Dynamizm zaburzenia - nic nie rozumiem, pomożecie rozgryźć ?
: 21 stycznia 2019, o 20:17
Hej Wszystkim!
Ostrzegam będzie długo ale inaczej naprawdę nie mogę, bardzo chcę z Wami się tym podzielić i prosić o Wasze spojrzenie, przemyślenie jako że nie mam nikogo kto rozumie nas - zaburzonych
Piszę tego posta będąc w totalnym szoku ? Chyba tak...szok to dobre słowo. Żeby bardzo nie przeciągąć tło zaburzenia skrócę do minimum aboslutnego. Jestem klasycznym przypadkiem: zła higiena psychiki, bardzo duży stres nasilający się przez parę miesięcy, niskie poczucie wartości, osobowość lękowa i wycofana, brak asertywności. Równie klasycznie zaczęło się zaburzenie: nocny atak paniki (a zaczęło się w październiku 2018).
Na początku oczywiście zapętlenie dotyczyły tzw. somatów: najpierw serca, potem mózgu. Dodatkowo miałem wszelkie somaty towarzyszące, te które przewijają się na forum u nas wszystkich.
Zrobione badania z poztywnym wynikiem (w sensie że wszystko jest ok
): Rezonans, morfologia, tarczyca, echo serca, ciśnienie (lekkie nadciśnienie), EKG, ogólne badania neurologiczne.
Jestem w trakcie terapii behaw-pozn. (dopiero po 3 spotkaniach). Nasielenie zaburzenia następuje zwłaszcza wieczorem (strach przed snem, wybudzanie się, poczucie ogromnej grozy wraz z postępującą nocą a raczej porą). Ataki paniki były tylko na początku potem dużo somatów fizycznych z psychicznych: porażające uczucie omdlewania i umierania (to generowało największy lęk i jeżeli już to, to doprowadzało do granicy paniki);
W tym miejscu muszę coś bardzo ważnego zaakcentować: po drugim ataku paniki (nastąpił 3 dni po pierwszym) postanowiłem bardzo szybko działać:
- psychiatra (dostałem benzo i SRRI): tego pierwszego używam sporadycznie i w sytuacjach kryzysowych (90% przypadków kiedy miałem mega nasilony lęk przed snem); antydepresantów nie chciałem brać;
- psychoterapia: tak jak pisałem tylko 3 spotkania ale trochę już wniosły: totalne podstawy o ataku paniki, metody oddychania, relaksacji itd itp.
- no i najważniejsze bardzooooooo dokładne czytanie materiałów o zaburzeniu, zwłaszcza tego forum
Tak więc stopniowo potrafiłem sobie wraz z robieniem badań racjonalizować somaty, na bardzo silne skurcze pomaga magnez. Najpierw odpuściło serce, przestałem się nim przejmować i serio w ciągu kilku dni nie miałem już praktycznie silnych lęków dot. pracy serducha. Potem stopniowo zracjonalizowałem sobie głowę i ew. uszkodzenia. I tak wraz z edukacją i nauką wszystkich metod Victora, Divina czy Ciasteczko oraz innych zabu i odburzonych powolutku sobie jakoś radziłem. Nawet kiedy przychodziły nowe bardzo silne somaty - np. mega zawroty głowy i uczucie omdlewania silny lęk był tylko na początku - potem logika plus racjonalizacja wchodziły na pole walki i powoli kosiły armię chochlików.
