Jestem wrakiem. Na ostatnich nogach stoję.
: 17 maja 2020, o 19:46
Cześć Wam.
Zdecydowałam się na ten post, ponieważ od lat to forum było mi pomocą w moich najgorszych momentach. Z tym, że tym razem czuję, że to już jakby koniec i nadziei mi brak. Dziękuję Ci, Czytelniku, że poświęcisz swój czas na przeczytanie mojego postu.
In a nuttshell: Mam 27 lat; nerwica lękowa JAWNA od ponad 5-6 lat (odkąd pamietam jednak bylam raczej smutasem z tendencją do lęku); zycie na emigracji; depresja; derealizacja nieprzerwana zapoczątkowana pierwszym atakiem paniki; ogolna galareta z mózgu.
Dobrze było. Całkiem nieźle wszystko szło, nie powiem. Mimo oczywistych problemów z akceptacją tego stanu (na oczywistość wskazuje ciągłe utrzymywanie się zaburzenia) jakoś pchałam ten wózek zwany życiem. Uczyłam się cierpliwości i żyć z tym, zaczęłam akceptować, że to proces. Wiedziałam, że trzeba było dojrzeć. W listopadzie 2019 ukończyłam grupową terapię poznawczo-behawioralną. Wyszłam wtedy stamtąd z odwagą i optymizmem na lepsze czasy. Byłam na dobrej drodze, a przynajmniej tak mi się wydawało. Nikt nie spodziewał się tego co miało nastąpić. A nastąpił 2020.
Dobra passa utrzymywała się jeszcze przez styczeń/luty. W pracy coraz lepiej, zycie prywatne super - podjełam kilka dużych decyzji, które miały mi pomóc moje życie uporządkować i nadać jemu jakiś sens, a przynajmniej pozwolić mi go odnaleźć. I nadeszła ciemność. Zaraza. Sytuacja ogólnie zmiotła mnie z nóg. Bardzo wstrząsnął mną moment początkowy, kiedy był ogromny chaos a ja musiałam chodzić do pracy (jestem odpowiedzialna za grupę ok 15 ludzi) i bawić się w crisis management. Bałam się tego cholernego koronawirusa na tyle, że leżałam przez tydzień codziennie po pracy ze stanem podgorączkowym, ociekająca potem, trzęsąca się ze strachu tak, że nie sposób było mnie odróżnić od osoby z zaawansowanym parkinsonem. Przerażenie. Pozbierałam się jakoś z tego i leciałam tak na autopilocie przez kolejne parę tygodni.
Aż około 1,5 miesiaca temu doznałam jakiegoś dziwacznego stanu zapalnego wszystkiego. Zaostrzeniu uległo moje chroniczne schorzenie - zapalenie zatok, na co dostalam leki i sprawa uspokoila się. Niestety równolegle zaczęłam doświadczać objawów, które wcześniej pojawiały się u mnie ale nie w takiej skali. Parestezje prawej czesci twarzy, w tym pieczenie języka, palący przy tym ból nie do zniesienia promieniujący na tył i szczyt głowy i okropny ból za uchem. Czuję się jakbym miała jakieś grube zapalenie łba/mózgu. Byłam u laryngologa, dentysty i chirurga szczękowego - nic nie stwierdzili. Za dwa tygodnie mam rezonans cabanu i się okaże co to i czy w ogole coś jest. Jednak to nie koniec rewelacji. Pewnego dnia w pracy doznałam umiarkowanego bolu w macicy. Niewiele myśląc udałam się do ginekologa. A teraz czekam na wyrok, rak czy nie rak. Jak się sami z pewnością domyślacie, wywarło to we mnie emocjonalną mega-dziurę.
Dla mnie to juz jest za dużo. Od około 3 tygodni jedyne na co mnie stać to płacz. Przyszła ciemność i mnie nie opuszcza, coś jest nie tak. Popadłam w jakiś okropny dół. Myslałam, że zaburzenie samo w sobie jest na tyle okrutne, że właśnie to będzię właśnie jak ten tzw. "krzyż", który każdy gdzieś tam ma i musi dźwigać. A tu jeszcze możliwe jakieś paskudne choróbsko. Wypadła mi z połowa włosow, a 1/3 z tych, które zostały posiwiała. Czuję się jakbym umarła za życia i nic dobrego na mnie już nie czeka. Nie potrafie się przebić przez tą banię pesymizmu. Już czuję, że tracę nadzieję na to, że cokolwiek już będzie normalnie. Skończyć ze sobą nie skończę, zawsze miałam gdzieś zakodowany szacunek do życia mimo wszystko. I przez to czuję i zaczynam wierzyć, że jestem skazana na życie w cierpieniu, bo nic nie wskazuje na to, że miałoby się to zmienic. Oglądam seriale, dokumenty etc. i wyję, bo zazdroszcze tym ludziom, że mają normalne życie, a przynajmniej powód to tego, żeby się uśmiechnąć. Nie potrafie się pozbyć napięcia, nie potrafie się uśmiechać, nie potrafię się już dłużej oszukiwać, nie potrafię już z tym żyć. Z drugiej strony boję się umrzeć. Impas.
