Pomocy. Nawrót po 2 latach, pytania do Hewa, Viktora, Ciasteczko i innych odburzonych.
: 2 marca 2018, o 11:29
Cześć. Nie czytajcie tego jeśli nie macie dystansu i tkwicie w zaburzeniu po uszy.
Nie wiem od czego zacząć.
Jak patrzę na wszystko z boku to mam nerwicę jakieś 12 lat. Zaczęło się kiedy miałam 19, pierwsze zderzenie z życiem. Wychowana w domu pełnym presji, lęku, kłotni, problemy alkoholowe. Skupiło się na zdrowiu, hipochondria w czystej postaci. Potem było dobrze jakiś czas, wróciło po jakichś 2 latach z myślami natrętnymi w tle, że pozabijam wszystkich,bałam się noży itd. Znów jakoś to uspokoiłam, psycholog, który tak naprawdę niewiele pomógł. Ale jakoś dałam radę.
3 lata temu było ze mną bardzo źle. Objawy nerwicy - wszystkie ( oprócz jednego - wymiotowania), derealizacji, depersonalizacji, stany depresyjne, objawy, obawy, wątpliwości. Wszystko. Byłam już w takim stanie, że myślałam, że nie może być gorzej. Leżałam patrząc się w ściany jak robot, odcięta od dobrych emocji, ze wszystkimi objawami i tysiącem myśli w głowie. Bałam się wstać, bałam się być w domu, poza nim, bałam się rodziny, rozmów, a nawet prostych czynności. Kto tu jeszcze jest ze ,,starych wyjadaczy" ten wie, jak było mi ciężko.
Przez około rok odburzałam się intensywnie, działałam, czytałam, słuchałam, wdrażałam wiedzę. Zakochałam się - i to myślę, że jest kulminacyjne, bo tak naprawdę to był motor, albo też może powód dla którego było mi i łatwiej, ale też może było to ucieczką.
Powoli stanęłam na nogi. Droga była długa, kręta, ale każdy sukces dawał motywację. Na te 2 lata zapomniałam o zaburzeniu ( wtedy myślałam, że odburzyłam się raz na zawsze). Teraz jak na to patrzę, to ja się nie odburzyłam nigdy. Przez te 2 lata względnego spokoju co jakiś czas sprawdzałam puls, miałam objaw np żołądkowy, ale zlewałam, choć gdzieś w środku cały czas bałam się o ten żołądek. Plus jakieś inne objawy fizyczne, psychiczne, myśli itd. Myślałam sobie co tam, to pikuś w porównaniu z tym co było, da się żyć, czasem mnie to męczyło, ale żyłam dalej.
Tak jak mówiłam zakochałam się, przez rok było świetnie. Miałam nową pracę, miłość kwitła...ale potem pojawiła się codzienność, stresy, presje. Życie. Kłótnie z chłopakiem, w rodzinie, dylematy, podejmowanie decyzji. Ja jako osoba bardzo emocjonalna, (teraz to widzę- choć tak naprawdę wiedziałam to przez całe życie) do wszystkiego podchodzę z emocjami. Nawet spóźnienie do pracy wywoływało we mnie ogromny lęk, starałam się go zlewać, ale nie działałam na niego świadomością, logiką.
Sedno.
Równe 2 tygodnie temu tak bolał mnie żołądek, kuło w klatce, że po 3 godzinach przemyślałam sobie wszystko, że mimo lęku i mówienia sobie, że to tylko żołądek, to może być coś poważniejszego. ( A że miałam od nerwicy w swoim życiu masę objawów, postanowiłam, że nie można wszystkiego tłumaczyć stresem) zadzwoniłam do chłopaka i zawiózł mnie do szpitala. Okazało się oczywiście,że serce zdrowe, że to wina żołądka. Postanowiłam rzucić palenie. Nie palę normalnych fajek do dziś, tylko elektronika. Następnego dnia pojawił się u mnie taki smutek, tak wielki, że płakałam po prostu płakałam, nie wiadomo dlaczego. Zignorowałam to wieczorem, ale ten smutek mimo wszystko był. Potem w kolejnych dniach pojawił się ucisk w głowie, odcięcie od pozytywnych emocji, tłumaczyłam to zatokami, ale jednak co chwilę mysli, że to może derelka. Ucisk stawał się większy i wieczorem dostałam mini ataku paniki, takiego trochę przytłumionego przez to odcięcie. W kolejnych dniach już znów pojawiały i pojawiają się kolejne objawy. Nerwica wróciła.
