Jak wrócić do tego co lubiło się robić?
: 6 czerwca 2024, o 16:24
Cześć, długo zabierałem się, żeby tutaj się zarejestrować i coś napisać, bo forum czytam od kilku miesięcy, ale w końcu stwierdziłem, że czas ruszyć, powalczyć i coś zrobić z tą moją nerwicą. Ten post będzie pewnie trochę chaotyczny, bo w głowie mam sporo rzeczy, o których chciałbym napisać, a pewnie nie o wszystkich sobie przypomnę pisząc. Porządkując:
- rok 2011/12. Chodzę do liceum, uczę się solidnie, ale szkołą raczej się mocno nie przejmuję, wydaje mi się, że nie mam większych stresów czy zmartwień, poznaję dziewczynę (obecnie małżonkę) kocham podróżowanie, lotnictwo i latanie samolotem (potrafiliśmy robić jednodniówki na drugi koniec Europy, żeby tylko gdzieś polecieć), uwielbiam jazdę samochodem jako kierowca i pasażer i generalnie wszystko w moim życiu sprawia wrażenie, że jest okej. W ramach szerszego kontekstu nadmienię, że zawsze byłem osobą dość wrażliwą, analityczną, marzycielską, lubiącą mieć wszystko dopracowane (perfekcjonizm) i może to zabrzmi nieskromnie - dość inteligentną. Wracając. Wszystko było dobrze, aż pewnego popołudnia obudziłem się z drzemki z przytykającym w gardle uczuciem na granicy odruchu wymiotnego i przekonaniem, że dosłownie chwila i zwymiotuję. Zaczęło to mnie męczyć przez kolejne tygodnie, potrafiłem przez cały dzień zjeść przez to na przykład jedną kanapkę, bo cały czas miałem uczucie, że kolokwialnie mówiąc - się porzygam. Od małego było to dla mnie bardzo nieprzyjemne, więc zacząłem się obawiać, że zdarzy mi się to publicznie - w szkole, przy dziewczynie, w galerii handlowej. Mimo, że miesiącami kończyło się to nawet nie na odruchu wymiotnym, ale na "podchodzeniem" do gardła to bałem się, że za którymś razem zwymiotuję. Wtedy oczywiście nie zauważyłem, że moje myślenie i strach przed tym powoduje, że to się zaostrza. O nerwicy rzecz jasna nie zdawałem sobie sprawy i nie miałem pojęcia, więc jakiekolwiek logiczne przemyślenie sprawy zostawiamy na ten moment i na kilka najbliższych lat. Poszedłem do lekarza, Pani stwierdziła refluks, przepisała IPP i skierowała na gastroskopię. Na gastroskopii wyszła mała przepuklina i na tamten moment wydawało mi się, że to wszystko przez to. Z perspektywy czasu chyba mogę przypuszczać, że taką przepuklinę ma większość zdrowych ludzi, ale ja znalazłem sobie "wymówkę" zrzucając mój stan zdrowia na to. Mniej więcej gdzieś wtedy zacząłem mieć problem z lokomocją. Jeżdżąc z kumplami bez celu w któryś wieczór poczułem się kiepsko, po jeździe byłem nazwijmy to rozkołysany, senny, strasznie ziewałem, pojawiła się suchość w ustach i mdłości. Później ilekroć wsiadałem jako pasażer to bywało podobnie, bo jakoś siedziała mi w głowie tamta sytuacja i lęk przed tym, że zwymiotuję podczas jazdy. Jako kierowca czułem się w porządku choć oczywiście odruch wymiotny (będę to pisał w uproszczeniu, bo nie wiem czy jak to dokładnie opisać) w codziennym życiu skutecznie mi je uprzykrzał. Po kilku miesiącach zrobiło mi się lepiej, bo odruch nie męczył mnie przez cały dzień, a tylko momentami jak wychodziłem do dziewczyny czy gdzieś jechałem. Przywykłem. Odnośnie jazdy samochodem to wmówiłem sobie, że to jakaś choroba lokomocyjna czy coś, więc totalnie unikałem jazdy jako pasażer. Stwierdziłem, że skoro mam takie problemy na fotelu pasażera w samochodzie to z lataniem będzie podobnie, więc przestałem latać.
