Nerwica-kolejne problemy,mam dośc ludzi o obecnego formatu życia
: 16 czerwca 2017, o 13:05
Witam serdecznie wszystkich forumowiczów. <okey> Forum czytuje od dawna i często jest mi pomocne niczym "jak trwoga to do Boga" Otwieram forum i czytam. Obecnie jednak mierze się z problemem, który we mnie narasta i nie potrafię go złagodzić jak i do końca zrozumieć.
Myślę, że mój post będzie długi, więc z góry dziękuje jeśli ktoś zechce dotrwać do końca, oraz podzielić się ze mną swoimi spostrzeżeniami.
Żeby łatwiej było Wam odnieść się do mojej osoby i problemu niezbędnym będzie przedstawienie kawałka historii mojego życia. Otóż Mam na imię Łukasz, jestem z Elbląga i przed chwilą skończyłem 30 lat. Pochodzę z rodziny gdzie była dysfunkcja- alkohol, oboje rodziców piło przez większą część mojego dzieciństwa. Tata przestał pić poprzez dobrowolne przystąpienie do AA krótko po moim przyjęciu komunijnym, Mama w podobny sposób rok później. Dzieciństwo było obkupione wszelkimi wypadkowymi ich picia. Zbyt przesadne kary, nieprzespane nocy gdy trzeba było "pilnowac dorosłych" i nasłuchiwać czy czasem coś się nie dzieje złego, towarzyszenie w drodze do monopolu o 1 w nocy, kłótnie, afery, libacje, ukrywanie jednego rodzica przed drugim z ich piciem, kamuflowanie dowodów picia, butelek . Wiele by wymieniać... Wtedy tez pojawiły się moje pierwsze wagary jeszcze w klasie 2 szkoły podstawowej, bałem się chodzić do szkoły, wstydziłem się za ojca. Jednak cała szkoła podstawowa, jakoś tam zleciała. Jak rodzice przestali pić to zadbali bym przeszedł terapię dla dzieci , byłem także 2 razy na półkoloniach organizowanych przez instytucje zrzeszone przez AA , które były realizowane myśle trochę pod kątem terapeutycznym także. Skończyłem technikum, zaczął się pierwszy okres dorosłości, pierwsza praca, pierwsze poważne problemy, od których już ciężko było uciec na sposób wagarów w podstawówce. Wtedy pierwszy raz dostałem objawów z ciała. Psychosomatyczne problemy, dolegliwości, które spowodowały, ze trafiłem na oddział szpitala. Co prawda nie był to szpital P, gdyż podejrzewano faktyczną chorobę. Potem lata leczyłem się psychiatrycznie w poradniach, w zasadzie wtedy niewiele wiedziałem o swoich dolegliwościach i średnio w nie wierzyłem oraz także w to, że kiedyś bedę "zył normalnie" i , że ktoś mi pomoże, bo nikt nie czuje tego jak ja się czuję i nikt tego nie zrozumie. Od objawów do objawów mijały kolejne miesiące i powielane recepty. Gdzieś tam zawsze pracowałem i jakoś starałem się z życia jednak nie wykluczać, o ile nie były to ostre momenty gdzie nie byłem czasem w stanie. Objawy to już miałem wszystkie, każdy zorientowany tutaj na forum mniej lub bardziej wie lub powinien,że zaburzenia lękowe potrafią spowodować, że ma się atak serca, nowotwór, udar, raka, świńską grypę, SM oraz aktualną chorobę, o której usłyszy się w wiadomościach, a przecież objawy zawsze pasują czy to sepsa czy ebola. W tamtych latach ciągle myślałem, że poważnie na coś choruje oraz, obserwowałem ciało, oraz co gorsza, że nikt nigdy mnie już z tego nie wyciągnie. Nie wierzyłem w psychiatrów i ich rożnej maści leki w przeróżnych dawkach. Przeczytałem też wtedy już "cały internet" pod względem chorób, na które aktualnie "chorowałem" Zawsze byłem przeciwny terapii,uważałem ją za bezsensowną w mojej sytuacji, jednak los chciał, że kilka lat temu trafiłem na terapię grupową skojarzoną z indywidualną. Na początku bardzo opornie to szło, uciekałem z zajęć jak ze szkoły. Docelowo jednak ten okres zycia był okresem przełomowym jeśli chodzi o moje schorzenia. Wciąż chodzę do P i wciąż miewam rozmaite okresy i natężenia objawów, ale myślę że radze sobie z nimi dużo lepiej niż kiedyś. Znam ich mechanizmy, wiem skąd się biorą, jakie są metody aby ustępowały i żeby ich nie rozkręcać tylko wyciszać. Na tym polu udało mi się zrobić przez pare lat spore postępy z czego ciesze się bardzo. Często równolegle do innej pomocy wspierałem się także właśnie forum i wpisami doświadczonych osób. Dlatego ja dzisiaj nie z tym w zasadzie....
Wiadomo, że jak jest lęk"nerwica" to często występuje z innymi dolegliwościami. U mnie co jakiś czas sę epizody gorszego nastroju, takie gorsze czasy i momenty, które robią z życia pustkę i zabierają ochotę. Po latach w lęku, gdzie bałem się wielu bardzo prozaicznych rzeczy udało mi się je przełamać i wykształcić nowe zainteresowania, hobby, nowe pasje. Mam także od pewnego czasu stałą prace i jako tako jestem uniezależniony finansowo od innych ludzi.
TO CO SIĘ DZIEJE OBECNIE :
Obecnie borykam się z czymś bardzo trudnym i jest mi to niezrozumiałe i obce. Mam natomiast problem z awersją do ludzi powiązaną z czymś takim, że mam trochę dośc tego mojego życia w takim obecnym formacie jakim było przez parę lat. Podam tutaj parę faktów na temat mojego życia obecnego.
