Cześć, mam nerwicę, ale i tak życie jest dobre!
: 26 lutego 2018, o 16:04
Cześć! Na forum zaglądam już od jakiegoś czasu i pilnie czytam materiały. Zwykle nie lubię wychodzić z cienia, ale coś mnie tknęło i poczułam, że powinnam tu spisać swoją historię - może kogoś "zainspiruje", skłoni do przemyśleń, a mnie samej pomoże. Chętnie też posłucham Waszych rad 
Jak by się tak zastanowić, to moja nerwica pierwszy raz objawiła się na pierwszym roku studiów. Wyjechałam do Krakowa, do zupełnie obcego miejsca, gdzie trzeba było sobie radzić i nie mazać z byle powodu. Wcześniej nie byłam osobą, która w jakikolwiek sposób przejmowałaby się swoim zdrowiem, a tym bardziej jakimiś objawami. Do 19 roku życia miałam to wszystko w nosie i mogę śmiało powiedzieć, że uważałam się za okaz zdrowia.
W Krakowie dopadł mnie stres. Dużo imprez. Mało nauki. "Sraczka" przed egzaminami. Oby wszystko pozdawać. Normalnie typowy błąd dziecka, które zerwało się ze smyczy. Pod koniec pierwszego roku nastąpiła "godzina W". Siedziałam sobie na zajęciach, nic się nie działo i nagle... bęc, moje serce wykonało w klatce dziwną akrobację. Na tyle nieprzyjemną, że natychmiast się przestraszyłam, zrobiło mi się gorąco i poczułam, że muszę wyjść z sali. Zerwałam się, zabrałam rzeczy, wybąkałam jakieś usprawiedliwienie do wykładowcy i wyszłam. Opowiedziałam o sytuacji mamie, która mocno się zmartwiła, ale raczej poradziła mi poobserwować siebie i nie panikować. Koniec końców nie poczułam się źle, nie zasłabłam, nic mnie nie bolało. Tylko to dziwne "poruszenie" serca, jakby podskoczyło, albo dziwnie się przesunęło. Przez następne tygodnie sytuacja się pogorszyła. Objaw się powtórzył, a ja ze strachu dostałam ataku pani i dwa razy wylądowałam na pogotowiu, gdzie na szybko wykonano mi badania i nic z nich nie wyniknęło. Doszły jakieś delikatne kłucia, które tylko wzmogły we mnie strach przed jakąś tajemniczą sercową przypadłością.
W końcu zdecydowałam się na kompleksowe badania - w Łodzi zrobiono mi porządne EKG, Holtera, echo i badania krwi. Lekarz spojrzał na koniec na to wszystko i powiedział: dawno nie widziałem tak dobrych wyników.
Uspokoiłam się. Objawy były coraz rzadsze i jak się pojawiały, przyjmowałam je ze spokojem, może niekiedy trochę mnie przygnębiały. Jednak z biegiem lat sytuacja wyprostowała się na tyle, że żadne ataki paniki nie miały miejsca a ja sądziłam, że moje "nerwowe stany" stały się historią.
W międzyczasie zdradziecko działał lęk ciągły, którego wówczas nie łączyłam z "wątpliwościami sercowymi"
Skupił się na jelitach, które od zawsze mi dokuczały. Ze względu na to, że miałam bóle w jednym miejscu, przez dwa lata zastanawiałam się, co mi jest. Podejrzewałam oczywiście najgorsze (moja faktyczna dolegliwość - dość poważna nietolerancja glutenu - w ogóle w mojej opinii nie była powodem). Skończyło się na kolonoskopii, która... nic nie wykazała. Jednak nadal - trochę mnie te sprawy zdrowotne męczyły, ale bez przesady. Żyłam sobie spokojnie, nie myślałam o tym nieszczęsnym jelicie non stop, nawet miałam takie myśli, że: aaaa tam, najwyżej się wytnie kawałek jelita i tyle, moja mama też to miała i żyje.