- lata 2012-2019. Skończyłem studia, zacząłem pracę na własnej działalności jako broker giełdowy i jakoś sobie żyłem. Autem jeździłem jako kierowca, zaakceptowałem to, że siedzenie pasażera mi nie służy, unikałem jak ognia, rezygnując często z czegoś, żeby czasem nie jechać jako pasażer. Nie latałem samolotem, urlop spędzałem w górach. Oczywiście bez większych refleksji, że to może być nerwica czy coś podobnego, po prostu zaakceptowałem moją "chorobę lokomocyjną" i ograniczenia z tym związane, godząc się na to, że tak musi być. Nie zwracałem uwagi na to, że jak już wsiadłem jako pasażer na krótkie odcinki (5-10km) i nie myślałem o objawach tylko zajmowałem się telefonem czy rozmową z kierowcą to wszystko było w porządku. Jak jechałem po nowy samochód (nie miałem wyjścia i musiałem wziąć kierowcę) raz 30 kilometrów, a raz nawet i 150, to z radości i podekscytowania nie pamiętałem o "chorobie" i kompletnie mi się nic nie działo. Z objawów na co dzień dokuczały mi głównie kwestie żołądkowe - wspomniany wcześniej odruch wymiotny, mdłości, puste odbijania, małe cofanie treści. Oczywiście nigdy przez to nie zwymiotowałem, ale przecież mogłem! Jak się czymś stresowałem to cały zestaw objawów żołądkowych budził mnie o 06:00 rano. Często pomagało mi zaparzenie mięty lub melisy. Zacząłem budowę domu, dużo ekip, ogrom wydanych pieniędzy i sporo stresu.
- lata 2019-2021. Budzę się któregoś poranka w grudniu 2019 roku i czuję, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Uczucie, że zaraz zemdleję, silny ucisk pod mostkiem, zmęczenie, senność, klasyczne objawy żołądkowe, czuję takie rozkołysanie podczas chodzenia, miękkie nogi, napady gorąca i coś co chyba mogę nazwać lekką derealizacją, bo czuję takie wewnętrzne stłumienie w percepcji. Kompletnie nie wiem co mi dolega, a ucisk pod mostkiem i strach o serce powoduje, że właśnie ono czasami przyspiesza. Po Nowym Roku poszedłem do lekarza, który stwierdza zażółcenie oczu (którego ja wcześniej nie zauważyłem), badania krwi, wszystko w jak najlepszym porządku poza podwyższoną bilirubiną. Poszerzona diagnostyka, badanie genetyczne i diagnoza - zespół Gilberta. Okej, czyli mamy winnego. Można się rozejść. Po "chorobie lokomocyjnej" to moja kolejna przypadłość i ograniczenie zdrowotne. Bo przecież nie nerwica, o której nie miałem pojęcia. W takim stanie nie jestem w stanie uprawiać sportu, który kocham i generalnie każdy wyjście z domu czy wyjazd to problem, bo przecież zemdleję i tam padnę. Jazda samochodem jako kierowca to też męka, bo przecież mogę zemdleć za kółkiem i mnie odetnie. I nie zgadniecie co się stało. Po trzech miesiącach od tego feralnego grudnia po prowadzeniu samochodu co czuję? A no właśnie - moją "pasażerską chorobę lokomocyjną". I teraz mam combo, bo "nie mogę" ani prowadzić, ani jeździć jako pasażer. Bo przecież zemdleję, padnę, zwymiotuję i będzie koniec świata. W międzyczasie przewijają mi się: ból lewej ręki, delikatne szumy uszne, śnieg optyczny, męty, rozmazywanie obrazu. W marcu 2020 roku przechodzę koronę, która pozamiatała mnie już całkiem. Dwa tygodnie totalnego osłabienia, gorączki i zawrotów głowy dołączając poprzednie objawy tworzą w mojej głowie i w moim ciele mieszankę wybuchową. Doszło do tego, że objawy żołądkowe nie pozwalały mi jeść normalnie, cały dzień