Nie chcę pisać esejów ( choć już to tak wygląda).Rozwaliło mnie przez te 2 tygodnie. Moje największe problemy:
- staram się, bo wiem, że to ważne pogodzić się z tym, że znów wróciło. Nie potrafię, staram się, ale jak wyobrażam sobie tę walkę po raz kolejny, tracę siły, nadzieję.
- objawy się pogarszają
( w związku na moj ostatni epizod nerwicy, mnogośc objaów, stanów prawie że agonalnych) pytam się siebie i Was: co jest dalej??? Jaki jest kres cierpienia, lęku??? mam w głowie ostatni epizod, wiem ,że można się bać wychodzenia z domu, rodziny, nawet pogrania w grę...i teraz też zaczynam się tego bać. Panicznie bać. Lęk ogromny, połączony z mega smutkiem. Każda mała czynność to mega wysiłek i walka.
- nie daję rady chodzić już do pracy, starałam się, walczyłam, ale nie daję rady. Uwielbiam tę pracę, spełniam się tam, mimo stresów ( jak w każdej pracy) to, że nie daję rady powoduje mega smutek, żal, ale tak ogromny, że nie potrafię go opanować.
- presja. Ciężko mi uwierzyć, że mimo tak długich starań, wiedzy, znów w to wpadłam. Nie mogę się z tym poodzić, chcę już i teraz być znów w życiu, a nie w lęku.
- Natrętne myśli. Natłok, ogromny, nie do opanowania. Przypomina mi się wcześniejszy nawrót, i wiedzę którą posiadam mój głupi łeb wykorzystuje przeciwko mnie. Np. wiem że od nerwicy można bać się wyjść z domu, tak mnie łeb tym straszył, że się stało. Teraz na wyobrażenie sobie że mam wyjść gdzieś coś załatwić, iść z kimś gadać, panika. 2 przykład. Zapisałąm się do psychologa, ale w głowie mam wiedzę z forum, że to nie pomaga, tabletki nie pomagają nic nie pomaga tylko ja sama( a że tracę siły) to że ostatecznym rozwiązaniem jest śmierć albo szpital( nie chcę tego, chce żyć, ale to mnie mega straszy). Jak mam lepsze momenty to łeb mnie straszy: a po co się cieszysz, wiesz jak to wyglądało, po lepszych dniach przychodzą gorsze. I cała radość opada.
Te myśli są masakryczne, jest ich tak dużo i pytam się Was: czy można bać się wszystkiego???
- obawy.
Mój chłopak jak powiedziałam mu, że znów mam nerwicę, zareagował źle:że on tego nie wytrzyma, że nie chce być z osobą chorą psychicznie itd( to smutne że tak mówi, ale trochę rozumiem, jest młody,chce żyć, a nie opiekować się schorowaną dziewczyną, takim mówieniem chciał mnie zmotywować to tego żeby w to nie wpadać, ale niestety się tak nie da). To powoduje obawy, bo czuję, że mnie zostawi, ale z drugiej strony: jak nie zostawi- to też lęk, bo poprrzednie doświadczenia mi pokazały , że nie dam rady się z nim spotykać od tak już. Jak sobie poymśle że weeekend i mam wyjść do niego, jechać to nie dam po prostu rady. Boję się rozmów, wychodzenia.
Obawy czy z tego da się wyjść,co jest w najgorszym stanie, ktoś mi to logicznie wyjaśni??
Psycholog mówił: że można z tego wyjść, proponował też leki, ale ja nie chcę. Pytałam się go o to co dalej: to powiedział ( nastraszył mnie) że nie wie , bo każdy jest inny, jeden np wpadnie w zaburzenia komp- obs, a inny zatraci możliwość funkcjonowania ( pewnie chodziło mu o to, że po prostu lęk go przytłoczy i nie jest w stanie normalnie żyć).
Powstają we mnie konflikty np: z jednej strony boję się braku zajęcia, bo wtedy objawy, myśli itd a z drugiej przytłacza mnie myśl o jakichś zajęciach ze względu na rosnący wtedy lęk.
Jestem w masakrycznym stanie z jednej strony, tracę nadzieję, milion natrętnych myśli, objawów, wątpliwości. Czy da mi się jeszcze jakoś pomóc???? Czy naprawdę muszę skończyć w psychiatryku? Czy jestem odosobnionym przypadkiem??? (wiem, że nie powinnam o to pytać, ale wiecie jak to jest)...
Z drugiej strony. Kocham życie, chce żyć. Mam sporą wiedzę. Czasem w lepszym milisekundowym momencie, wydaje mi się, że droga jest prosta, ale zaraz jakeiś chujowe myśli...