Aż nastał kwiecień 2017 i dosłownie nerwicowa eksplozja w moim życiu (9 lat po pierwszym ataku). Tak się złożyło, że mój partner i moja mama wyjechali na służbowe wyjazdy, a ja zostałam sama. Tego dnia w pracy nic się nie działo, ale jak wstałam od biurka, żeby iść do domu, poczułam się totalnie słaba. Ledwo powłóczyłam nogami, ledwie wdrapałam się po schodach. Nigdy nie czułam tak wielkiej słabości. Postanowiłam, że zanim pojadę do domu, odwiedzę babcię i chociaż u niej sobie odsapnę. Zmartwiona babcia podpowiedziała, bym zmierzyła sobie ciśnienie i okazało się, że mam 150 / 100, plus jakiś niebotyczny puls. Potem, jak to analizowałam, to w sumie logiczne, jak się wchodziło na 5 piętro po schodach, ale wtedy... wtedy jakoś w ten sposób nie pomyślałam. Strasznie się zdenerwowałam, babcia dołożyła do tego swoje trzy grosze. Jest panikarą z natury, więc zaczęła obdzwaniać do jakichś znajomych lekarzy (typu dermatolog...), którzy polecili, bym pojechała na SOR. Zabrała mnie tam autem koleżanka. Okazało się, że ciśnienie może i mam podwyższone, ale "tak to już bywa w gabinetach" i jeśli "samo nie przejdzie" przez kilka dni, to wtedy trzeba będzie się dokładniej przebadać. Lekarz chyba się zorientował, że u mnie nerwy są słabe, bo wypisał mi jakiś delikatny antydepresant (o czym dowiedziałam się z ulotki w domu) i odesłał.
Sytuacja trochę się uspokoiła, mnie nękało wielkie przygnębienie - niepewność związana z tym, czy faktycznie to ciśnienie mam wysokie czy nie? Nie czułam się źle. Po kilku dniach, na domiar złego, wrócił objaw sprzed paru lat - czyli to dziwne uczucie w klatce piersiowej, "przesunięcie" się serca czy też mocniejsze uderzenie (do tej pory nie umiem tego opisać dokładnie). To była kropka, która przepełniła kielich. Mimo, że już raz mi kiedyś wyjaśniono, że z moim serce wszystko w porządku, totalnie zignorowałam ten fakt. W połączeniu z info o tym ciśnieniu, spowodował u mnie stan totalnego strachu. Bałam się, że zaraz coś się ze mną stanie, że cierpię na tajemniczą chorobę, której nie mam zdiagnozowanej i aaaaa, ratujcie, dajcie mi konkretne odpowiedzi!
Zaczęłam żyć tą niepewnością, brak konkretnej diagnozy nie był czymś, co mogłam zaakceptować. Wybrałam się na ponowne badania - Holter, echo, krew - wszystko cacy. Nie-cacy mój spanikowany umysł. Na tym etapie już czułam, że potrzebuję terapii, czegokolwiek, co wyciągnie mnie z piekła codziennej paniki. Nie przestałam chodzić do pracy, ale całe dnie siedziałam z relaksacyjną muzyką na słuchawkach
obawiałam się wizyty w kiblu, bo bałam się, że tam, w tym małym pomieszczeniu moje serce wykona kolejne salto (które, przypomnę, nie powodowało, że źle się czułam fizycznie. Może tylko gorąco mi się robiło).
Trafiłam na terapię psychodynamiczną, gdzie przez 11 spotkań wiele sobie uświadomiłam z dzieciństwa i różnych takich, ale nie mam przekonania, że to ona odegnała moje ataki paniki. W ciągu następnych miesięcy przeszłam też przez szereg podejrzeń o kolejne choroby - trzustki, mózgu, krążenia (bo mam często sine paznokcie), podejrzanych znamion-pieprzyków, płuc... nawet zwykła grypa mnie niepokoiła, bo jakoś ciężko ją przechodziłam i bałam się, że to coś groźniejszego. W pewnym momencie panika zamieniła się w przygnębienie, taką ponurą akceptację czy jak to mówią niektórzy "pogodną rezygnację". Myślałam sobie, "no trudno, to smutne, że mnie to dotyka, ale nic nie poradzę. Postaram się mieć do tych objawów coraz większy dystans". Bywały też momenty złości i myśli, że "dlaczego kurde mnie takie rzeczy muszą przeszkadzać, a innym nie? Dlaczego przeszkadzają mi w realizowaniu pasji, a inni mogą swobodnie się swoim pasjom oddawać"? Było mi też smutno, że ludzie wokół nie bardzo rozumieją mój stan, że jedyne, co potrafią powiedzieć, to żebym wzięła się w garść (wersja na brak empatii) lub że mnie rozumieją i współczują (wersja empatyczna), jednak nie potrafią pomóc. Do tych drugich oczywiście nie mam żalu, bo jedyną prawdziwą pomoc mogę otrzymać od siebie samej
Gdzieś po drodze zaczęłam sama pracować nad lękiem, zwłaszcza fajna w moim przypadku okazała się buddyjska praktyka karmienia swoich demonów (jakby kogoś zainteresowała, to mogę podesłać linki na ten temat). Zaczęłam czytać dużo o przebudzeniu i świadomości, co mam wrażenie, że sporo we mnie ukoiło, poukładało i regularnie wprowadza coraz więcej harmonii. Udało mi się poradzić ze sporą dozą przygnębienia, jakie mnie spowijało przez najróżniejsze, nawracające i nowe objawy. Zaczęłam doceniać małe rzeczy i cieszyć się z drobnostek. Doceniać i być wdzięcznym za dobre, przyjemne chwile. Zaczęłam też grać w taką super grę planszową SATORI, którą też mogę opisać szerzej, jakby ktoś coś
Jak jest teraz?