chodziłem rozkołysany jakbym zaraz miał paść. Przestałem jeździć samochodem gdzieś dalej i wychodzić do znajomych, przejście 300m do babci sprawiało mi problem. W sklepie zaraz myśli, że zemdleję i ogólnie nie czułem się najlepiej poza własnym domem Mega dziwny i mega fatalny czas w moim życiu, jeśli chodzi o zdrowie, ale oczywiście tłumaczony sobie "chorobą lokomocyjną", zespołem Gilberta i koroną. Oczywiście jak się z kimś zagadałem i zapomniałem o całym moim bagażu chorób to czułem się sto razy lepiej, ale to wiem teraz - z perspektywy czasu. Praca z domu, więc nie miałem presji na to, żeby coś z tym robić. Straciłem tak rok życia. Na wiosnę 2021 roku zacząłem chodzić na spacery. Najpierw 2 kilometry, później 5. Oddalałem się od domu (zaraz zemdleję i gdzie ja znajdę pomoc!?, tworząc sobie w głowie jakiś back-up typu najwyżej wrócę na skróty do domu) i chyba jakoś pomogło, bo później zacząłem się przełamywać, jeśli chodzi o prowadzenie samochodu. Nawet nie wiecie jak się cieszyłem jak ponownie zrobiłem sam 50 kilometrów. Oczywiście sam, bo przecież w razie czego nie mogę zwymiotować przy żonie, bo byłoby mi wstyd. Po jeździe dalej miałem "lokomocyjne" objawy, ale stwierdziłem, że muszę jeździć. Objawy zaczęły mijać, ale nie do końca. Tak czy siak zaczęło mi się lepiej żyć, bo mogłem coś robić i gdzieś pojechać. Niestety w dalszym ciągu mam wrażenie, że jeśli pojadę na przykład 400km do domu to mam takie uczucie w głowie, że z pewnością wtedy zemdleję tam, będę miał helikopter w głowie i nie będę miał nad sobą kontroli. Chociaż w dalszym ciągu mam wrażenie, że prowadzenie samochodu działa na moją podświadomość (łapię się na tym, że zaciskam lekko zęby) i w jakimś stopniu dalej mnie stresuje, bo po przejechanych stu kilometrach zaczyna mnie boleć głowa i czasem zatoki, a po zakończeniu jazdy bywa, że mam uczucie rozkołysania i lekkiego kręcenia w żołądku. Niestety wyrobiłem sobie taką barierę w głowie, że te 100 kilometrów jest dla mnie bezpieczne, a dalej to mnie jak to się mówi - zmuli, zacznie kręcić w głowie i co ja wtedy zrobię. Wszystko tłumaczyłem sobie moimi zdrowotnymi przypadłościami.
- rok 2022. Pojawia się pierwszy wyraźny objaw psychiczny. Czytam jakiś artykuł o kimś sławnym, który popełnił samobójstwo. I myśl w głowie - kurde, skoro tacy na pozór szczęśliwi ludzie popełniają samobójstwo to, żeby mi się w głowie coś nie poprzestawiało. Nie mogę latać, nie mogę jeździć, nie mogę wychodzić, jestem idealnym kandydatem. Zaraz, zaraz! Ale ja chcę żyć, kocham rodzinę i mimo tego zdrowotnego syfu, tak bardzo chcę żyć. Wtedy trafiłem na to forum, właśnie na jakiś temat o strachu przed tym i z czasem jakoś mi się w głowie ten lęk uspokoił. Wtedy pierwszy raz uświadomiłem sobie, że mam coś na tle nerwowym, ale ograniczyłem to tylko do tej jednej myśli natrętnej. Bo przecież reszta to moje przypadłości zdrowotne. Na 100%! W międzyczasie wracam do sportu, oczywiście tworząc sobie w głowie furtki, że jak się gorzej poczuję to pojadę do domu, albo jakbym miał zemdleć to udam kontuzję. Wracam do jazdy na rowerze, najpierw 15 kilometrów, żeby nie oddalać się za daleko od domu, później 30, 40 i 60. Staram się żyć w miarę normalnie, jedziemy na urlop ponad 100 kilometrów od domu. Mam wrażenie, że jest lepiej, jeśli chodzi o objawy z 2020 roku.