Potrzebuję:
potrzebuję od Was wsparcia, rad co robić ( tylko nie straszcie mnie szpitalem proszę).
Nie wiem od czego zacząć.
Jak patrzę na wszystko z boku to mam nerwicę jakieś 12 lat. Zaczęło się kiedy miałam 19, pierwsze zderzenie z życiem. Wychowana w domu pełnym presji, lęku, kłotni, problemy alkoholowe. Skupiło się na zdrowiu, hipochondria w czystej postaci. Potem było dobrze jakiś czas, wróciło po jakichś 2 latach z myślami natrętnymi w tle, że pozabijam wszystkich,bałam się noży itd. Znów jakoś to uspokoiłam, psycholog, który tak naprawdę niewiele pomógł. Ale jakoś dałam radę.
3 lata temu było ze mną bardzo źle. Objawy nerwicy - wszystkie ( oprócz jednego - wymiotowania), derealizacji, depersonalizacji, stany depresyjne, objawy, obawy, wątpliwości. Wszystko. Byłam już w takim stanie, że myślałam, że nie może być gorzej. Leżałam patrząc się w ściany jak robot, odcięta od dobrych emocji, ze wszystkimi objawami i tysiącem myśli w głowie. Bałam się wstać, bałam się być w domu, poza nim, bałam się rodziny, rozmów, a nawet prostych czynności. Kto tu jeszcze jest ze ,,starych wyjadaczy" ten wie, jak było mi ciężko.
Przez około rok odburzałam się intensywnie, działałam, czytałam, słuchałam, wdrażałam wiedzę. Zakochałam się - i to myślę, że jest kulminacyjne, bo tak naprawdę to był motor, albo też może powód dla którego było mi i łatwiej, ale też może było to ucieczką.
Powoli stanęłam na nogi. Droga była długa, kręta, ale każdy sukces dawał motywację. Na te 2 lata zapomniałam o zaburzeniu ( wtedy myślałam, że odburzyłam się raz na zawsze). Teraz jak na to patrzę, to ja się nie odburzyłam nigdy. Przez te 2 lata względnego spokoju co jakiś czas sprawdzałam puls, miałam objaw np żołądkowy, ale zlewałam, choć gdzieś w środku cały czas bałam się o ten żołądek. Plus jakieś inne objawy fizyczne, psychiczne, myśli itd. Myślałam sobie co tam, to pikuś w porównaniu z tym co było, da się żyć, czasem mnie to męczyło, ale żyłam dalej.
Tak jak mówiłam zakochałam się, przez rok było świetnie. Miałam nową pracę, miłość kwitła...ale potem pojawiła się codzienność, stresy, presje. Życie. Kłótnie z chłopakiem, w rodzinie, dylematy, podejmowanie decyzji. Ja jako osoba bardzo emocjonalna, (teraz to widzę- choć tak naprawdę wiedziałam to przez całe życie) do wszystkiego podchodzę z emocjami. Nawet spóźnienie do pracy wywoływało we mnie ogromny lęk, starałam się go zlewać, ale nie działałam na niego świadomością, logiką.
Sedno.
Równe 2 tygodnie temu tak bolał mnie żołądek, kuło w klatce, że po 3 godzinach przemyślałam sobie wszystko, że mimo lęku i mówienia sobie, że to tylko żołądek, to może być coś poważniejszego. ( A że miałam od nerwicy w swoim życiu masę objawów, postanowiłam, że nie można wszystkiego tłumaczyć stresem) zadzwoniłam do chłopaka i zawiózł mnie do szpitala. Okazało się oczywiście,że serce zdrowe, że to wina żołądka. Postanowiłam rzucić palenie. Nie palę normalnych fajek do dziś, tylko elektronika. Następnego dnia pojawił się u mnie taki smutek, tak wielki, że płakałam po prostu płakałam, nie wiadomo dlaczego. Zignorowałam to wieczorem, ale ten smutek mimo wszystko był. Potem w kolejnych dniach pojawił się ucisk w głowie, odcięcie od pozytywnych emocji, tłumaczyłam to zatokami, ale jednak co chwilę mysli, że to może derelka. Ucisk stawał się większy i wieczorem dostałam mini ataku paniki, takiego trochę przytłumionego przez to odcięcie. W kolejnych dniach już znów pojawiały i pojawiają się kolejne objawy. Nerwica wróciła.
Nie chcę pisać esejów ( choć już to tak wygląda).Rozwaliło mnie przez te 2 tygodnie. Moje największe problemy:
- staram się, bo wiem, że to ważne pogodzić się z tym, że znów wróciło. Nie potrafię, staram się, ale jak wyobrażam sobie tę walkę po raz kolejny, tracę siły, nadzieję.