Tutaj znów mocny i uważam mocny akcent: tak sobie walcząc dotrwałem do Bożego Narodzenia kiedy to przyjechałem do domu na Święta. I tu zdażył się pierwszy epizod nietypowy dla klasycznego zaburzenia w jakim myślałem jestem. Jadąc z tatą do domu rodzinnego ledwo udawało mi się z nim gadać, wspomniane wcześniej uczucie końca życia, omdlewania/śmierci było przeogormne - nie wiem jak przetrwałem. I tu nagły twist, jak tylko przekroczyłem próg domu - bum lęki zmniejszyły się o co najmniej połowę...Ale hola hola, nie ma nic za darmo
Odcięło mnie totalnie po pierwszym wieczorze, kiedy opowiedziałem rodzicom w końcu z czym się mierzę, co było chyba istotne pierwszy raz udało mi się szczerze zapłakać ale płacz ten był ogromną walką - mam na myśli to że od początku zaburzenia jakgdyby ktoś mi kurek na płacz i szloch przykręcił. Nigdy nie miałem problemów ze wzruszeniem i raczej mimo tzw. męskiej dumy uważałem płacz jako osobiste khatarsis i ulgę (nie mylić z histerią tej nie uznaję). Tak więc ten płącz był bardzo nienaturalny w tym sensie że kosztował mnie ogromnych sił fizycznych żeby go wydobyć. Po tym wszystkim nastąpiło totalne odcięcie. Zero atmosfery Świąt, radości z bliskich, uczuć do nich. No totalnie nic, lęki zbladły choć dalej były.
Po powrocie do domu trochę wróciłem do sytuacji sprzed Świąt, znowu na pierwszy plan wyszło zaburzenie. Z trudem ale jednak jakieś poztywne emocje czułem, przede wszystkim motywacje i nadzieję na zwalczenie zaburzenia.
No i tutaj nadchodzi kolejny twist. W takim "ustabilizowanym" stanie dotrwałem do momentu gdy nagle somaty fizyczne nie tylko się zauważalnie zmniejszyły ale też przestały mi tak dokuczać - naprawdę nieźle z nimi "walczyłem" racjonalizacją i ignorowaniem. No i bum! Nerwiczka postanowiła zaatakować myśli i tu wjeżdża klasyk: schizofrenia, szaleństwo, psychoza, uszkodzony mózg - nigdy z tego nie wyjdę, nigdy nie będę normalny. Jako tako udało mi się wyciszyć edukację przede wszystkim i czytaniem (niestety racjonalizacja i ignorowanie nie pomogły mi tym razem, byłem za słaby). Nasiliły się za to objawy umierania/omdlewania/uczucia znikania. Walka była bardzo duża - lęk znowu oscylował na granicy paniki - nie muszę mówić tym którzy to przerabiali/ją jak sugestywne są te odczucia końca życia. To też moment kiedy wjedżać zauważalnie poczęło DD i DP (DP męczyło mnie zwłaszcza w pierwszych 2 tygodniach zaburzenia kiedy to wszystko najintensywniej przerabiałem, potem somaty i sama nerwica przejęły pierwszeństwo). Myslałem że pomoże mi wyjazd z najlepszymi kumplami do miasta za granicą gdzie razem studiowaliśmy. Niestety tam dostałem totalnego derealizacyjnego i depersonalizacyjnego kopa w ryj, większość wyjazdu to walka z uczuciem i niestety poddawanie mu się. Do tego ostatniej nocy, po wieczorze z ogormnym DP/DD (największym do tej pory) doszedł niespodziewany atak natłoku myśli jakiś szaleńczych chaotycznych - byłem ABSOLUTNIE przekonany że wariuję, nigdy tak nie panikowałem jak wtedy, ratowałem się całą tabletką 0,5 mg afobamu (jak brałem to raczej połówki). Jako tako z tego wyszedłem.
I tu kolejny powrót do domu i kolejny powrót do pewnego etapu. Natręty myślowe orbitujace w okół psychiki, myślenia no i ugruntowana już DP/DD, standardowe omdlewanie/umieranie - poczucie że jednak wariuję, nie ma nadzei na wyleczenie + dalej porażająca groza wieczorem i strach przed snem (poszło parę okazjonalnych afobamów i zolpidemu, oczywiście nie łącznie). Wtem któregoś dnia po prostu wstałem i powiedziałem sobie że czas mentalnie się zabić lub zginąć na poważnie. Zgodnie z radami Hewada i Wiktora dopuściłem do siebie cały lęk i objawy. Wyrzymałem nie tylko cały dzień w pracy ale i wyjście na zajęcia (co ciekawe myślałem że wziałem jako koło ratunkowe afobam. Naturalnie go zabrałem ale w ten czas utknął mi gdzieś w torbie i z przerażeniem odkryłem że go "zostawiłem
). Całe zajęcia (5h) przesiedziałem jak na szpilkach przez połowę z nich umierając 20344 razy i omdlewając drugie tyle no i wariując oczywiście też
. Te odczucia przygasły, lęk też. Ale niestety moja uwaga skupiła się na moim mózgu a raczej inteligencji, gdyż nic nie kapowałem, za niczym nie nadążałem. Do tego miałem okropny ucisk, pierścień w okół głowy i uciski na oczy, uszy itd. Martwiłem się jednak głównie niskim ilorazem intelignecji (to też istotne że od początku zaburzenia totalny brak pamięci, wyobraźni, wiedzy, koncetracji - to co wielu z nas zna doskonale; DP/DD to tylko dobiło).