- rok 2023. We wrześniu mam sporo zmartwień, sporo prywatnych rozterek, natłok pracy i natłok myśli i ciach. Zaczyna mi doskwierać to, że inni swobodnie jeżdżą gdzie chcą, latają na wakacje, nie mają ograniczeń. Któregoś dnia w październiku wstaję i towarzyszą mi.. pustka i brak motywacji. Czuję jak się dystansuję, nie potrafię się położyć i zrelaksować, czuję jakiś lekki niepokój, jazda rowerem czy sport nie sprawiają mi radości i ciągle chodzi po głowie taka myśl - no i co z tego? Pojedziesz dzisiaj do kina i co z tego? Pograsz dzisiaj w piłkę i co z tego? Kupisz tego wymarzonego Mercedesa i co z tego? O ile wcześniej wszystko miałem zaplanowane i poukładane na najbliższe dni tak teraz wszystko się zawaliło. Mam wrażenie, że przestałem czuć. Wjeżdża strach przed depresją i stereotypowym przykuciem do łóżka, w międzyczasie wpada mi artykuł o jakimś samobójstwie YouTubera i pyk - wracamy do 2022 roku z tą różnicą, że czytanie forum i uspokajanie się nie pomaga. Lęk jest dużo większy, niż wcześniej. W głowie jakieś dziwne projekcje Zaczynam czytać częściej forum, uspokajać się tym, że to może być normalne w nerwicy i to wcale nie musi być depresja, a mnie nie czeka łóżko, leki i sznurek. Ale zaraz, zaraz! Jak normalne w nerwicy? Ja mam nerwicę? Widocznie tak. I tutaj mnie olśniło, bo wszystko złożyło się w całość. Jak tak sobie to wszystko przemyślałem to zaczęło mi się dodawać, że moja choćby moja "choroba lokomocyjna" z perspektywy czasu to efekt lęku, nerwów i głowy. Prawie 12 lat zajęło mi, żeby to pojąć. Lepiej późno, niż wcale. Przez ostatnich kilka miesięcy zdążyło mi się trochę polepszyć, postawiłem na działanie i sport, emocje częściowo wróciły, lęk przed samobójstwem znacznie się zmniejszył i staram się wyjść na prostą. Część objawów z 2020 roku dalej towarzyszy, ale znacznie lżej i znacznie rzadziej.
Tak naprawdę ten post bardziej chyba piszę dla siebie. Wiem, że jest mocno chaotyczny, zwłaszcza przedział 2019-21, bo wtedy działo się najwięcej. Chciałem po prostu to wyrzucić z siebie. Teraz jak zrozumiałem, że przez swoje ograniczenia w głowie narobiłem sobie takich właśnie lękowo-nerwicowych nawyków i wykluczenia siebie (nie będę jeździł daleko autem jako kierowca i w ogóle nie będę daleko podróżował, bo coś tam - nie będę jeździł jako pasażer - nie będę latał, bo nie mam zdrowia). Basta. Szukam materiałów, powoli zaczynam to jakoś sobie układać i ogarniać choć nie ukrywam, że ciężko to wprowadzać w życie i po tylu latach wyjść takim durnym przekonaniom na przeciw. Jeśli macie jakieś rady to chętnie poczytam. Cały czas kminię jak sprawić, żeby latanie czy jazda samochodem z powrotem zaczęły mi się pozytywnie kojarzyć i jak pozbyć się podświadomych lęków z tym związanych. Domyślam się, że po tylu latach nie będzie to łatwe, ale chcę to zrobić sam. Czuję, że muszę. Chcę życie przeżyć. Przepraszam za tak długi post, pewnie sporo pominąłem, ale musiałem się wygadać.