PIERWSZY FAKT:
Dziele dom na pół z rodzicami, mamy wspólne wejście, nie dałem rady się jeszcze usamodzielnić.Oni od lat odkąd nie piją mimo że są ogólnie jako ludzie "do rany przyłóż" to są podejrzliwi i nadopiekuńczy. Prowadzą nadkontrolę, widza cegłę w drewnianym kościele, a to za ciemno, a to za późno, a to za zimno,a to nie mam kasku. Albo wmawiają, że robie coś złego czy biorę narkotyki,wciskają, że nie żyje odpowiednio bo np. gdzieś wychodzę,nie mówie im gdzie albo nie chce się z tego tłumaczyć i to oznacza, że mam coś do ukrycia, kontroują moje towarzystwo czy jest odpowiednie. Podczas jakieś rozmowy gdy jestem poza domem np. wśród ludzi w towarzystwie matka potrafi zadzwonić czy wszystko ok, bo już jest późno, albo że jechała karetka i to może po mnie. Albo innym razem dzwoni pod jakimś pretekstem,często mama mi mówiła, że przez moje postępowanie ona się wykończy i chyba umrze,bo sie nie wysypia. Tata wciąż twierdzi, że wszędzie sa narkotyki i alkohol i jest ciągle podejrzliwy na tym punkcie. nie mam możliwości napicia się nawet przysłowiowego piwa gdzieś na jakimś spotkaniu, bo nie pozostałoby to bez jego komentarza gdyby to wyczuł. Ja jestem tym zmęczony, jestem dorosły, mam swoje życie, swoją prace, jak byłem mały ojciec śledził mnie bardzo często na dworze, w domu znał zawartośc każdej mojej szuflady w pokoju, podsłuchiwał moje rozmowy. Dziś także czuje się sledzony i kontrolowany. Ja nic złego nie robie, żyje tak samo jak moi rówieśnicy, nie chodze nawet do miasta , na imprezy. Nieraz w nocy kiedy nie ma już tego pędu co za dnia to potrafię się nawet przejśc bez celu albo chwile pojezdzić na rolkach. Na terapii grupowej uczono mnie by sobie z tym radzić, że to nie moja wina, że nikogo nie zabije wychodzeniem z domu itd. Żeby to inaczej odbierać albo próbować nie brać do siebie i lekceważyć w pewnym stopniu takie słowa, bo to nie ja mam problem... Udawało mi się to świetnie z wspaniałym skutkiem nawet, ale potem na rok zaszyłem się w domu, gdyż miałem nawał i zwaliły się na mnie problemy zawodowe, duże problemy zawodowe i nawet siły by poza nimi wyjśc gdziekolwiek, a o czasie nie wspominam. Oni sie przyzwyczaili na nowo, że ja nie wychodzę i teraz znów każde wyjście z domu nagle zaczeli traktować tak jak kiedyś. Dopuszczam także, że to ja trochę oduczyłem i zapomniałem jak się zachować i radzić w tych sytuacjach i to sie na siebie nakłada. W każdym razie do tego stopnia, że nigdzie nie wychodzę, albo jak wychodzę to jestem w strachu, w lęku, ze im coś będzie, że są niezadowoleni albo w poczuciu, że ktoś mnie śledzi i obserwuje gdzie chodzę.
Wiem, że najzwyklejsza receptą byłoby opuścić ten dom, ale to nie w tym rzecz, nie mogę sobie na ten moment na to jeszcze pozwolić, a szukam przyczyny tego co się we mnie strasznego zadziało i o czym poniżej...
Zresztą ta sytuacja nie dotyczy tylko rodziców.
DRUGI FAKT
Jest za mną bardzo trudny okres jeśli chodzi o moje zdrowie ponad 2 lata temu. To nie była nerwica. Naprawde miałem problem z chorobą wewnętrzną , chudłem,byłem hospitalizowany nie było dobrze, a nerwica pięknie to podkręcała dodatkowo. Po tym okresie był roczny czas gdzie cieszyłem sie życiem jakbym dostał je na nowo. W ostatnim roku nabawilem się bardzo dużych problemów zawodowych, z ktorymi musiałem radzić sobie po pracy przez bity rok. Słowem w pracy pracowałem 8 godzin i po przyjsciu do domu odwalałem kawał ciężkiej naprawde pracy w domu czasem do świtu.We wszystkim tym towarzyszyła mi i pomagała,wspierała moja dziewczyna Ewa, z którą znamy się ponad 7 lat. Od momentu jak wstawałem i jechałem do pracy, później wracałem i siedziałem w papierach do chwili snu nie robiłem praktycznie nic innego, zasypiałem o drugiej w nocy i od rana to samo. Tak wyglądał nasz ostatni czas. Ona nie mieszka ze mną, więc jechała w nocy do domu, jak byliśmy bardzo wyczerpani to spała u mnie.
Ten zły czas się pracy ostatnio lekko skonczył i nastałą ulga, powrót do "normalnego" życia
Z dziewczyna przez te wszystkie 7 lat razem dodatkowo pracujemy także pracy w jednym pomieszczeniu na etacie,ona robi to samo co ja codziennie w tym samym pomieszczeniu, prócz nas jest jeszcze jeden albo dwie osoby także przebywamy ze sobą praktycznie ciągle.Po pracy także spędza czas u mnie i tak zazwyczaj codziennie do wieczora. Czasami ostatnio jak skończyły się olbrzymie problemy zawodowe to wychodzę trochę znów na rolki albo na trening fitness.
I FINISZ:
Od pewnego czasu odczuwam bardzo dużą niechęć do bliskich osób w moim otoczeniu. Nie odczuwam chęci spędzania z nimi mojego czasu. Rodziców widzę jako ludzi, którzy ciągle chcą mnie prześladować i kontrolować, z innymi ludźmi tez nie mam ochoty się widzeć, bardzo cenię sobie samotność lub ludzi, których znam słabo, albo znam tylko ja i są tylko moimi znajomymi, takich, którzy nie dostali jeszcze łatki od rodziców i takich, z którymi nie muszę gadać o tym całym moim życiu, które ktoś zna,o dziewczynie, rodzinie,pracy i opowiadać co u kogo słychać, czyli o tym wszystkim czym się czuje jakby przesycony.