I TO BYŁO TYDZIEŃ TEMU.
Co się dzieje teraz to dla mnie jakiś absurd. Także żeby i tak długiego posta nie rozwlekać, mój aktualny stan:
- sporadyczne somaty fizyczne;
- napadowe uczucie omdlewania/umierania/rozpadu tożasamości
- skoki objawów DP/DR + duża analiza czy ja myślę normalnie, czy zachowuje się normalnie, czy reaguje normalnie takie zmaksymalizowane analizowanie i kontrola myśli i zachowania ale już bardzo na DP/DR nakierowana nie na samo zaburzenie gdyż:
- BRAK LĘKU (jako tego najbardziej namacalnego czynnika nerwicy; wiem że wątpliwości i analiza to jedna z form, ale mimo wszystko ciężko nie być w szoku gdy odpada tak potężny gracz) Co ciekawe ja kompletnie nie wiem co się dzieje, bo ja tego lęku nie mam przy napadach tak kiedyś przerażających poczuć jak właśnie umieranie,omdlewanie. Aż były momenty, że chciałem wymusić go na sobie bo serio byłem przekonany że to jakiś znak, że jest już totalne dno i kapliczka.
- weszła mocniejsza niż przy Świętach anhedonia i brak motywacji i energii... Zero uczuć i lęku. Ale tak Wam powiem naprawdę. Jedyne co to cykliczne wybuchy złości i agresji z błahych powodów. Tak poza tym to jestem zombie, zwieszony w próżni;
- skutki DP/DR są dalej: słabo z koncetracją, pamięcią, poczuciem czasu itd.
Z ciekawostek to pierwszy raz od zaburzenia wczoraj i dziś (nawet nieco teraz) poczułem senność...Tak. Od zaburzenia "nie byłem" zmeczony fizycznie i mentalnie (w sensie tego miłego, przyjemnego naturalnego zmęczenia po lekturze książki czy treningu - choć obie rzeczy praktykuję do teraz). I naturalnie dla mnie to też absolutna wątpliwość, tyle że tym razem bez lęku, który gdzieś się rozpuścił...Ale serio, no zmęczony ? Ja ? To zły znak...coś nie tak jest!
Ogólnie przemyśleń i wrażeń mam duuuużo więcej ale nie ma sensu pisać elobartu bo nikt nie przeczyta i nie pomoże. Ogólny sens jest taki, że o ile przy tym stanie lękowym miałem jasny cel, wizję jakaś i nadzieję na wyjście z tego gówna. Tak teraz...choćby pisząc tego posta z absolutnie minimalnym DP/DR ale totalną ahedonią, zerowym lękiem ale i wypraniem z motywacji i wizji jutra, planu na kolejene dni...składam te zdania i próbuję rozgryźć co się stało. Przypomnę: zaburzenie mam 4 miesiąc dopiero...od niecałego tygodnia nastąpiła ta ewo a raczej rewolucja która totalnie zastała mnie bez gardy i wyprowadzila potężny cios w moją wiedzę, przekonania i "wizję" zaburzenia.
