojętny po ok 3 miesiącach stosowania, brakowało mi tego uczucia euforii, ale za to byłem wyprany z emocji (szczególnie pozytywnych, nie umiałem ich odczuwać, nie umiałem się cieszyć). Też długa historia...
Streszczając, znalazłem się w takim punkcie życia, gdzie byłem zadowolony - miałem spokojną, lekką pracę, nie zarabiałem kokosów, ale na moje potrzeby to i tak było wystarczająco. Byłem dumnym studentem, chociaż nauka bardzo ciężko mi szła i głównie ściągałem, to cieszyłem się, że niebawem zostanę absolwentem, co otworzy mi drogę do dalszej kariery. Niestety, coś we mnie pękło... Kolejna sesja na studiach, jak każda inna, ale z pewnego powodu zacząłem się silnie stresować. Dostawałem paraliżu, bałem się umawiać z prowadzącymi na zaliczenie przedmiotów. Jak już udało mi się przeprowadzić taką rozmowę, to kończyłem ją cały roztrzęsiony... To się zamieniło w przewlekły stres, stresowałem się w pracy myśląc o studiach, stresowałem się przed snem i nie mogłem zasnąć, śniły mi się nawet te studia. Czułem się więźniem tej uczelni i więźniem swojego umysłu, bo nie mogłem się pozbyć tych myśli.
Po roku z hakiem decyzja - rzucam studia, postanowiłem, że ich nie potrzebuję, kierunek średnio trafiony, jestem na to za głupi (mimo, że już większość studiów miałem zdaną), czułem, że rozpoczęcie studiów to nie była do końca moja decyzja. A przecież na uczelnie dostałem się, gdy byłem dorosły, więc powinienem mieć jakiekolwiek panowanie nad swoimi decyzjami. Było to poprzedzone pierwszą w życiu terapią, wcześniej się na takowe nie decydowałem, bo uważałem, że TYLKO leki mogą pomóc, co było sporym błędem.
No i co? Było super, nie miałem studiów na głowie, starałem się odciąć od wewnętrznego głosu krytycznego "a co rodzice powiedzą? chcesz ich zawieść?" lub "co powiedzą INNI ludzie? totalnie obcy ludzie, którzy nie powinni mnie obchodzić, a z jakiegoś powodu obchodzą", byłem z siebie dumny i fakt, że to była moja decyzja podniósł mnie bardzo na duchu, bo poczułem, że panuję nad swoim życiem i żyję dla siebie, a nie po to, żeby zadowalać innych ludzi, w tym rodziców. Poczułem fizyczną i psychiczną ulgę, wspaniałe uczucie... Ale spokojnie, przerzuty nie dają o sobie zapomnieć!
W okresie, gdy poczułem ulgę, kupiłem wymarzony samochód, jako spełnienie swojej fanaberii. Po paru miesiącach tak nagle stwierdziłem - a co, gdyby się popsuło to i owo i musiałbym wydać kupę pieniędzy? Nie mam już oszczędności, wszystko wydałem na samochód, wakacje i inne zachcianki, żeby sobie wynagrodzić okresy potężnego stresu. I do tego kolejna myśl - a co jeśli mnie zwolnią? Jak mnie zwolnią, to stracę źródło dochodów i za co będę opłacał wszelkie rachunki? Albo kredyt gotówkowy, który wziąłem na spełnienie zachcianek? Niby mam 3 miesiące okresu wypowiedzenia, ale jeżeli nie udałoby mi się znaleźć pracy przez ten czas? Już kiedyś byłem bezrobotny przez prawie 3 miesiące i to był ciężki okres, choć na szczęście mialem wtedy dużo oszczędności. W obecnej pracy pojawił się nowy manager, taki ambitniejszy, zależy mu na tym, aby każdy się rozwijał i dawał z siebie wszystko. Mnie to zaczyna przerażać, bo boję się, ze nie podołam, lub popełnię za dużo błędów, przez które zostanę zwolniony.