To nie jest tak, że nie chce widzieć tylko bliskich, ludzi ogólnie też takich, którzy właśnie wciąż rozmawiają ze mną o tym samym... Także w pracy jestem przesycony dialogami, mam taka sytuację, że ludzie w 90% chcą rozmawiać zawsze ze mną. Bardzo lubię rozmawiać i jestem wygadany, ale to wszystko powoduje, że po długim czasie przestaje to lubić, chętnie wybieram milczenie i spokój. Po prostu do bliskich te niechęć jakby odczuwam bardziej, albo może tak samo, a po prostu mnie to boli, że tak jest i mam wrażenie tylko, że bardziej. Najlepiej robi mi samotność oraz ludzie, których nie znam dobrze i nie znają mojego zycia, nie wypytują o wszysko, nie chca znać szczegółów na taki czy inny temat, nie są intencjonalni albo nie mają w kontakcie ze mną swoich interesów do załatwienia, co często spotyka mnie w pracy. Niestety takich ludzi nie mam bo każdy zdążył się przedrzeć przez te barierę i jest na świeczniku znany przez każdego. Moi byli znajomi prowadzą zupełnie odmienny tryb życia i nie mam z nimi obecnie zbyt duzo wspólnego języka. Nie mam niestety gdzie poznać takich innych ludzi bo po pierwsze poza praca i kontaktami z dziewczyną i jedynym zaprzyjaźnionym klubem sportowym nigdzie się nie ruszam. Niedługo zapisałem się na przejazd -rajd rolkami, ale już sie boje, ze cała ekipa moich bliskich przyjdzie na mete z transparentami niczym bym wszedł na Mount Everest, albo będą sprawdzac czy faktycznie tam jestem. To doprowadza, że się obawiam, albo źyje w lęku. Ostatnio zatem bardzo dobrze robi mi samotność. To taka jedyna cząstką mnie, która mi pozostała, i gdzie czuje sie dobrze. Nikt nie kontroluje, nikt nie pyta, nikim nie jestem przesycony. Chciałbym robić w końcu co zechce i poznać jak to jest, czuje często, że wtedy bym żył z zgodzie ze sobą, mam dużą potrzebę własnej realizacji...
Za dwa tygodnie jest wypad integracyjny 2dniowy z osobami z klubu fit, zaczynam się zastanawiać czy nie powinienem tam jechać. Nigdy w życiu nie zdecydowałem się na podobny spontaniczny wyjazd. W pierwszym momencie o tym pojawia się lęk-nie dam rady, coś mi się stanie, będę sie źle czuł - wiadomo nerwica. Jak je zlekceważe i ide myślami dalej to pojawiają się myśli, że to będzie skrajnie nieodpowiedzialne, na pewno coś mi się tam stanie, uszkodze się, umre, będę miał wypadek ( to są myśli płynące od rodziców) jak dalej je zwycięże to docieram to odczucia, że to będzie niepoprawne, zostawie przecież dziewczynę, będe samolubny, ona będzie strasznie smutna albo będzie cierpieć, że sobie tam pojechałem. To przykład jednej takiej sytuacji, a mierze się z wieloma, gdzie jestem totalnie skołowany między tym żeby zwalczać swoje lęki i się realizować wreszcie(tak bardzo tego całe życie nie umiałem i się bałem) a tym, że nie powinienem, że już 3 dekada życia i to wymaga ode mnie innych zachowań i planów. Inni przecież w moim wieku mają dzieci i rodziny, a mi w głowie dopiero poznawanie życia i wolność, i znów mocno się o to oskarżam, że powinienem dawać od siebie inny pożytek np. dla dziewczyny. Mój stan na ten moment powoduje lekkie obniżenie nastroju, ale nie czuje jakichkolwiek pociągów do głupich zdarzeń albo czarnych myśli. Raczej czuje takie dopiero wtedy gdy mysle, że za chwile znów mam robić coś z tymi samymi ludzmi albo być o coś pytany czy kontrolowany.Moja matka kontroluje mnie nawet jak ide na rolki w aplikacji sportowej! Jak nie narysuje sie mapka, albo jak sie narysuje to już jest do tego odpowiedni komentarz że np. wyszedłem, a nie narysowała się mapka, czy na pewno byłem na rolkach?! Myśle, więc, że mój stan wynika bezpośrednio z tych sytuacji. Skończyło się w moim życiu obecnie bardzo duże napięcie zawodowe, czuje, że sporo emocji opadła, te emocje mam wrażenie, że trzymały mnie mocno do póki byłem nakręcony przez te miesiące pracy, o niczym innym nie myślałem tylko aby z tych problemów zawodowych wyjść i tak dzień w dzień.,teraz chce żyć jakoś po swojemu, normalnie. Nie muszę już siedzieć do nocy w papierach i być na coś skazany, potrzebuje jakby wolności i świeżości. Wszystko może by było ok jakbym nie czuł zewnętrznego naporu ale tez i naporu z wewnątrz od siebie i swoich odczuć.
Np.w zeszłym tygodniu dowiedziałem się, że nie pojadę na wymarzony urlop, było to trudne, ale pogodziłem się z tym, postanowiłem, że jakoś spędze ten czas, zapisałem się na ten przejazd rolkowy i jakoś na szybko przerganizowałem ten okres,byłem nawet zadowolony, że tak jakoś mi się to udało bez większego załamania. Za chwilę czułem od dziewczyny napór, że mamy zrobić wszysko by pojechać, przełożyć plany, przeorganizowac terminy,umówioną i wyczekiwaną przeze mnie pół roku wizytę kontrolna u neurologa, plany zawodowe, bieżące, że musimy coś zrobić by tam jechać, bo to przecież tak wyczekiwany urlop! Rzecz w tym, ze ja tego nie chce na siłe robić, ja już sie pogodziłem, przeorganizowałem to w sobie,nie będę stawał na głowie i robił mnóstwa ruchów po to, bo musze tam być, owszem tamten urlop by był czymś wspaniałym, ale zaadoptowałem się do nowej sytuacji. Mimo, że bardzo mi na tym urlopie zależało to nie mam ochoty o niego walczyć na siłe, a taki nacisk od niej powoduje, że jest mi dodatkowo cięzko. W ostatnim czasie przez te problemy zawodowe bardzo duzo musiałem się "naszarpać" i walczyć z problemami, było tego mnóóóóóstwo. Może to dlatego teraz po prostu jestem tym zmęczony i nie chce tej walki, a wole przyjąc zycie jakim jest chwilowo i to zaakceptować, pomimo, że nie tak miało przeciez być tego lata. Tu na tym polu jakby tez zaraz czuje przemęczenie, uczucie,że sie zerwie struna, znów coś na siłe, jakiś nacisk, napór, wrażenie, że za dużo!takie mysli" chce już STOP! Nie mów do mnie, na naciskaj, mam dość narazie, nie pytaj, nie obserwuj, daj spokój" Czuje, że chce spokoju i znów czuje, że za dużo, że wolałbym być teraz sam albo porozmawiać z kims z poza otoczenia, a że kogoś takiego nie ma to znów pozostaje samotnośc jako wymarzony stan równowagi i spokoju. Reasumumąc-czuję awersje do bliskich mi i znanych osób, poniekąd do dalszych też. Za dużo mi tego jakoś, za mocno, nie chce już tak. Chce też poznac inne życie...musze trochę sobie z tym radzić ucieczką, bo Ci ludzie jakoś tego nie widzą chyba, że mi tego jest za wiele, że nie chce żyć w takim totalnym zjednoczeniu. Musze kolokwialnie mówiąc uciekać od najbliższych mi osób niemalże dosłownie.