Wiem, że osoby mające lata tego zaburzenia pewnie uważają mnie za przewrażliwionego zaburzeniowca ale komu jak komu...Wam nie muszę tłumaczyć jak indywidualna jest to przypadłość i jak INDYWIDUALNE jest jej odbieranie. Eh...wyplułem skrót moich myśli i ogólny zarys historii... Na dowód tego, że jestem totalnie odcięty powiem tylko że dzisiaj miałem ważną rozmowę o pracę - idąc na nią czy nawet wczoraj wieczorem myślac o niej ani cienia: strachu, napięcia, stresiku tego motywującego, radości, zniecierpliwenia...no totalnie nic. Naturalnie rozmowa poszła fatalnie (wyssana inteligencaj here) i co ? No i guzik. Nic mnie nie ruszyło, ani złość, ani smutek ani żal. Było i się skończyło. Ja wróciłem do domu dalej w tym kokonie szczelnie grodzącym mnie nawet od lęku...i dumam ... dumam i dumam.
Nie wiem co o tym dynamiznie w zaburzeniu myśleć, jak to przepracować.
Proszę Was o rady i wsparcie, bo naprawdę jestem zakręcony jak słoik dżemu z babcinej spiżarni.
Ostrzegam będzie długo ale inaczej naprawdę nie mogę, bardzo chcę z Wami się tym podzielić i prosić o Wasze spojrzenie, przemyślenie jako że nie mam nikogo kto rozumie nas - zaburzonych

Piszę tego posta będąc w totalnym szoku ? Chyba tak...szok to dobre słowo. Żeby bardzo nie przeciągąć tło zaburzenia skrócę do minimum aboslutnego. Jestem klasycznym przypadkiem: zła higiena psychiki, bardzo duży stres nasilający się przez parę miesięcy, niskie poczucie wartości, osobowość lękowa i wycofana, brak asertywności. Równie klasycznie zaczęło się zaburzenie: nocny atak paniki (a zaczęło się w październiku 2018).
Na początku oczywiście zapętlenie dotyczyły tzw. somatów: najpierw serca, potem mózgu. Dodatkowo miałem wszelkie somaty towarzyszące, te które przewijają się na forum u nas wszystkich.
Zrobione badania z poztywnym wynikiem (w sensie że wszystko jest ok

Jestem w trakcie terapii behaw-pozn. (dopiero po 3 spotkaniach). Nasielenie zaburzenia następuje zwłaszcza wieczorem (strach przed snem, wybudzanie się, poczucie ogromnej grozy wraz z postępującą nocą a raczej porą). Ataki paniki były tylko na początku potem dużo somatów fizycznych z psychicznych: porażające uczucie omdlewania i umierania (to generowało największy lęk i jeżeli już to, to doprowadzało do granicy paniki);
W tym miejscu muszę coś bardzo ważnego zaakcentować: po drugim ataku paniki (nastąpił 3 dni po pierwszym) postanowiłem bardzo szybko działać:
- psychiatra (dostałem benzo i SRRI): tego pierwszego używam sporadycznie i w sytuacjach kryzysowych (90% przypadków kiedy miałem mega nasilony lęk przed snem); antydepresantów nie chciałem brać;
- psychoterapia: tak jak pisałem tylko 3 spotkania ale trochę już wniosły: totalne podstawy o ataku paniki, metody oddychania, relaksacji itd itp.
- no i najważniejsze bardzooooooo dokładne czytanie materiałów o zaburzeniu, zwłaszcza tego forum

Tak więc stopniowo potrafiłem sobie wraz z robieniem badań racjonalizować somaty, na bardzo silne skurcze pomaga magnez. Najpierw odpuściło serce, przestałem się nim przejmować i serio w ciągu kilku dni nie miałem już praktycznie silnych lęków dot. pracy serducha. Potem stopniowo zracjonalizowałem sobie głowę i ew. uszkodzenia. I tak wraz z edukacją i nauką wszystkich metod Victora, Divina czy Ciasteczko oraz innych zabu i odburzonych powolutku sobie jakoś radziłem. Nawet kiedy przychodziły nowe bardzo silne somaty - np. mega zawroty głowy i uczucie omdlewania silny lęk był tylko na początku - potem logika plus racjonalizacja wchodziły na pole walki i powoli kosiły armię chochlików.
