życie z nerwicą w tle
: 3 stycznia 2018, o 17:28
Hej wariatuńcie!
Chciałam się z Wami podzielić moimi ostatnimi przemyśleniami i zapytać o kilka kwestii.
Jak wiecie z nerwiczką tak świadomie zmagam się już ponad rok. Początkowo zakładałam, że dość szybko się z nią uporam, bo miałam dużą wiedzę, poza tym gdzieś z tyłu głowy miałam wykres z książki Pana Schaffera, a na nim 9 miesięcy zmagań z zaburzeniem. Z ręką na sercu muszę przyznać, że jedyną przeszkodą na drodze do pełnego odburzenia jestem ja sama, moja nie akceptacja i szarpanie się z frustrującymi objawami. Poza tym balast wychowania z lękiem w tle, ale nie będę narzekać, bo każdy z nas ma tu swoją ciekawą i często trudną historię.
Do czego zmierzam - jestem na etapie coraz rzadszych kryzysów - potrafię mieć spokojny miesiąc, żyć jak dawniej, olewac objawy, robić swoje. Zauważyłam jednak, że o ile jestem już w stanie wyjść w ciągu dwóch dni z lęku na poziomie 100% (ostatnio znowu sobie wkręciłam czerniaka) do lęku rzędu 0% tuż przed wizytą kontrolną, to moje ciało w takich sytuacjach MIMO WEWNĘTRZNEGO, ŚWIADOMEGO SPOKOJU jest nakręcone maksymalnie. Czyli - potrafię tak się ustawić, że świadomie nie czuję strachu, nie mam natrętnycvh myśli, ale moje ciało zachowuje się jak na poligonie. Kiedy się nad tym gębiej zastanowię, to przypominam sobie, że dane reakcje cielesne towarzyszły mi od zawsze w sytuacjach stresowych - przed sprawdzianami, apelami itp. Od zawsze były przeze mnie niepożądane. Mam więc pytanie - jak sądzicie (głównie Ci, którzy mają to już za sobą) - czy w miarę pracy nad nerwicą, w ślad za umysłem pójdzie też ciało? I to w sytuacjach życiowych? Czy jest to jakiś mój osobisty sposób reakcji na stres i tak już zostanie? Co prawda jestem w stanie się pogodzić z tym, że mój brzuch już zawsze będzie mi nawalał po bebechach w stresie, ale oczywiście byłoby super hiper extra, gdyby reakcja ciała była adekwatna do świadomości. Nie chodzi mi tu o pozbycie się strachu w ogóle, nie, nie. Wiecie chyba o co mi chodzi, nie?
Druga sprawa. Ostatnio wokół mnie wiele historii chorób, wiele niepewności związanych z czyimś zdrowiem, oczekiwanie na wynik, i tak dalej. I tutaj leżę. Nie radzę sobie z problemami zdrowotnymi ludzi dookoła. Oczywiście wynika to z tego, że moim konikiem są choroby (hipochondria jak talala), ale o ile umiem już w 90% olewać swoje objawy, to kiedy coś (cokolwiek, nawet coś niegroźnego) dzieje się ze zdrowiem najbliższych, czuję się jak dziecko we mgle - czyli nerwicowiec na początku swojej drogi. Nie umiem złapać dystansu i mam ogromny problem z odrzuceniem najczarniejszego scenariusza, doszczętnie pochłania mnie czarnowidztwo. Potem, kiedy już dochodzę do siebie po lękowej reakcji na taki incydent, mam poczucie ogromnej porażki, co odbija się na moim zaufaniu do siebie i do swoich umiejętności radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Jestem wtedy bardzo podatna na myśli w stylu - nie radzisz sobie z życiem, bo przecież trudności i niepewność to część życia. Jak mimo to, odnaleźć w sobie przekonanie, że jednak dam radę, że potrafię? Z jednej strony wiem, że kiedy mój stan lękowy jeszcze się tli, to mój próg odproności na stres jest nadal mały, zatem powinanm być bardziej cierpliwa, ale.... ale no właśnie, nie jestem.
Mam jeszcze kilka spraw, ale boję się, że i tego nie przeczytacie, więc na razie odpuszczam
Pozdrówki!