- rok 2011/12. Chodzę do liceum, uczę się solidnie, ale szkołą raczej się mocno nie przejmuję, wydaje mi się, że nie mam większych stresów czy zmartwień, poznaję dziewczynę (obecnie małżonkę) kocham podróżowanie, lotnictwo i latanie samolotem (potrafiliśmy robić jednodniówki na drugi koniec Europy, żeby tylko gdzieś polecieć), uwielbiam jazdę samochodem jako kierowca i pasażer i generalnie wszystko w moim życiu sprawia wrażenie, że jest okej. W ramach szerszego kontekstu nadmienię, że zawsze byłem osobą dość wrażliwą, analityczną, marzycielską, lubiącą mieć wszystko dopracowane (perfekcjonizm) i może to zabrzmi nieskromnie - dość inteligentną. Wracając. Wszystko było dobrze, aż pewnego popołudnia obudziłem się z drzemki z przytykającym w gardle uczuciem na granicy odruchu wymiotnego i przekonaniem, że dosłownie chwila i zwymiotuję. Zaczęło to mnie męczyć przez kolejne tygodnie, potrafiłem przez cały dzień zjeść przez to na przykład jedną kanapkę, bo cały czas miałem uczucie, że kolokwialnie mówiąc - się porzygam. Od małego było to dla mnie bardzo nieprzyjemne, więc zacząłem się obawiać, że zdarzy mi się to publicznie - w szkole, przy dziewczynie, w galerii handlowej. Mimo, że miesiącami kończyło się to nawet nie na odruchu wymiotnym, ale na "podchodzeniem" do gardła to bałem się, że za którymś razem zwymiotuję. Wtedy oczywiście nie zauważyłem, że moje myślenie i strach przed tym powoduje, że to się zaostrza. O nerwicy rzecz jasna nie zdawałem sobie sprawy i nie miałem pojęcia, więc jakiekolwiek logiczne przemyślenie sprawy zostawiamy na ten moment i na kilka najbliższych lat. Poszedłem do lekarza, Pani stwierdziła refluks, przepisała IPP i skierowała na gastroskopię. Na gastroskopii wyszła mała przepuklina i na tamten moment wydawało mi się, że to wszystko przez to. Z perspektywy czasu chyba mogę przypuszczać, że taką przepuklinę ma większość zdrowych ludzi, ale ja znalazłem sobie "wymówkę" zrzucając mój stan zdrowia na to. Mniej więcej gdzieś wtedy zacząłem mieć problem z lokomocją. Jeżdżąc z kumplami bez celu w któryś wieczór poczułem się kiepsko, po jeździe byłem nazwijmy to rozkołysany, senny, strasznie ziewałem, pojawiła się suchość w ustach i mdłości. Później ilekroć wsiadałem jako pasażer to bywało podobnie, bo jakoś siedziała mi w głowie tamta sytuacja i lęk przed tym, że zwymiotuję podczas jazdy. Jako kierowca czułem się w porządku choć oczywiście odruch wymiotny (będę to pisał w uproszczeniu, bo nie wiem czy jak to dokładnie opisać) w codziennym życiu skutecznie mi je uprzykrzał. Po kilku miesiącach zrobiło mi się lepiej, bo odruch nie męczył mnie przez cały dzień, a tylko momentami jak wychodziłem do dziewczyny czy gdzieś jechałem. Przywykłem. Odnośnie jazdy samochodem to wmówiłem sobie, że to jakaś choroba lokomocyjna czy coś, więc totalnie unikałem jazdy jako pasażer. Stwierdziłem, że skoro mam takie problemy na fotelu pasażera w samochodzie to z lataniem będzie podobnie, więc przestałem latać.