Tutaj znów mocny i uważam mocny akcent: tak sobie walcząc dotrwałem do Bożego Narodzenia kiedy to przyjechałem do domu na Święta. I tu zdażył się pierwszy epizod nietypowy dla klasycznego zaburzenia w jakim myślałem jestem. Jadąc z tatą do domu rodzinnego ledwo udawało mi się z nim gadać, wspomniane wcześniej uczucie końca życia, omdlewania/śmierci było przeogormne - nie wiem jak przetrwałem. I tu nagły twist, jak tylko przekroczyłem próg domu - bum lęki zmniejszyły się o co najmniej połowę...Ale hola hola, nie ma nic za darmo

Po powrocie do domu trochę wróciłem do sytuacji sprzed Świąt, znowu na pierwszy plan wyszło zaburzenie. Z trudem ale jednak jakieś poztywne emocje czułem, przede wszystkim motywacje i nadzieję na zwalczenie zaburzenia.
No i tutaj nadchodzi kolejny twist. W takim "ustabilizowanym" stanie dotrwałem do momentu gdy nagle somaty fizyczne nie tylko się zauważalnie zmniejszyły ale też przestały mi tak dokuczać - naprawdę nieźle z nimi "walczyłem" racjonalizacją i ignorowaniem. No i bum! Nerwiczka postanowiła zaatakować myśli i tu wjeżdża klasyk: schizofrenia, szaleństwo, psychoza, uszkodzony mózg - nigdy z tego nie wyjdę, nigdy nie będę normalny. Jako tako udało mi się wyciszyć edukację przede wszystkim i czytaniem (niestety racjonalizacja i ignorowanie nie pomogły mi tym razem, byłem za słaby). Nasiliły się za to objawy umierania/omdlewania/uczucia znikania. Walka była bardzo duża - lęk znowu oscylował na granicy paniki - nie muszę mówić tym którzy to przerabiali/ją jak sugestywne są te odczucia końca życia. To też moment kiedy wjedżać zauważalnie poczęło DD i DP (DP męczyło mnie zwłaszcza w pierwszych 2 tygodniach zaburzenia kiedy to wszystko najintensywniej przerabiałem, potem somaty i sama nerwica przejęły pierwszeństwo). Myslałem że pomoże mi wyjazd z najlepszymi kumplami do miasta za granicą gdzie razem studiowaliśmy. Niestety tam dostałem totalnego derealizacyjnego i depersonalizacyjnego kopa w ryj, większość wyjazdu to walka z uczuciem i niestety poddawanie mu się. Do tego ostatniej nocy, po wieczorze z ogormnym DP/DD (największym do tej pory) doszedł niespodziewany atak natłoku myśli jakiś szaleńczych chaotycznych - byłem ABSOLUTNIE przekonany że wariuję, nigdy tak nie panikowałem jak wtedy, ratowałem się całą tabletką 0,5 mg afobamu (jak brałem to raczej połówki). Jako tako z tego wyszedłem.
I tu kolejny powrót do domu i kolejny powrót do pewnego etapu. Natręty myślowe orbitujace w okół psychiki, myślenia no i ugruntowana już DP/DD, standardowe omdlewanie/umieranie - poczucie że jednak wariuję, nie ma nadzei na wyleczenie + dalej porażająca groza wieczorem i strach przed snem (poszło parę okazjonalnych afobamów i zolpidemu, oczywiście nie łącznie). Wtem któregoś dnia po prostu wstałem i powiedziałem sobie że czas mentalnie się zabić lub zginąć na poważnie. Zgodnie z radami Hewada i Wiktora dopuściłem do siebie cały lęk i objawy. Wyrzymałem nie tylko cały dzień w pracy ale i wyjście na zajęcia (co ciekawe myślałem że wziałem jako koło ratunkowe afobam. Naturalnie go zabrałem ale w ten czas utknął mi gdzieś w torbie i z przerażeniem odkryłem że go "zostawiłem


I TO BYŁO TYDZIEŃ TEMU.