W momencie, w jakim się znajduję, jest już znacząco lepiej. Ataki paniki od wielu miesięcy nie występują. Serce czasem się odzywa i jest to nieprzyjemne, ale przestałam się tego objawu bać. Jedyne co odczuwam, to lekkie rozczarowanko, że znów się to stało, ale bywają np. miesięczne przerwy między tymi epizodami, co jest sporym sukcesem w porównaniu z tym, jak zdarzało się to codziennie. To, z czym jeszcze pracuję, to natrętne myśli (chorobowe, wiadomka), ale mam wrażenie, że coraz mocniej trzymam je w ryzach. Staram się też ignorować "objawy", które mnie akurat dość często nachodzą (i, co ciekawe, kompletnie zniknęły na czas, w którym byłam w Azji na urlopie - normalnie spokój przez dwa tygodnie
). Dałam sobie bana na przeglądanie internetów i stron "medycznych" i w dużym stopniu się siebie słucham. Została mi dość duża niechęć do aktywności fizycznych (z uwagi na podejrzliwość względem własnego serca i jego "poruszeń"
), póki co odważyłam się robić tai chi i w pracy raz na godzinę przez 5 minut sobie używać steppera i rozćwiczać spięte ramiona od siedzenia przed kompem.
No i tak, o
To by było na tyle, jestem pełna nadziei, że idę w dobrym kierunku i powolutku, kroczek po kroczku, wychodzę z tego niefajnego miejsca. I w sumie to cieszę się z takiego doświadczenia, myślę że wiele spraw w życiu mi naświetliło i skierowało w fajną stronę. I, co najważniejsze, uważam nadal, że mam fajne życie i dobre, mimo nerwicowych cierpień - bo one też czegoś uczą i pomagają doceniać wszystko inne.
Jeśli natomiast macie jakieś domowe sposoby na przeganianie natrętnych myśli (a kysz!) i odwracaniem uwagi od "objawów", to chętnie przeczytam. Wiadomo, że własne sposoby czasem potrafią zawodzić z uwagi na powtarzalność, może coś świeżego mi ułatwi sprawę
Ściskam wszystkich!

Jak by się tak zastanowić, to moja nerwica pierwszy raz objawiła się na pierwszym roku studiów. Wyjechałam do Krakowa, do zupełnie obcego miejsca, gdzie trzeba było sobie radzić i nie mazać z byle powodu. Wcześniej nie byłam osobą, która w jakikolwiek sposób przejmowałaby się swoim zdrowiem, a tym bardziej jakimiś objawami. Do 19 roku życia miałam to wszystko w nosie i mogę śmiało powiedzieć, że uważałam się za okaz zdrowia.