Mogę polemizować czy jest w tym coś złego czy nie, że robie o na co mam chęć ale tutaj pojawia się najgorsze, moje straszne poczucie winy, które od dziecinstwa nosze w sobie poprzez dysfunkcję, w której się wychowałem. Zaraz mam okropne wurzuty, że odmówiłem dziewczynie spędzenia czasu razem, że ona może jest smutna, że ja wole co innego, że może się załąmie, że mi jej zal. To jest identyczna sytuacja jak lata temu gdy wychodzilem w nocy to wiedziazlem, ze zabije tym i wykończe matke. Zamiast siedziec i cieszyć się z kolegami przy wspólnej pogadance to wracałem z obawy do domu o matke, albo jeśli tam siedziałem to z bardzo gorzkim dyskomfortem.Z jednej strony sobie myslę, że przecież mamy z dziewczyna plany wspólne, więc może nie powinienem jej tego robić, że ją zostawiam, a z drugiej strony sobie myslę, że i tak nie daje rady inaczej, że jak mamy kiedyś razem mieszkać skoro czuje, że mi tego za wiele. Darze ją bardzo dużym uczuciem i jest ważna, w zyciu wiele razy musielismy na siebie liczyć i ze wszystkim zawsze daliśmy sobie rade, a ciężkich sytuacji było jak dotą djuż bardzo wiele. Wiem,że ona chce dobrze i , że mogę na nią liczyć w na prawde trudnych sprawach, co zawsze działało myślę w obie strony
Nie wiem jednak co dalej. Nie wiem czy dam rade, boje się i znów się za to czuje odpowiedzialny i mi źle. Gnoje się za to i funduje sobie mnóstwo złych słów za to,bo mam ochote robić co innego, coś swieżego i nowego.Ostro się za to karze i mi ze sobą bardzo źle. Z drugiej strony zastanawiam czy coś może jednak robie nie tak, zadaje sobie pytania czy nie mam prawa do spędzenia życia po swojemu i czemu nigdzie nie umiem poznać jakiś osób nowych niezależnych, nieznajomych wszyskim,poznac kogoś obcego, nowego, do pogadania,bo mimo, że chce to mam przed tym jakieś hamulce albo problemy. Bliscy ludzie z mojego otoczenia są dla mie bardzo ważni, to nie jest tak, że ja ich za to wszystko nie cierpię czy coś. Nie cierpie tej sytuacji, w której jestem i boje się, że jak ona będzie tak trwała to przeleje na nich te gorycz i stosunki faktycznie się pogorszą albo ulegną zniszczeniu dobre relacje. Nigdy tak naprawde nie miałem mozliwości zyć wg swoich wyborów, bo albo trafiały do mnie zewsząd oznaki niezadowolenia, albo tworzyłem je sobie sam w efecie smutku innych osób na to co robie. Nie mogłem robic tego co rówieśnicy, ani tego co chciałem na dany moment.
Ta sytuacja obecna, z która się mierze trwa już jakiś czas i bardzo mi ciązy, jestem bardzo drażliwy ostatnio w związku z tym. Nie mam ochoty odpowiadac nikomu na pytania, a za chwile czuje, że kogoś lekceważe i mam potworny wyrzut sumienia, że ktoś czuje sie przeze mnie źle. Nie umiem tego zaakceptowac i zadaje sobie pytania czemu tak mam, próbuje podejmowac z tym walkę. Jak się do czegoś zmuszam to znów działa jak lawa i drażni jeszcze bardziej.Mam wrażenie, że obnizony nastrój jest efektem tej sytuacji, niż ta sytuacja efektem obniżonego nastroju. Obawiam sie, że nie jestem już w stanie tak dłużej funkcjonowac, ale nie umiem nic z tym zrobić, bo to błedne koło. Nie chce ich ranić moimi wyborami, ale mam dość ludzi w swoim otoczeniu, nie mogę nigdzie wyjsc, nic zrobić poza to do czego sa przyzwyczajeni,nie umiem nikogo poznać z poza otoczenia, czuje się ich więźniem oraz więźniem swojego własnego umysłu....
Wartym wspomnienia jest również fakt, że 10 lat temu z podobnej przyczyny rozpadł się mój kilkuletni związek. Byłem z dziewczyną, która każdy czas chciała spędzać tylko ze mną, rodzice tolerowali tylko ją, jak jej nie było akurat przy mnie to zaraz mnostwo pytan gdzie ona jest i czemu jej nie ma. Kontaktowali się z nią i mieli z nią dobry kontakt bezpośrednio z pominięciem mojej osoby, telefony smsy itd. Ja wtedy także na siłe wbrew sobie się temu poddawałem wiele miesięcy, mówiąc sobie,, że jestem odpowiedzialny za te sytuacje i co by nie było to musze w niej trwać, mamy przecież jakieś wspólne plany itd. Za jakiś czas tego nie wytrzymałem, odeszłem z dnia na dzień z ulgą i bez cienia wątpliwości. Odbiłem w zupełnie inną stronę.
Wciąż pamiętam te sytuację i ona też nie napawa mnie optymizmem, ona karze mi trwać w tym schemacie, bo przecież tyle juz za nami, powtarzam sobie na siłe" nie wymyślaj" " nie cuduj" i znów się zastanawiam czy jestem jakiś nienormalny, że mam takie potrzeby, przecież jestem dorosły, czas sobie ułożyć życie, a ja co potrzebuje świeżości i wolności zycia?...no i błędne koło od początku, więc się na siłę próbuje naprostować... Nie umiem sobie z tym poradzić, tak bardzo chce liczyć się z ludzmi dookoła, ale znów tak bardzo odczuwam własne potrzeby, że w niektórych momentach odłożył bym wszystko na bok i po prostu poszedł gdzieś robić coś tylko dla siebie jak najgorszy egoista:(
Czuję się zmęczony swoim własnym życiem
I to nie tyle zawodowym, bo to lepiej czy gorzej jakoś idzie przeżyć,ale ogólnie... życiem...