Co się dzieje teraz to dla mnie jakiś absurd. Także żeby i tak długiego posta nie rozwlekać, mój aktualny stan:
- sporadyczne somaty fizyczne;
- napadowe uczucie omdlewania/umierania/rozpadu tożasamości
- skoki objawów DP/DR + duża analiza czy ja myślę normalnie, czy zachowuje się normalnie, czy reaguje normalnie takie zmaksymalizowane analizowanie i kontrola myśli i zachowania ale już bardzo na DP/DR nakierowana nie na samo zaburzenie gdyż:
- BRAK LĘKU (jako tego najbardziej namacalnego czynnika nerwicy; wiem że wątpliwości i analiza to jedna z form, ale mimo wszystko ciężko nie być w szoku gdy odpada tak potężny gracz) Co ciekawe ja kompletnie nie wiem co się dzieje, bo ja tego lęku nie mam przy napadach tak kiedyś przerażających poczuć jak właśnie umieranie,omdlewanie. Aż były momenty, że chciałem wymusić go na sobie bo serio byłem przekonany że to jakiś znak, że jest już totalne dno i kapliczka.
- weszła mocniejsza niż przy Świętach anhedonia i brak motywacji i energii... Zero uczuć i lęku. Ale tak Wam powiem naprawdę. Jedyne co to cykliczne wybuchy złości i agresji z błahych powodów. Tak poza tym to jestem zombie, zwieszony w próżni;
- skutki DP/DR są dalej: słabo z koncetracją, pamięcią, poczuciem czasu itd.
Z ciekawostek to pierwszy raz od zaburzenia wczoraj i dziś (nawet nieco teraz) poczułem senność...Tak. Od zaburzenia "nie byłem" zmeczony fizycznie i mentalnie (w sensie tego miłego, przyjemnego naturalnego zmęczenia po lekturze książki czy treningu - choć obie rzeczy praktykuję do teraz). I naturalnie dla mnie to też absolutna wątpliwość, tyle że tym razem bez lęku, który gdzieś się rozpuścił...Ale serio, no zmęczony ? Ja ? To zły znak...coś nie tak jest!
Ogólnie przemyśleń i wrażeń mam duuuużo więcej ale nie ma sensu pisać elobartu bo nikt nie przeczyta i nie pomoże. Ogólny sens jest taki, że o ile przy tym stanie lękowym miałem jasny cel, wizję jakaś i nadzieję na wyjście z tego gówna. Tak teraz...choćby pisząc tego posta z absolutnie minimalnym DP/DR ale totalną ahedonią, zerowym lękiem ale i wypraniem z motywacji i wizji jutra, planu na kolejene dni...składam te zdania i próbuję rozgryźć co się stało. Przypomnę: zaburzenie mam 4 miesiąc dopiero...od niecałego tygodnia nastąpiła ta ewo a raczej rewolucja która totalnie zastała mnie bez gardy i wyprowadzila potężny cios w moją wiedzę, przekonania i "wizję" zaburzenia.
Wiem, że osoby mające lata tego zaburzenia pewnie uważają mnie za przewrażliwionego zaburzeniowca ale komu jak komu...Wam nie muszę tłumaczyć jak indywidualna jest to przypadłość i jak INDYWIDUALNE jest jej odbieranie. Eh...wyplułem skrót moich myśli i ogólny zarys historii... Na dowód tego, że jestem totalnie odcięty powiem tylko że dzisiaj miałem ważną rozmowę o pracę - idąc na nią czy nawet wczoraj wieczorem myślac o niej ani cienia: strachu, napięcia, stresiku tego motywującego, radości, zniecierpliwenia...no totalnie nic. Naturalnie rozmowa poszła fatalnie (wyssana inteligencaj here) i co ? No i guzik. Nic mnie nie ruszyło, ani złość, ani smutek ani żal. Było i się skończyło. Ja wróciłem do domu dalej w tym kokonie szczelnie grodzącym mnie nawet od lęku...i dumam ... dumam i dumam.
Nie wiem co o tym dynamiznie w zaburzeniu myśleć, jak to przepracować.
Proszę Was o rady i wsparcie, bo naprawdę jestem zakręcony jak słoik dżemu z babcinej spiżarni.