W Krakowie dopadł mnie stres. Dużo imprez. Mało nauki. "Sraczka" przed egzaminami. Oby wszystko pozdawać. Normalnie typowy błąd dziecka, które zerwało się ze smyczy. Pod koniec pierwszego roku nastąpiła "godzina W". Siedziałam sobie na zajęciach, nic się nie działo i nagle... bęc, moje serce wykonało w klatce dziwną akrobację. Na tyle nieprzyjemną, że natychmiast się przestraszyłam, zrobiło mi się gorąco i poczułam, że muszę wyjść z sali. Zerwałam się, zabrałam rzeczy, wybąkałam jakieś usprawiedliwienie do wykładowcy i wyszłam. Opowiedziałam o sytuacji mamie, która mocno się zmartwiła, ale raczej poradziła mi poobserwować siebie i nie panikować. Koniec końców nie poczułam się źle, nie zasłabłam, nic mnie nie bolało. Tylko to dziwne "poruszenie" serca, jakby podskoczyło, albo dziwnie się przesunęło. Przez następne tygodnie sytuacja się pogorszyła. Objaw się powtórzył, a ja ze strachu dostałam ataku pani i dwa razy wylądowałam na pogotowiu, gdzie na szybko wykonano mi badania i nic z nich nie wyniknęło. Doszły jakieś delikatne kłucia, które tylko wzmogły we mnie strach przed jakąś tajemniczą sercową przypadłością.
W końcu zdecydowałam się na kompleksowe badania - w Łodzi zrobiono mi porządne EKG, Holtera, echo i badania krwi. Lekarz spojrzał na koniec na to wszystko i powiedział: dawno nie widziałem tak dobrych wyników.
Uspokoiłam się. Objawy były coraz rzadsze i jak się pojawiały, przyjmowałam je ze spokojem, może niekiedy trochę mnie przygnębiały. Jednak z biegiem lat sytuacja wyprostowała się na tyle, że żadne ataki paniki nie miały miejsca a ja sądziłam, że moje "nerwowe stany" stały się historią.
W międzyczasie zdradziecko działał lęk ciągły, którego wówczas nie łączyłam z "wątpliwościami sercowymi"

Aż nastał kwiecień 2017 i dosłownie nerwicowa eksplozja w moim życiu (9 lat po pierwszym ataku). Tak się złożyło, że mój partner i moja mama wyjechali na służbowe wyjazdy, a ja zostałam sama. Tego dnia w pracy nic się nie działo, ale jak wstałam od biurka, żeby iść do domu, poczułam się totalnie słaba. Ledwo powłóczyłam nogami, ledwie wdrapałam się po schodach. Nigdy nie czułam tak wielkiej słabości. Postanowiłam, że zanim pojadę do domu, odwiedzę babcię i chociaż u niej sobie odsapnę. Zmartwiona babcia podpowiedziała, bym zmierzyła sobie ciśnienie i okazało się, że mam 150 / 100, plus jakiś niebotyczny puls. Potem, jak to analizowałam, to w sumie logiczne, jak się wchodziło na 5 piętro po schodach, ale wtedy... wtedy jakoś w ten sposób nie pomyślałam. Strasznie się zdenerwowałam, babcia dołożyła do tego swoje trzy grosze. Jest panikarą z natury, więc zaczęła obdzwaniać do jakichś znajomych lekarzy (typu dermatolog...), którzy polecili, bym pojechała na SOR. Zabrała mnie tam autem koleżanka. Okazało się, że ciśnienie może i mam podwyższone, ale "tak to już bywa w gabinetach" i jeśli "samo nie przejdzie" przez kilka dni, to wtedy trzeba będzie się dokładniej przebadać. Lekarz chyba się zorientował, że u mnie nerwy są słabe, bo wypisał mi jakiś delikatny antydepresant (o czym dowiedziałam się z ulotki w domu) i odesłał.
Sytuacja trochę się uspokoiła, mnie nękało wielkie przygnębienie - niepewność związana z tym, czy faktycznie to ciśnienie mam wysokie czy nie? Nie czułam się źle. Po kilku dniach, na domiar złego, wrócił objaw sprzed paru lat - czyli to dziwne uczucie w klatce piersiowej, "przesunięcie" się serca czy też mocniejsze uderzenie (do tej pory nie umiem tego opisać dokładnie). To była kropka, która przepełniła kielich. Mimo, że już raz mi kiedyś wyjaśniono, że z moim serce wszystko w porządku, totalnie zignorowałam ten fakt. W połączeniu z info o tym ciśnieniu, spowodował u mnie stan totalnego strachu. Bałam się, że zaraz coś się ze mną stanie, że cierpię na tajemniczą chorobę, której nie mam zdiagnozowanej i aaaaa, ratujcie, dajcie mi konkretne odpowiedzi!