PS Wiecie, że jak wpisze się w googlach Grzegorz Szaffer, to na okładce jego książki widnieje podobizna Victora? Hahahaahahahaaha
Chciałam się z Wami podzielić moimi ostatnimi przemyśleniami i zapytać o kilka kwestii.
Jak wiecie z nerwiczką tak świadomie zmagam się już ponad rok. Początkowo zakładałam, że dość szybko się z nią uporam, bo miałam dużą wiedzę, poza tym gdzieś z tyłu głowy miałam wykres z książki Pana Schaffera, a na nim 9 miesięcy zmagań z zaburzeniem. Z ręką na sercu muszę przyznać, że jedyną przeszkodą na drodze do pełnego odburzenia jestem ja sama, moja nie akceptacja i szarpanie się z frustrującymi objawami. Poza tym balast wychowania z lękiem w tle, ale nie będę narzekać, bo każdy z nas ma tu swoją ciekawą i często trudną historię.
Do czego zmierzam - jestem na etapie coraz rzadszych kryzysów - potrafię mieć spokojny miesiąc, żyć jak dawniej, olewac objawy, robić swoje. Zauważyłam jednak, że o ile jestem już w stanie wyjść w ciągu dwóch dni z lęku na poziomie 100% (ostatnio znowu sobie wkręciłam czerniaka) do lęku rzędu 0% tuż przed wizytą kontrolną, to moje ciało w takich sytuacjach MIMO WEWNĘTRZNEGO, ŚWIADOMEGO SPOKOJU jest nakręcone maksymalnie. Czyli - potrafię tak się ustawić, że świadomie nie czuję strachu, nie mam natrętnycvh myśli, ale moje ciało zachowuje się jak na poligonie. Kiedy się nad tym gębiej zastanowię, to przypominam sobie, że dane reakcje cielesne towarzyszły mi od zawsze w sytuacjach stresowych - przed sprawdzianami, apelami itp. Od zawsze były przeze mnie niepożądane. Mam więc pytanie - jak sądzicie (głównie Ci, którzy mają to już za sobą) - czy w miarę pracy nad nerwicą, w ślad za umysłem pójdzie też ciało? I to w sytuacjach życiowych? Czy jest to jakiś mój osobisty sposób reakcji na stres i tak już zostanie? Co prawda jestem w stanie się pogodzić z tym, że mój brzuch już zawsze będzie mi nawalał po bebechach w stresie, ale oczywiście byłoby super hiper extra, gdyby reakcja ciała była adekwatna do świadomości. Nie chodzi mi tu o pozbycie się strachu w ogóle, nie, nie. Wiecie chyba o co mi chodzi, nie?

Druga sprawa. Ostatnio wokół mnie wiele historii chorób, wiele niepewności związanych z czyimś zdrowiem, oczekiwanie na wynik, i tak dalej. I tutaj leżę. Nie radzę sobie z problemami zdrowotnymi ludzi dookoła. Oczywiście wynika to z tego, że moim konikiem są choroby (hipochondria jak talala), ale o ile umiem już w 90% olewać swoje objawy, to kiedy coś (cokolwiek, nawet coś niegroźnego) dzieje się ze zdrowiem najbliższych, czuję się jak dziecko we mgle - czyli nerwicowiec na początku swojej drogi. Nie umiem złapać dystansu i mam ogromny problem z odrzuceniem najczarniejszego scenariusza, doszczętnie pochłania mnie czarnowidztwo. Potem, kiedy już dochodzę do siebie po lękowej reakcji na taki incydent, mam poczucie ogromnej porażki, co odbija się na moim zaufaniu do siebie i do swoich umiejętności radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Jestem wtedy bardzo podatna na myśli w stylu - nie radzisz sobie z życiem, bo przecież trudności i niepewność to część życia. Jak mimo to, odnaleźć w sobie przekonanie, że jednak dam radę, że potrafię? Z jednej strony wiem, że kiedy mój stan lękowy jeszcze się tli, to mój próg odproności na stres jest nadal mały, zatem powinanm być bardziej cierpliwa, ale.... ale no właśnie, nie jestem.
Mam jeszcze kilka spraw, ale boję się, że i tego nie przeczytacie, więc na razie odpuszczam

Pozdrówki!
PS Wiecie, że jak wpisze się w googlach Grzegorz Szaffer, to na okładce jego książki widnieje podobizna Victora? Hahahaahahahaaha