- lata 2012-2019. Skończyłem studia, zacząłem pracę na własnej działalności jako broker giełdowy i jakoś sobie żyłem. Autem jeździłem jako kierowca, zaakceptowałem to, że siedzenie pasażera mi nie służy, unikałem jak ognia, rezygnując często z czegoś, żeby czasem nie jechać jako pasażer. Nie latałem samolotem, urlop spędzałem w górach. Oczywiście bez większych refleksji, że to może być nerwica czy coś podobnego, po prostu zaakceptowałem moją "chorobę lokomocyjną" i ograniczenia z tym związane, godząc się na to, że tak musi być. Nie zwracałem uwagi na to, że jak już wsiadłem jako pasażer na krótkie odcinki (5-10km) i nie myślałem o objawach tylko zajmowałem się telefonem czy rozmową z kierowcą to wszystko było w porządku. Jak jechałem po nowy samochód (nie miałem wyjścia i musiałem wziąć kierowcę) raz 30 kilometrów, a raz nawet i 150, to z radości i podekscytowania nie pamiętałem o "chorobie" i kompletnie mi się nic nie działo. Z objawów na co dzień dokuczały mi głównie kwestie żołądkowe - wspomniany wcześniej odruch wymiotny, mdłości, puste odbijania, małe cofanie treści. Oczywiście nigdy przez to nie zwymiotowałem, ale przecież mogłem! Jak się czymś stresowałem to cały zestaw objawów żołądkowych budził mnie o 06:00 rano. Często pomagało mi zaparzenie mięty lub melisy. Zacząłem budowę domu, dużo ekip, ogrom wydanych pieniędzy i sporo stresu.
- lata 2019-2021. Budzę się któregoś poranka w grudniu 2019 roku i czuję, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Uczucie, że zaraz zemdleję, silny ucisk pod mostkiem, zmęczenie, senność, klasyczne objawy żołądkowe, czuję takie rozkołysanie podczas chodzenia, miękkie nogi, napady gorąca i coś co chyba mogę nazwać lekką derealizacją, bo czuję takie wewnętrzne stłumienie w percepcji. Kompletnie nie wiem co mi dolega, a ucisk pod mostkiem i strach o serce powoduje, że właśnie ono czasami przyspiesza. Po Nowym Roku poszedłem do lekarza, który stwierdza zażółcenie oczu (którego ja wcześniej nie zauważyłem), badania krwi, wszystko w jak najlepszym porządku poza podwyższoną bilirubiną. Poszerzona diagnostyka, badanie genetyczne i diagnoza - zespół Gilberta. Okej, czyli mamy winnego. Można się rozejść. Po "chorobie lokomocyjnej" to moja kolejna przypadłość i ograniczenie zdrowotne. Bo przecież nie nerwica, o której nie miałem pojęcia. W takim stanie nie jestem w stanie uprawiać sportu, który kocham i generalnie każdy wyjście z domu czy wyjazd to problem, bo przecież zemdleję i tam padnę. Jazda samochodem jako kierowca to też męka, bo przecież mogę zemdleć za kółkiem i mnie odetnie. I nie zgadniecie co się stało. Po trzech miesiącach od tego feralnego grudnia po prowadzeniu samochodu co czuję? A no właśnie - moją "pasażerską chorobę lokomocyjną". I teraz mam combo, bo "nie mogę" ani prowadzić, ani jeździć jako pasażer. Bo przecież zemdleję, padnę, zwymiotuję i będzie koniec świata. W międzyczasie przewijają mi się: ból lewej ręki, delikatne szumy uszne, śnieg optyczny, męty, rozmazywanie obrazu. W marcu 2020 roku przechodzę koronę, która pozamiatała mnie już całkiem. Dwa tygodnie totalnego osłabienia, gorączki i zawrotów głowy dołączając poprzednie objawy tworzą w mojej głowie i w moim ciele mieszankę wybuchową. Doszło do tego, że objawy żołądkowe nie pozwalały mi jeść normalnie, cały dzień