Zdecydowałam się na ten post, ponieważ od lat to forum było mi pomocą w moich najgorszych momentach. Z tym, że tym razem czuję, że to już jakby koniec i nadziei mi brak. Dziękuję Ci, Czytelniku, że poświęcisz swój czas na przeczytanie mojego postu.
In a nuttshell: Mam 27 lat; nerwica lękowa JAWNA od ponad 5-6 lat (odkąd pamietam jednak bylam raczej smutasem z tendencją do lęku); zycie na emigracji; depresja; derealizacja nieprzerwana zapoczątkowana pierwszym atakiem paniki; ogolna galareta z mózgu.
Dobrze było. Całkiem nieźle wszystko szło, nie powiem. Mimo oczywistych problemów z akceptacją tego stanu (na oczywistość wskazuje ciągłe utrzymywanie się zaburzenia) jakoś pchałam ten wózek zwany życiem. Uczyłam się cierpliwości i żyć z tym, zaczęłam akceptować, że to proces. Wiedziałam, że trzeba było dojrzeć. W listopadzie 2019 ukończyłam grupową terapię poznawczo-behawioralną. Wyszłam wtedy stamtąd z odwagą i optymizmem na lepsze czasy. Byłam na dobrej drodze, a przynajmniej tak mi się wydawało. Nikt nie spodziewał się tego co miało nastąpić. A nastąpił 2020.
Dobra passa utrzymywała się jeszcze przez styczeń/luty. W pracy coraz lepiej, zycie prywatne super - podjełam kilka dużych decyzji, które miały mi pomóc moje życie uporządkować i nadać jemu jakiś sens, a przynajmniej pozwolić mi go odnaleźć. I nadeszła ciemność. Zaraza. Sytuacja ogólnie zmiotła mnie z nóg. Bardzo wstrząsnął mną moment początkowy, kiedy był ogromny chaos a ja musiałam chodzić do pracy (jestem odpowiedzialna za grupę ok 15 ludzi) i bawić się w crisis management. Bałam się tego cholernego koronawirusa na tyle, że leżałam przez tydzień codziennie po pracy ze stanem podgorączkowym, ociekająca potem, trzęsąca się ze strachu tak, że nie sposób było mnie odróżnić od osoby z zaawansowanym parkinsonem. Przerażenie. Pozbierałam się jakoś z tego i leciałam tak na autopilocie przez kolejne parę tygodni.
Aż około 1,5 miesiaca temu doznałam jakiegoś dziwacznego stanu zapalnego wszystkiego. Zaostrzeniu uległo moje chroniczne schorzenie - zapalenie zatok, na co dostalam leki i sprawa uspokoila się. Niestety równolegle zaczęłam doświadczać objawów, które wcześniej pojawiały się u mnie ale nie w takiej skali. Parestezje prawej czesci twarzy, w tym pieczenie języka, palący przy tym ból nie do zniesienia promieniujący na tył i szczyt głowy i okropny ból za uchem. Czuję się jakbym miała jakieś grube zapalenie łba/mózgu. Byłam u laryngologa, dentysty i chirurga szczękowego - nic nie stwierdzili. Za dwa tygodnie mam rezonans cabanu i się okaże co to i czy w ogole coś jest. Jednak to nie koniec rewelacji. Pewnego dnia w pracy doznałam umiarkowanego bolu w macicy. Niewiele myśląc udałam się do ginekologa. A teraz czekam na wyrok, rak czy nie rak. Jak się sami z pewnością domyślacie, wywarło to we mnie emocjonalną mega-dziurę.
Dla mnie to juz jest za dużo. Od około 3 tygodni jedyne na co mnie stać to płacz. Przyszła ciemność i mnie nie opuszcza, coś jest nie tak. Popadłam w jakiś okropny dół. Myslałam, że zaburzenie samo w sobie jest na tyle okrutne, że właśnie to będzię właśnie jak ten tzw. "krzyż", który każdy gdzieś tam ma i musi dźwigać. A tu jeszcze możliwe jakieś paskudne choróbsko. Wypadła mi z połowa włosow, a 1/3 z tych, które zostały posiwiała. Czuję się jakbym umarła za życia i nic dobrego na mnie już nie czeka. Nie potrafie się przebić przez tą banię pesymizmu. Już czuję, że tracę nadzieję na to, że cokolwiek już będzie normalnie. Skończyć ze sobą nie skończę, zawsze miałam gdzieś zakodowany szacunek do życia mimo wszystko. I przez to czuję i zaczynam wierzyć, że jestem skazana na życie w cierpieniu, bo nic nie wskazuje na to, że miałoby się to zmienic. Oglądam seriale, dokumenty etc. i wyję, bo zazdroszcze tym ludziom, że mają normalne życie, a przynajmniej powód to tego, żeby się uśmiechnąć. Nie potrafie się pozbyć napięcia, nie potrafie się uśmiechać, nie potrafię się już dłużej oszukiwać, nie potrafię już z tym żyć. Z drugiej strony boję się umrzeć. Impas.