Wiem, że mój wywód jest mega długi, być moze nudny oraz, że być może nie do końca poprawny w pismie, ale mam nadzieję, że zrozumiały i że uda mi się otrzymać czyjeś zdanie na mój problem.
Dziekuję Wam z góry!
Myślę, że mój post będzie długi, więc z góry dziękuje jeśli ktoś zechce dotrwać do końca, oraz podzielić się ze mną swoimi spostrzeżeniami.
Żeby łatwiej było Wam odnieść się do mojej osoby i problemu niezbędnym będzie przedstawienie kawałka historii mojego życia. Otóż Mam na imię Łukasz, jestem z Elbląga i przed chwilą skończyłem 30 lat. Pochodzę z rodziny gdzie była dysfunkcja- alkohol, oboje rodziców piło przez większą część mojego dzieciństwa. Tata przestał pić poprzez dobrowolne przystąpienie do AA krótko po moim przyjęciu komunijnym, Mama w podobny sposób rok później. Dzieciństwo było obkupione wszelkimi wypadkowymi ich picia. Zbyt przesadne kary, nieprzespane nocy gdy trzeba było "pilnowac dorosłych" i nasłuchiwać czy czasem coś się nie dzieje złego, towarzyszenie w drodze do monopolu o 1 w nocy, kłótnie, afery, libacje, ukrywanie jednego rodzica przed drugim z ich piciem, kamuflowanie dowodów picia, butelek . Wiele by wymieniać... Wtedy tez pojawiły się moje pierwsze wagary jeszcze w klasie 2 szkoły podstawowej, bałem się chodzić do szkoły, wstydziłem się za ojca. Jednak cała szkoła podstawowa, jakoś tam zleciała. Jak rodzice przestali pić to zadbali bym przeszedł terapię dla dzieci , byłem także 2 razy na półkoloniach organizowanych przez instytucje zrzeszone przez AA , które były realizowane myśle trochę pod kątem terapeutycznym także. Skończyłem technikum, zaczął się pierwszy okres dorosłości, pierwsza praca, pierwsze poważne problemy, od których już ciężko było uciec na sposób wagarów w podstawówce. Wtedy pierwszy raz dostałem objawów z ciała. Psychosomatyczne problemy, dolegliwości, które spowodowały, ze trafiłem na oddział szpitala. Co prawda nie był to szpital P, gdyż podejrzewano faktyczną chorobę. Potem lata leczyłem się psychiatrycznie w poradniach, w zasadzie wtedy niewiele wiedziałem o swoich dolegliwościach i średnio w nie wierzyłem oraz także w to, że kiedyś bedę "zył normalnie" i , że ktoś mi pomoże, bo nikt nie czuje tego jak ja się czuję i nikt tego nie zrozumie. Od objawów do objawów mijały kolejne miesiące i powielane recepty. Gdzieś tam zawsze pracowałem i jakoś starałem się z życia jednak nie wykluczać, o ile nie były to ostre momenty gdzie nie byłem czasem w stanie. Objawy to już miałem wszystkie, każdy zorientowany tutaj na forum mniej lub bardziej wie lub powinien,że zaburzenia lękowe potrafią spowodować, że ma się atak serca, nowotwór, udar, raka, świńską grypę, SM oraz aktualną chorobę, o której usłyszy się w wiadomościach, a przecież objawy zawsze pasują czy to sepsa czy ebola. W tamtych latach ciągle myślałem, że poważnie na coś choruje oraz, obserwowałem ciało, oraz co gorsza, że nikt nigdy mnie już z tego nie wyciągnie. Nie wierzyłem w psychiatrów i ich rożnej maści leki w przeróżnych dawkach. Przeczytałem też wtedy już "cały internet" pod względem chorób, na które aktualnie "chorowałem" Zawsze byłem przeciwny terapii,uważałem ją za bezsensowną w mojej sytuacji, jednak los chciał, że kilka lat temu trafiłem na terapię grupową skojarzoną z indywidualną. Na początku bardzo opornie to szło, uciekałem z zajęć jak ze szkoły. Docelowo jednak ten okres zycia był okresem przełomowym jeśli chodzi o moje schorzenia. Wciąż chodzę do P i wciąż miewam rozmaite okresy i natężenia objawów, ale myślę że radze sobie z nimi dużo lepiej niż kiedyś. Znam ich mechanizmy, wiem skąd się biorą, jakie są metody aby ustępowały i żeby ich nie rozkręcać tylko wyciszać. Na tym polu udało mi się zrobić przez pare lat spore postępy z czego ciesze się bardzo. Często równolegle do innej pomocy wspierałem się także właśnie forum i wpisami doświadczonych osób. Dlatego ja dzisiaj nie z tym w zasadzie....
Wiadomo, że jak jest lęk"nerwica" to często występuje z innymi dolegliwościami. U mnie co jakiś czas sę epizody gorszego nastroju, takie gorsze czasy i momenty, które robią z życia pustkę i zabierają ochotę. Po latach w lęku, gdzie bałem się wielu bardzo prozaicznych rzeczy udało mi się je przełamać i wykształcić nowe zainteresowania, hobby, nowe pasje. Mam także od pewnego czasu stałą prace i jako tako jestem uniezależniony finansowo od innych ludzi.
TO CO SIĘ DZIEJE OBECNIE :
Obecnie borykam się z czymś bardzo trudnym i jest mi to niezrozumiałe i obce. Mam natomiast problem z awersją do ludzi powiązaną z czymś takim, że mam trochę dośc tego mojego życia w takim obecnym formacie jakim było przez parę lat. Podam tutaj parę faktów na temat mojego życia obecnego.