chodziłem rozkołysany jakbym zaraz miał paść. Przestałem jeździć samochodem gdzieś dalej i wychodzić do znajomych, przejście 300m do babci sprawiało mi problem. W sklepie zaraz myśli, że zemdleję i ogólnie nie czułem się najlepiej poza własnym domem Mega dziwny i mega fatalny czas w moim życiu, jeśli chodzi o zdrowie, ale oczywiście tłumaczony sobie "chorobą lokomocyjną", zespołem Gilberta i koroną. Oczywiście jak się z kimś zagadałem i zapomniałem o całym moim bagażu chorób to czułem się sto razy lepiej, ale to wiem teraz - z perspektywy czasu. Praca z domu, więc nie miałem presji na to, żeby coś z tym robić. Straciłem tak rok życia. Na wiosnę 2021 roku zacząłem chodzić na spacery. Najpierw 2 kilometry, później 5. Oddalałem się od domu (zaraz zemdleję i gdzie ja znajdę pomoc!?, tworząc sobie w głowie jakiś back-up typu najwyżej wrócę na skróty do domu) i chyba jakoś pomogło, bo później zacząłem się przełamywać, jeśli chodzi o prowadzenie samochodu. Nawet nie wiecie jak się cieszyłem jak ponownie zrobiłem sam 50 kilometrów. Oczywiście sam, bo przecież w razie czego nie mogę zwymiotować przy żonie, bo byłoby mi wstyd. Po jeździe dalej miałem "lokomocyjne" objawy, ale stwierdziłem, że muszę jeździć. Objawy zaczęły mijać, ale nie do końca. Tak czy siak zaczęło mi się lepiej żyć, bo mogłem coś robić i gdzieś pojechać. Niestety w dalszym ciągu mam wrażenie, że jeśli pojadę na przykład 400km do domu to mam takie uczucie w głowie, że z pewnością wtedy zemdleję tam, będę miał helikopter w głowie i nie będę miał nad sobą kontroli. Chociaż w dalszym ciągu mam wrażenie, że prowadzenie samochodu działa na moją podświadomość (łapię się na tym, że zaciskam lekko zęby) i w jakimś stopniu dalej mnie stresuje, bo po przejechanych stu kilometrach zaczyna mnie boleć głowa i czasem zatoki, a po zakończeniu jazdy bywa, że mam uczucie rozkołysania i lekkiego kręcenia w żołądku. Niestety wyrobiłem sobie taką barierę w głowie, że te 100 kilometrów jest dla mnie bezpieczne, a dalej to mnie jak to się mówi - zmuli, zacznie kręcić w głowie i co ja wtedy zrobię. Wszystko tłumaczyłem sobie moimi zdrowotnymi przypadłościami.
- rok 2022. Pojawia się pierwszy wyraźny objaw psychiczny. Czytam jakiś artykuł o kimś sławnym, który popełnił samobójstwo. I myśl w głowie - kurde, skoro tacy na pozór szczęśliwi ludzie popełniają samobójstwo to, żeby mi się w głowie coś nie poprzestawiało. Nie mogę latać, nie mogę jeździć, nie mogę wychodzić, jestem idealnym kandydatem. Zaraz, zaraz! Ale ja chcę żyć, kocham rodzinę i mimo tego zdrowotnego syfu, tak bardzo chcę żyć. Wtedy trafiłem na to forum, właśnie na jakiś temat o strachu przed tym i z czasem jakoś mi się w głowie ten lęk uspokoił. Wtedy pierwszy raz uświadomiłem sobie, że mam coś na tle nerwowym, ale ograniczyłem to tylko do tej jednej myśli natrętnej. Bo przecież reszta to moje przypadłości zdrowotne. Na 100%! W międzyczasie wracam do sportu, oczywiście tworząc sobie w głowie furtki, że jak się gorzej poczuję to pojadę do domu, albo jakbym miał zemdleć to udam kontuzję. Wracam do jazdy na rowerze, najpierw 15 kilometrów, żeby nie oddalać się za daleko od domu, później 30, 40 i 60. Staram się żyć w miarę normalnie, jedziemy na urlop ponad 100 kilometrów od domu. Mam wrażenie, że jest lepiej, jeśli chodzi o objawy z 2020 roku.