To jest właśnie ten mechanizm - moja nerwica uczepi się jednego tematu, narzuca natrętne myśli, ZMUSZA do gdybania, wyobrażania sobie złych scenariuszy. Do tego, żebym miał kontrolę. Ja to wszystko wiem, dowiedziałem się na terapii, która mi pomogła (ale prawdopodobnie tylko tymczasowo). Uwierały mnie studia, pozbyłem się ich - poczułem ulgę, choć to nie była dobra decyzja, nie powinno się uciekać, tylko walczyć. Teraz uwiera mnie praca i samochód... Mam znowu bardzo niską samoocenę, bo na obecnym stanowisku jestem dość krótko (mimo że w firmie jestem już parę lat) i dalej się uczę różnych rzeczy tam (praca umysłowa), ale boję się, że nie uda mi się nauczyć, nie uda mi się spełnić zachcianek managera i powie mi, że nie widzi u mnie rozwoju, więc daje mi wypowiedzenie... Co najlepsze, sam mówił, że widzi, że się rozwijam i żeby tak dalej. Chociaż raz mi powiedział, że gdyby nie widział u mnie postępów, to mógłby mnie zwolnić - nie wiem, czy mówił to serio, czy nie, bo ma też takie specyficzne poczucie humoru i podejście do życia.
Kiedyś ataki paniki były moim największym utrapieniem, od jakiegoś czasu jest to powracający stres i strach, mętlik w głowie, gonitwa myśli.
Mam tego dość! Myślałem, że się tego pozbyłem wraz z ostatnią terapią, a to powraca i moja cierpliwość się kończy do tego, chciałbym żyć jak normalny człowiek. Dlaczego mi się to przytrafia? Dlaczego, mimo świadomości zaburzeń i ich pochodzenia, przestaję sobie z tym radzić? Tak, jakbym nie umiał panować nad myślami i ktoś mi te myśli zdalnie wsadzał do głowy... Boję się, że to się kiedyś przeistoczy w coś gorszego i trafię do wariatkowa... Nawet nawróciłem się na chrześcijanizm, byłem bardzo religijny jako dziecko, w momencie gdy się złamałem w okresie dojrzewania, stałem się ateistą. Ale po latach wróciłem do wiary i wierzę szczerze, choć nie jestem przykładem do naśladowania. Nie chcę działać na zasadzie "jak trwoga, to do Boga" i wierzę w niego nawet wtedy, gdy czuję się tragicznie i czuję się przez Boga niewysłuchany.
Co ja mogę w sobie zmienić? Miałem przynajmniej 6-7 różnych leków (SSRI, uspokajające, nasenne, antydepresanty starej generacji, chyba wszystko co można przepisać osobie zaburzonej), byłem na terapii, próbowałem zmienić swoje życie - dietą, aktywnością fizyczną, hobby, ale to na nic. Jestem przeklęty, czy na prawdę do końca życia muszę się wszystkim przejmować, stresować, mieć niską samoocenę i ciągle chandrę?
Chciałem pokrótce opisać swój nietypowy problem i porozmawiać z kimś na ten temat.
Mam prawie 26 lat i przez niemalże pół życia zmagam się z zaburzeniami, które ostatecznie po latach zostały zdiagnozowane przez psychiatrę jako zaburzenia lękowe + fobia społeczna. Z czasem okazało się, że mam problemy z wahającą się samooceną - potrafi być ekstremalnie niska, gdzie czuję się jak śmieć, a potrafi być po prostu normalna. Postaram się nie zanudzać swoją historią życia aż tak mocno, tylko przejść do konkretów. Jeżeli ktoś miałby pytania odnośnie mojej historii czy jakichś poszczególnych szczegółów, chętnie odpowiem.
O co chodzi z tytułem? Moje zaburzenia lękowe wynajdują sobie różne cele i atakują w różny sposób, podstępnie. Już pomijając długie epizody przewlekłego stresu (o ile tak to można nazwać), to w pewnym momencie mojego życia zaczęły się potężne ataki paniki.
Niechlubnie przyznam, że pierwszy raz był spowodowany zbyt mocnym "ziółkiem", wiadomo o co chodzi, ale byłem młody i głupi, bo miałem 18 lat i szukałem sposobu na ucieczkę z rzeczywistości. Przed tym lub po tym, nie pamiętam dokładnie, miałem umiarkowane i dość krótkie ataki paniki gdy próbowałem czegoś w rodzaju medytacji i za bardzo skupiłem się na oddechu. To spowodowało, że pomyślałem sobie, że się duszę i atak paniki się rozpoczął. Oczywiście nie dusiłem się, było to tylko wrażenie.