PIERWSZY FAKT:
Dziele dom na pół z rodzicami, mamy wspólne wejście, nie dałem rady się jeszcze usamodzielnić.Oni od lat odkąd nie piją mimo że są ogólnie jako ludzie "do rany przyłóż" to są podejrzliwi i nadopiekuńczy. Prowadzą nadkontrolę, widza cegłę w drewnianym kościele, a to za ciemno, a to za późno, a to za zimno,a to nie mam kasku. Albo wmawiają, że robie coś złego czy biorę narkotyki,wciskają, że nie żyje odpowiednio bo np. gdzieś wychodzę,nie mówie im gdzie albo nie chce się z tego tłumaczyć i to oznacza, że mam coś do ukrycia, kontroują moje towarzystwo czy jest odpowiednie. Podczas jakieś rozmowy gdy jestem poza domem np. wśród ludzi w towarzystwie matka potrafi zadzwonić czy wszystko ok, bo już jest późno, albo że jechała karetka i to może po mnie. Albo innym razem dzwoni pod jakimś pretekstem,często mama mi mówiła, że przez moje postępowanie ona się wykończy i chyba umrze,bo sie nie wysypia. Tata wciąż twierdzi, że wszędzie sa narkotyki i alkohol i jest ciągle podejrzliwy na tym punkcie. nie mam możliwości napicia się nawet przysłowiowego piwa gdzieś na jakimś spotkaniu, bo nie pozostałoby to bez jego komentarza gdyby to wyczuł. Ja jestem tym zmęczony, jestem dorosły, mam swoje życie, swoją prace, jak byłem mały ojciec śledził mnie bardzo często na dworze, w domu znał zawartośc każdej mojej szuflady w pokoju, podsłuchiwał moje rozmowy. Dziś także czuje się sledzony i kontrolowany. Ja nic złego nie robie, żyje tak samo jak moi rówieśnicy, nie chodze nawet do miasta , na imprezy. Nieraz w nocy kiedy nie ma już tego pędu co za dnia to potrafię się nawet przejśc bez celu albo chwile pojezdzić na rolkach. Na terapii grupowej uczono mnie by sobie z tym radzić, że to nie moja wina, że nikogo nie zabije wychodzeniem z domu itd. Żeby to inaczej odbierać albo próbować nie brać do siebie i lekceważyć w pewnym stopniu takie słowa, bo to nie ja mam problem... Udawało mi się to świetnie z wspaniałym skutkiem nawet, ale potem na rok zaszyłem się w domu, gdyż miałem nawał i zwaliły się na mnie problemy zawodowe, duże problemy zawodowe i nawet siły by poza nimi wyjśc gdziekolwiek, a o czasie nie wspominam. Oni sie przyzwyczaili na nowo, że ja nie wychodzę i teraz znów każde wyjście z domu nagle zaczeli traktować tak jak kiedyś. Dopuszczam także, że to ja trochę oduczyłem i zapomniałem jak się zachować i radzić w tych sytuacjach i to sie na siebie nakłada. W każdym razie do tego stopnia, że nigdzie nie wychodzę, albo jak wychodzę to jestem w strachu, w lęku, ze im coś będzie, że są niezadowoleni albo w poczuciu, że ktoś mnie śledzi i obserwuje gdzie chodzę.
Wiem, że najzwyklejsza receptą byłoby opuścić ten dom, ale to nie w tym rzecz, nie mogę sobie na ten moment na to jeszcze pozwolić, a szukam przyczyny tego co się we mnie strasznego zadziało i o czym poniżej...
Zresztą ta sytuacja nie dotyczy tylko rodziców.
DRUGI FAKT
Jest za mną bardzo trudny okres jeśli chodzi o moje zdrowie ponad 2 lata temu. To nie była nerwica. Naprawde miałem problem z chorobą wewnętrzną , chudłem,byłem hospitalizowany nie było dobrze, a nerwica pięknie to podkręcała dodatkowo. Po tym okresie był roczny czas gdzie cieszyłem sie życiem jakbym dostał je na nowo. W ostatnim roku nabawilem się bardzo dużych problemów zawodowych, z ktorymi musiałem radzić sobie po pracy przez bity rok. Słowem w pracy pracowałem 8 godzin i po przyjsciu do domu odwalałem kawał ciężkiej naprawde pracy w domu czasem do świtu.We wszystkim tym towarzyszyła mi i pomagała,wspierała moja dziewczyna Ewa, z którą znamy się ponad 7 lat. Od momentu jak wstawałem i jechałem do pracy, później wracałem i siedziałem w papierach do chwili snu nie robiłem praktycznie nic innego, zasypiałem o drugiej w nocy i od rana to samo. Tak wyglądał nasz ostatni czas. Ona nie mieszka ze mną, więc jechała w nocy do domu, jak byliśmy bardzo wyczerpani to spała u mnie.
Ten zły czas się pracy ostatnio lekko skonczył i nastałą ulga, powrót do "normalnego" życia
Z dziewczyna przez te wszystkie 7 lat razem dodatkowo pracujemy także pracy w jednym pomieszczeniu na etacie,ona robi to samo co ja codziennie w tym samym pomieszczeniu, prócz nas jest jeszcze jeden albo dwie osoby także przebywamy ze sobą praktycznie ciągle.Po pracy także spędza czas u mnie i tak zazwyczaj codziennie do wieczora. Czasami ostatnio jak skończyły się olbrzymie problemy zawodowe to wychodzę trochę znów na rolki albo na trening fitness.
I FINISZ:
Od pewnego czasu odczuwam bardzo dużą niechęć do bliskich osób w moim otoczeniu. Nie odczuwam chęci spędzania z nimi mojego czasu. Rodziców widzę jako ludzi, którzy ciągle chcą mnie prześladować i kontrolować, z innymi ludźmi tez nie mam ochoty się widzeć, bardzo cenię sobie samotność lub ludzi, których znam słabo, albo znam tylko ja i są tylko moimi znajomymi, takich, którzy nie dostali jeszcze łatki od rodziców i takich, z którymi nie muszę gadać o tym całym moim życiu, które ktoś zna,o dziewczynie, rodzinie,pracy i opowiadać co u kogo słychać, czyli o tym wszystkim czym się czuje jakby przesycony.