- rok 2023. We wrześniu mam sporo zmartwień, sporo prywatnych rozterek, natłok pracy i natłok myśli i ciach. Zaczyna mi doskwierać to, że inni swobodnie jeżdżą gdzie chcą, latają na wakacje, nie mają ograniczeń. Któregoś dnia w październiku wstaję i towarzyszą mi.. pustka i brak motywacji. Czuję jak się dystansuję, nie potrafię się położyć i zrelaksować, czuję jakiś lekki niepokój, jazda rowerem czy sport nie sprawiają mi radości i ciągle chodzi po głowie taka myśl - no i co z tego? Pojedziesz dzisiaj do kina i co z tego? Pograsz dzisiaj w piłkę i co z tego? Kupisz tego wymarzonego Mercedesa i co z tego? O ile wcześniej wszystko miałem zaplanowane i poukładane na najbliższe dni tak teraz wszystko się zawaliło. Mam wrażenie, że przestałem czuć. Wjeżdża strach przed depresją i stereotypowym przykuciem do łóżka, w międzyczasie wpada mi artykuł o jakimś samobójstwie YouTubera i pyk - wracamy do 2022 roku z tą różnicą, że czytanie forum i uspokajanie się nie pomaga. Lęk jest dużo większy, niż wcześniej. W głowie jakieś dziwne projekcje Zaczynam czytać częściej forum, uspokajać się tym, że to może być normalne w nerwicy i to wcale nie musi być depresja, a mnie nie czeka łóżko, leki i sznurek. Ale zaraz, zaraz! Jak normalne w nerwicy? Ja mam nerwicę? Widocznie tak. I tutaj mnie olśniło, bo wszystko złożyło się w całość. Jak tak sobie to wszystko przemyślałem to zaczęło mi się dodawać, że moja choćby moja "choroba lokomocyjna" z perspektywy czasu to efekt lęku, nerwów i głowy. Prawie 12 lat zajęło mi, żeby to pojąć. Lepiej późno, niż wcale. Przez ostatnich kilka miesięcy zdążyło mi się trochę polepszyć, postawiłem na działanie i sport, emocje częściowo wróciły, lęk przed samobójstwem znacznie się zmniejszył i staram się wyjść na prostą. Część objawów z 2020 roku dalej towarzyszy, ale znacznie lżej i znacznie rzadziej.
Tak naprawdę ten post bardziej chyba piszę dla siebie. Wiem, że jest mocno chaotyczny, zwłaszcza przedział 2019-21, bo wtedy działo się najwięcej. Chciałem po prostu to wyrzucić z siebie. Teraz jak zrozumiałem, że przez swoje ograniczenia w głowie narobiłem sobie takich właśnie lękowo-nerwicowych nawyków i wykluczenia siebie (nie będę jeździł daleko autem jako kierowca i w ogóle nie będę daleko podróżował, bo coś tam - nie będę jeździł jako pasażer - nie będę latał, bo nie mam zdrowia). Basta. Szukam materiałów, powoli zaczynam to jakoś sobie układać i ogarniać choć nie ukrywam, że ciężko to wprowadzać w życie i po tylu latach wyjść takim durnym przekonaniom na przeciw. Jeśli macie jakieś rady to chętnie poczytam. Cały czas kminię jak sprawić, żeby latanie czy jazda samochodem z powrotem zaczęły mi się pozytywnie kojarzyć i jak pozbyć się podświadomych lęków z tym związanych. Domyślam się, że po tylu latach nie będzie to łatwe, ale chcę to zrobić sam. Czuję, że muszę. Chcę życie przeżyć. Przepraszam za tak długi post, pewnie sporo pominąłem, ale musiałem się wygadać.