- objawy się pogarszają
( w związku na moj ostatni epizod nerwicy, mnogośc objaów, stanów prawie że agonalnych) pytam się siebie i Was: co jest dalej??? Jaki jest kres cierpienia, lęku??? mam w głowie ostatni epizod, wiem ,że można się bać wychodzenia z domu, rodziny, nawet pogrania w grę...i teraz też zaczynam się tego bać. Panicznie bać. Lęk ogromny, połączony z mega smutkiem. Każda mała czynność to mega wysiłek i walka.
- nie daję rady chodzić już do pracy, starałam się, walczyłam, ale nie daję rady. Uwielbiam tę pracę, spełniam się tam, mimo stresów ( jak w każdej pracy) to, że nie daję rady powoduje mega smutek, żal, ale tak ogromny, że nie potrafię go opanować.
- presja. Ciężko mi uwierzyć, że mimo tak długich starań, wiedzy, znów w to wpadłam. Nie mogę się z tym poodzić, chcę już i teraz być znów w życiu, a nie w lęku.
- Natrętne myśli. Natłok, ogromny, nie do opanowania. Przypomina mi się wcześniejszy nawrót, i wiedzę którą posiadam mój głupi łeb wykorzystuje przeciwko mnie. Np. wiem że od nerwicy można bać się wyjść z domu, tak mnie łeb tym straszył, że się stało. Teraz na wyobrażenie sobie że mam wyjść gdzieś coś załatwić, iść z kimś gadać, panika. 2 przykład. Zapisałąm się do psychologa, ale w głowie mam wiedzę z forum, że to nie pomaga, tabletki nie pomagają nic nie pomaga tylko ja sama( a że tracę siły) to że ostatecznym rozwiązaniem jest śmierć albo szpital( nie chcę tego, chce żyć, ale to mnie mega straszy). Jak mam lepsze momenty to łeb mnie straszy: a po co się cieszysz, wiesz jak to wyglądało, po lepszych dniach przychodzą gorsze. I cała radość opada.
Te myśli są masakryczne, jest ich tak dużo i pytam się Was: czy można bać się wszystkiego???
- obawy.
Mój chłopak jak powiedziałam mu, że znów mam nerwicę, zareagował źle:że on tego nie wytrzyma, że nie chce być z osobą chorą psychicznie itd( to smutne że tak mówi, ale trochę rozumiem, jest młody,chce żyć, a nie opiekować się schorowaną dziewczyną, takim mówieniem chciał mnie zmotywować to tego żeby w to nie wpadać, ale niestety się tak nie da). To powoduje obawy, bo czuję, że mnie zostawi, ale z drugiej strony: jak nie zostawi- to też lęk, bo poprrzednie doświadczenia mi pokazały , że nie dam rady się z nim spotykać od tak już. Jak sobie poymśle że weeekend i mam wyjść do niego, jechać to nie dam po prostu rady. Boję się rozmów, wychodzenia.
Obawy czy z tego da się wyjść,co jest w najgorszym stanie, ktoś mi to logicznie wyjaśni??
Psycholog mówił: że można z tego wyjść, proponował też leki, ale ja nie chcę. Pytałam się go o to co dalej: to powiedział ( nastraszył mnie) że nie wie , bo każdy jest inny, jeden np wpadnie w zaburzenia komp- obs, a inny zatraci możliwość funkcjonowania ( pewnie chodziło mu o to, że po prostu lęk go przytłoczy i nie jest w stanie normalnie żyć).
Powstają we mnie konflikty np: z jednej strony boję się braku zajęcia, bo wtedy objawy, myśli itd a z drugiej przytłacza mnie myśl o jakichś zajęciach ze względu na rosnący wtedy lęk.
Jestem w masakrycznym stanie z jednej strony, tracę nadzieję, milion natrętnych myśli, objawów, wątpliwości. Czy da mi się jeszcze jakoś pomóc???? Czy naprawdę muszę skończyć w psychiatryku? Czy jestem odosobnionym przypadkiem??? (wiem, że nie powinnam o to pytać, ale wiecie jak to jest)...
Z drugiej strony. Kocham życie, chce żyć. Mam sporą wiedzę. Czasem w lepszym milisekundowym momencie, wydaje mi się, że droga jest prosta, ale zaraz jakeiś chujowe myśli...
Potrzebuję:
potrzebuję od Was wsparcia, rad co robić ( tylko nie straszcie mnie szpitalem proszę).