To nie jest tak, że nie chce widzieć tylko bliskich, ludzi ogólnie też takich, którzy właśnie wciąż rozmawiają ze mną o tym samym... Także w pracy jestem przesycony dialogami, mam taka sytuację, że ludzie w 90% chcą rozmawiać zawsze ze mną. Bardzo lubię rozmawiać i jestem wygadany, ale to wszystko powoduje, że po długim czasie przestaje to lubić, chętnie wybieram milczenie i spokój. Po prostu do bliskich te niechęć jakby odczuwam bardziej, albo może tak samo, a po prostu mnie to boli, że tak jest i mam wrażenie tylko, że bardziej. Najlepiej robi mi samotność oraz ludzie, których nie znam dobrze i nie znają mojego zycia, nie wypytują o wszysko, nie chca znać szczegółów na taki czy inny temat, nie są intencjonalni albo nie mają w kontakcie ze mną swoich interesów do załatwienia, co często spotyka mnie w pracy. Niestety takich ludzi nie mam bo każdy zdążył się przedrzeć przez te barierę i jest na świeczniku znany przez każdego. Moi byli znajomi prowadzą zupełnie odmienny tryb życia i nie mam z nimi obecnie zbyt duzo wspólnego języka. Nie mam niestety gdzie poznać takich innych ludzi bo po pierwsze poza praca i kontaktami z dziewczyną i jedynym zaprzyjaźnionym klubem sportowym nigdzie się nie ruszam. Niedługo zapisałem się na przejazd -rajd rolkami, ale już sie boje, ze cała ekipa moich bliskich przyjdzie na mete z transparentami niczym bym wszedł na Mount Everest, albo będą sprawdzac czy faktycznie tam jestem. To doprowadza, że się obawiam, albo źyje w lęku. Ostatnio zatem bardzo dobrze robi mi samotność. To taka jedyna cząstką mnie, która mi pozostała, i gdzie czuje sie dobrze. Nikt nie kontroluje, nikt nie pyta, nikim nie jestem przesycony. Chciałbym robić w końcu co zechce i poznać jak to jest, czuje często, że wtedy bym żył z zgodzie ze sobą, mam dużą potrzebę własnej realizacji...
Za dwa tygodnie jest wypad integracyjny 2dniowy z osobami z klubu fit, zaczynam się zastanawiać czy nie powinienem tam jechać. Nigdy w życiu nie zdecydowałem się na podobny spontaniczny wyjazd. W pierwszym momencie o tym pojawia się lęk-nie dam rady, coś mi się stanie, będę sie źle czuł - wiadomo nerwica. Jak je zlekceważe i ide myślami dalej to pojawiają się myśli, że to będzie skrajnie nieodpowiedzialne, na pewno coś mi się tam stanie, uszkodze się, umre, będę miał wypadek ( to są myśli płynące od rodziców) jak dalej je zwycięże to docieram to odczucia, że to będzie niepoprawne, zostawie przecież dziewczynę, będe samolubny, ona będzie strasznie smutna albo będzie cierpieć, że sobie tam pojechałem. To przykład jednej takiej sytuacji, a mierze się z wieloma, gdzie jestem totalnie skołowany między tym żeby zwalczać swoje lęki i się realizować wreszcie(tak bardzo tego całe życie nie umiałem i się bałem) a tym, że nie powinienem, że już 3 dekada życia i to wymaga ode mnie innych zachowań i planów. Inni przecież w moim wieku mają dzieci i rodziny, a mi w głowie dopiero poznawanie życia i wolność, i znów mocno się o to oskarżam, że powinienem dawać od siebie inny pożytek np. dla dziewczyny. Mój stan na ten moment powoduje lekkie obniżenie nastroju, ale nie czuje jakichkolwiek pociągów do głupich zdarzeń albo czarnych myśli. Raczej czuje takie dopiero wtedy gdy mysle, że za chwile znów mam robić coś z tymi samymi ludzmi albo być o coś pytany czy kontrolowany.Moja matka kontroluje mnie nawet jak ide na rolki w aplikacji sportowej! Jak nie narysuje sie mapka, albo jak sie narysuje to już jest do tego odpowiedni komentarz że np. wyszedłem, a nie narysowała się mapka, czy na pewno byłem na rolkach?! Myśle, więc, że mój stan wynika bezpośrednio z tych sytuacji. Skończyło się w moim życiu obecnie bardzo duże napięcie zawodowe, czuje, że sporo emocji opadła, te emocje mam wrażenie, że trzymały mnie mocno do póki byłem nakręcony przez te miesiące pracy, o niczym innym nie myślałem tylko aby z tych problemów zawodowych wyjść i tak dzień w dzień.,teraz chce żyć jakoś po swojemu, normalnie. Nie muszę już siedzieć do nocy w papierach i być na coś skazany, potrzebuje jakby wolności i świeżości. Wszystko może by było ok jakbym nie czuł zewnętrznego naporu ale tez i naporu z wewnątrz od siebie i swoich odczuć.
Np.w zeszłym tygodniu dowiedziałem się, że nie pojadę na wymarzony urlop, było to trudne, ale pogodziłem się z tym, postanowiłem, że jakoś spędze ten czas, zapisałem się na ten przejazd rolkowy i jakoś na szybko przerganizowałem ten okres,byłem nawet zadowolony, że tak jakoś mi się to udało bez większego załamania. Za chwilę czułem od dziewczyny napór, że mamy zrobić wszysko by pojechać, przełożyć plany, przeorganizowac terminy,umówioną i wyczekiwaną przeze mnie pół roku wizytę kontrolna u neurologa, plany zawodowe, bieżące, że musimy coś zrobić by tam jechać, bo to przecież tak wyczekiwany urlop! Rzecz w tym, ze ja tego nie chce na siłe robić, ja już sie pogodziłem, przeorganizowałem to w sobie,nie będę stawał na głowie i robił mnóstwa ruchów po to, bo musze tam być, owszem tamten urlop by był czymś wspaniałym, ale zaadoptowałem się do nowej sytuacji. Mimo, że bardzo mi na tym urlopie zależało to nie mam ochoty o niego walczyć na siłe, a taki nacisk od niej powoduje, że jest mi dodatkowo cięzko. W ostatnim czasie przez te problemy zawodowe bardzo duzo musiałem się "naszarpać" i walczyć z problemami, było tego mnóóóóóstwo. Może to dlatego teraz po prostu jestem tym zmęczony i nie chce tej walki, a wole przyjąc zycie jakim jest chwilowo i to zaakceptować, pomimo, że nie tak miało przeciez być tego lata. Tu na tym polu jakby tez zaraz czuje przemęczenie, uczucie,że sie zerwie struna, znów coś na siłe, jakiś nacisk, napór, wrażenie, że za dużo!takie mysli" chce już STOP! Nie mów do mnie, na naciskaj, mam dość narazie, nie pytaj, nie obserwuj, daj spokój" Czuje, że chce spokoju i znów czuje, że za dużo, że wolałbym być teraz sam albo porozmawiać z kims z poza otoczenia, a że kogoś takiego nie ma to znów pozostaje samotnośc jako wymarzony stan równowagi i spokoju. Reasumumąc-czuję awersje do bliskich mi i znanych osób, poniekąd do dalszych też. Za dużo mi tego jakoś, za mocno, nie chce już tak. Chce też poznac inne życie...musze trochę sobie z tym radzić ucieczką, bo Ci ludzie jakoś tego nie widzą chyba, że mi tego jest za wiele, że nie chce żyć w takim totalnym zjednoczeniu. Musze kolokwialnie mówiąc uciekać od najbliższych mi osób niemalże dosłownie.