Zaczęłam żyć tą niepewnością, brak konkretnej diagnozy nie był czymś, co mogłam zaakceptować. Wybrałam się na ponowne badania - Holter, echo, krew - wszystko cacy. Nie-cacy mój spanikowany umysł. Na tym etapie już czułam, że potrzebuję terapii, czegokolwiek, co wyciągnie mnie z piekła codziennej paniki. Nie przestałam chodzić do pracy, ale całe dnie siedziałam z relaksacyjną muzyką na słuchawkach

Trafiłam na terapię psychodynamiczną, gdzie przez 11 spotkań wiele sobie uświadomiłam z dzieciństwa i różnych takich, ale nie mam przekonania, że to ona odegnała moje ataki paniki. W ciągu następnych miesięcy przeszłam też przez szereg podejrzeń o kolejne choroby - trzustki, mózgu, krążenia (bo mam często sine paznokcie), podejrzanych znamion-pieprzyków, płuc... nawet zwykła grypa mnie niepokoiła, bo jakoś ciężko ją przechodziłam i bałam się, że to coś groźniejszego. W pewnym momencie panika zamieniła się w przygnębienie, taką ponurą akceptację czy jak to mówią niektórzy "pogodną rezygnację". Myślałam sobie, "no trudno, to smutne, że mnie to dotyka, ale nic nie poradzę. Postaram się mieć do tych objawów coraz większy dystans". Bywały też momenty złości i myśli, że "dlaczego kurde mnie takie rzeczy muszą przeszkadzać, a innym nie? Dlaczego przeszkadzają mi w realizowaniu pasji, a inni mogą swobodnie się swoim pasjom oddawać"? Było mi też smutno, że ludzie wokół nie bardzo rozumieją mój stan, że jedyne, co potrafią powiedzieć, to żebym wzięła się w garść (wersja na brak empatii) lub że mnie rozumieją i współczują (wersja empatyczna), jednak nie potrafią pomóc. Do tych drugich oczywiście nie mam żalu, bo jedyną prawdziwą pomoc mogę otrzymać od siebie samej

Gdzieś po drodze zaczęłam sama pracować nad lękiem, zwłaszcza fajna w moim przypadku okazała się buddyjska praktyka karmienia swoich demonów (jakby kogoś zainteresowała, to mogę podesłać linki na ten temat). Zaczęłam czytać dużo o przebudzeniu i świadomości, co mam wrażenie, że sporo we mnie ukoiło, poukładało i regularnie wprowadza coraz więcej harmonii. Udało mi się poradzić ze sporą dozą przygnębienia, jakie mnie spowijało przez najróżniejsze, nawracające i nowe objawy. Zaczęłam doceniać małe rzeczy i cieszyć się z drobnostek. Doceniać i być wdzięcznym za dobre, przyjemne chwile. Zaczęłam też grać w taką super grę planszową SATORI, którą też mogę opisać szerzej, jakby ktoś coś

Jak jest teraz?
W momencie, w jakim się znajduję, jest już znacząco lepiej. Ataki paniki od wielu miesięcy nie występują. Serce czasem się odzywa i jest to nieprzyjemne, ale przestałam się tego objawu bać. Jedyne co odczuwam, to lekkie rozczarowanko, że znów się to stało, ale bywają np. miesięczne przerwy między tymi epizodami, co jest sporym sukcesem w porównaniu z tym, jak zdarzało się to codziennie. To, z czym jeszcze pracuję, to natrętne myśli (chorobowe, wiadomka), ale mam wrażenie, że coraz mocniej trzymam je w ryzach. Staram się też ignorować "objawy", które mnie akurat dość często nachodzą (i, co ciekawe, kompletnie zniknęły na czas, w którym byłam w Azji na urlopie - normalnie spokój przez dwa tygodnie


No i tak, o

Jeśli natomiast macie jakieś domowe sposoby na przeganianie natrętnych myśli (a kysz!) i odwracaniem uwagi od "objawów", to chętnie przeczytam. Wiadomo, że własne sposoby czasem potrafią zawodzić z uwagi na powtarzalność, może coś świeżego mi ułatwi sprawę

Ściskam wszystkich!