Horror zaczął się mniej więcej w momencie, gdy covid pojawił się w Polsce, zacząłem się panicznie bać o siebie, o swoich bliskich, wyobrażałem sobie scenariusze rodem z filmu apokaliptycznego... Miałem po kilka ataków paniki dziennie i chciałem, żeby w końcu któryś z nich ukrócił moje cierpienie, żeby mieć święty spokój, bo to było okropne przeżycie. Miałem tak dużą derealizację i mój układ nerwowy był tak przemęczony, że gdy raz ustawiłem się z kolegą na piwo (niezbyt dobry pomysł, wiem, ale chciałem się rozerwać, głupio mi było się tłumaczyć problemami "z głową"), to wypicie 4-paka w pół godziny dosłownie nie zrobiło na mnie wrażenia. Nie czułem żadnej róznicy w percepcji...
W końcu odważyłem się powiedzieć jednemu z rodziców o tym, co mnie trapi, dla mnie to było wstydliwe. Zostałem zapisany do psychiatry, diagnoza, pierwsze leki SSRI, które bardzo mi pomogły. Gdy wziąłem pierwszą dawkę (tak, pierwszą w ogóle), to prawie popłakałem się ze szczęścia... Więc te lata stresu i ciagłych ataków paniki musiały narobić mi niezłego bałaganu w neuroprzekaźnikach. Potem te leki odstawiłem, zmieniałem, testowałem różne, ponieważ w każdym przypadku stawałem się otępiały i obojętny po ok 3 miesiącach stosowania, brakowało mi tego uczucia euforii, ale za to byłem wyprany z emocji (szczególnie pozytywnych, nie umiałem ich odczuwać, nie umiałem się cieszyć). Też długa historia...
Streszczając, znalazłem się w takim punkcie życia, gdzie byłem zadowolony - miałem spokojną, lekką pracę, nie zarabiałem kokosów, ale na moje potrzeby to i tak było wystarczająco. Byłem dumnym studentem, chociaż nauka bardzo ciężko mi szła i głównie ściągałem, to cieszyłem się, że niebawem zostanę absolwentem, co otworzy mi drogę do dalszej kariery. Niestety, coś we mnie pękło... Kolejna sesja na studiach, jak każda inna, ale z pewnego powodu zacząłem się silnie stresować. Dostawałem paraliżu, bałem się umawiać z prowadzącymi na zaliczenie przedmiotów. Jak już udało mi się przeprowadzić taką rozmowę, to kończyłem ją cały roztrzęsiony... To się zamieniło w przewlekły stres, stresowałem się w pracy myśląc o studiach, stresowałem się przed snem i nie mogłem zasnąć, śniły mi się nawet te studia. Czułem się więźniem tej uczelni i więźniem swojego umysłu, bo nie mogłem się pozbyć tych myśli.
Po roku z hakiem decyzja - rzucam studia, postanowiłem, że ich nie potrzebuję, kierunek średnio trafiony, jestem na to za głupi (mimo, że już większość studiów miałem zdaną), czułem, że rozpoczęcie studiów to nie była do końca moja decyzja. A przecież na uczelnie dostałem się, gdy byłem dorosły, więc powinienem mieć jakiekolwiek panowanie nad swoimi decyzjami. Było to poprzedzone pierwszą w życiu terapią, wcześniej się na takowe nie decydowałem, bo uważałem, że TYLKO leki mogą pomóc, co było sporym błędem.
No i co? Było super, nie miałem studiów na głowie, starałem się odciąć od wewnętrznego głosu krytycznego "a co rodzice powiedzą? chcesz ich zawieść?" lub "co powiedzą INNI ludzie? totalnie obcy ludzie, którzy nie powinni mnie obchodzić, a z jakiegoś powodu obchodzą", byłem z siebie dumny i fakt, że to była moja decyzja podniósł mnie bardzo na duchu, bo poczułem, że panuję nad swoim życiem i żyję dla siebie, a nie po to, żeby zadowalać innych ludzi, w tym rodziców. Poczułem fizyczną i psychiczną ulgę, wspaniałe uczucie... Ale spokojnie, przerzuty nie dają o sobie zapomnieć!
W okresie, gdy poczułem ulgę, kupiłem wymarzony samochód, jako spełnienie swojej fanaberii. Po paru miesiącach tak nagle stwierdziłem - a co, gdyby się popsuło to i owo i musiałbym wydać kupę pieniędzy? Nie mam już oszczędności, wszystko wydałem na samochód, wakacje i inne zachcianki, żeby sobie wynagrodzić okresy potężnego stresu. I do tego kolejna myśl - a co jeśli mnie zwolnią? Jak mnie zwolnią, to stracę źródło dochodów i za co będę opłacał wszelkie rachunki? Albo kredyt gotówkowy, który wziąłem na spełnienie zachcianek? Niby mam 3 miesiące okresu wypowiedzenia, ale jeżeli nie udałoby mi się znaleźć pracy przez ten czas? Już kiedyś byłem bezrobotny przez prawie 3 miesiące i to był ciężki okres, choć na szczęście mialem wtedy dużo oszczędności. W obecnej pracy pojawił się nowy manager, taki ambitniejszy, zależy mu na tym, aby każdy się rozwijał i dawał z siebie wszystko. Mnie to zaczyna przerażać, bo boję się, ze nie podołam, lub popełnię za dużo błędów, przez które zostanę zwolniony.
To jest właśnie ten mechanizm - moja nerwica uczepi się jednego tematu, narzuca natrętne myśli, ZMUSZA do gdybania, wyobrażania sobie złych scenariuszy. Do tego, żebym miał kontrolę. Ja to wszystko wiem, dowiedziałem się na terapii, która mi pomogła (ale prawdopodobnie tylko tymczasowo). Uwierały mnie studia, pozbyłem się ich - poczułem ulgę, choć to nie była dobra decyzja, nie powinno się uciekać, tylko walczyć. Teraz uwiera mnie praca i samochód... Mam znowu bardzo niską samoocenę, bo na obecnym stanowisku jestem dość krótko (mimo że w firmie jestem już parę lat) i dalej się uczę różnych rzeczy tam (praca umysłowa), ale boję się, że nie uda mi się nauczyć, nie uda mi się spełnić zachcianek managera i powie mi, że nie widzi u mnie rozwoju, więc daje mi wypowiedzenie... Co najlepsze, sam mówił, że widzi, że się rozwijam i żeby tak dalej. Chociaż raz mi powiedział, że gdyby nie widział u mnie postępów, to mógłby mnie zwolnić - nie wiem, czy mówił to serio, czy nie, bo ma też takie specyficzne poczucie humoru i podejście do życia.
Kiedyś ataki paniki były moim największym utrapieniem, od jakiegoś czasu jest to powracający stres i strach, mętlik w głowie, gonitwa myśli.
Mam tego dość! Myślałem, że się tego pozbyłem wraz z ostatnią terapią, a to powraca i moja cierpliwość się kończy do tego, chciałbym żyć jak normalny człowiek. Dlaczego mi się to przytrafia? Dlaczego, mimo świadomości zaburzeń i ich pochodzenia, przestaję sobie z tym radzić? Tak, jakbym nie umiał panować nad myślami i ktoś mi te myśli zdalnie wsadzał do głowy... Boję się, że to się kiedyś przeistoczy w coś gorszego i trafię do wariatkowa... Nawet nawróciłem się na chrześcijanizm, byłem bardzo religijny jako dziecko, w momencie gdy się złamałem w okresie dojrzewania, stałem się ateistą. Ale po latach wróciłem do wiary i wierzę szczerze, choć nie jestem przykładem do naśladowania. Nie chcę działać na zasadzie "jak trwoga, to do Boga" i wierzę w niego nawet wtedy, gdy czuję się tragicznie i czuję się przez Boga niewysłuchany.
Co ja mogę w sobie zmienić? Miałem przynajmniej 6-7 różnych leków (SSRI, uspokajające, nasenne, antydepresanty starej generacji, chyba wszystko co można przepisać osobie zaburzonej), byłem na terapii, próbowałem zmienić swoje życie - dietą, aktywnością fizyczną, hobby, ale to na nic. Jestem przeklęty, czy na prawdę do końca życia muszę się wszystkim przejmować, stresować, mieć niską samoocenę i ciągle chandrę?