Mogę polemizować czy jest w tym coś złego czy nie, że robie o na co mam chęć ale tutaj pojawia się najgorsze, moje straszne poczucie winy, które od dziecinstwa nosze w sobie poprzez dysfunkcję, w której się wychowałem. Zaraz mam okropne wurzuty, że odmówiłem dziewczynie spędzenia czasu razem, że ona może jest smutna, że ja wole co innego, że może się załąmie, że mi jej zal. To jest identyczna sytuacja jak lata temu gdy wychodzilem w nocy to wiedziazlem, ze zabije tym i wykończe matke. Zamiast siedziec i cieszyć się z kolegami przy wspólnej pogadance to wracałem z obawy do domu o matke, albo jeśli tam siedziałem to z bardzo gorzkim dyskomfortem.Z jednej strony sobie myslę, że przecież mamy z dziewczyna plany wspólne, więc może nie powinienem jej tego robić, że ją zostawiam, a z drugiej strony sobie myslę, że i tak nie daje rady inaczej, że jak mamy kiedyś razem mieszkać skoro czuje, że mi tego za wiele. Darze ją bardzo dużym uczuciem i jest ważna, w zyciu wiele razy musielismy na siebie liczyć i ze wszystkim zawsze daliśmy sobie rade, a ciężkich sytuacji było jak dotą djuż bardzo wiele. Wiem,że ona chce dobrze i , że mogę na nią liczyć w na prawde trudnych sprawach, co zawsze działało myślę w obie strony
Nie wiem jednak co dalej. Nie wiem czy dam rade, boje się i znów się za to czuje odpowiedzialny i mi źle. Gnoje się za to i funduje sobie mnóstwo złych słów za to,bo mam ochote robić co innego, coś swieżego i nowego.Ostro się za to karze i mi ze sobą bardzo źle. Z drugiej strony zastanawiam czy coś może jednak robie nie tak, zadaje sobie pytania czy nie mam prawa do spędzenia życia po swojemu i czemu nigdzie nie umiem poznać jakiś osób nowych niezależnych, nieznajomych wszyskim,poznac kogoś obcego, nowego, do pogadania,bo mimo, że chce to mam przed tym jakieś hamulce albo problemy. Bliscy ludzie z mojego otoczenia są dla mie bardzo ważni, to nie jest tak, że ja ich za to wszystko nie cierpię czy coś. Nie cierpie tej sytuacji, w której jestem i boje się, że jak ona będzie tak trwała to przeleje na nich te gorycz i stosunki faktycznie się pogorszą albo ulegną zniszczeniu dobre relacje. Nigdy tak naprawde nie miałem mozliwości zyć wg swoich wyborów, bo albo trafiały do mnie zewsząd oznaki niezadowolenia, albo tworzyłem je sobie sam w efecie smutku innych osób na to co robie. Nie mogłem robic tego co rówieśnicy, ani tego co chciałem na dany moment.
Ta sytuacja obecna, z która się mierze trwa już jakiś czas i bardzo mi ciązy, jestem bardzo drażliwy ostatnio w związku z tym. Nie mam ochoty odpowiadac nikomu na pytania, a za chwile czuje, że kogoś lekceważe i mam potworny wyrzut sumienia, że ktoś czuje sie przeze mnie źle. Nie umiem tego zaakceptowac i zadaje sobie pytania czemu tak mam, próbuje podejmowac z tym walkę. Jak się do czegoś zmuszam to znów działa jak lawa i drażni jeszcze bardziej.Mam wrażenie, że obnizony nastrój jest efektem tej sytuacji, niż ta sytuacja efektem obniżonego nastroju. Obawiam sie, że nie jestem już w stanie tak dłużej funkcjonowac, ale nie umiem nic z tym zrobić, bo to błedne koło. Nie chce ich ranić moimi wyborami, ale mam dość ludzi w swoim otoczeniu, nie mogę nigdzie wyjsc, nic zrobić poza to do czego sa przyzwyczajeni,nie umiem nikogo poznać z poza otoczenia, czuje się ich więźniem oraz więźniem swojego własnego umysłu....
Wartym wspomnienia jest również fakt, że 10 lat temu z podobnej przyczyny rozpadł się mój kilkuletni związek. Byłem z dziewczyną, która każdy czas chciała spędzać tylko ze mną, rodzice tolerowali tylko ją, jak jej nie było akurat przy mnie to zaraz mnostwo pytan gdzie ona jest i czemu jej nie ma. Kontaktowali się z nią i mieli z nią dobry kontakt bezpośrednio z pominięciem mojej osoby, telefony smsy itd. Ja wtedy także na siłe wbrew sobie się temu poddawałem wiele miesięcy, mówiąc sobie,, że jestem odpowiedzialny za te sytuacje i co by nie było to musze w niej trwać, mamy przecież jakieś wspólne plany itd. Za jakiś czas tego nie wytrzymałem, odeszłem z dnia na dzień z ulgą i bez cienia wątpliwości. Odbiłem w zupełnie inną stronę.
Wciąż pamiętam te sytuację i ona też nie napawa mnie optymizmem, ona karze mi trwać w tym schemacie, bo przecież tyle juz za nami, powtarzam sobie na siłe" nie wymyślaj" " nie cuduj" i znów się zastanawiam czy jestem jakiś nienormalny, że mam takie potrzeby, przecież jestem dorosły, czas sobie ułożyć życie, a ja co potrzebuje świeżości i wolności zycia?...no i błędne koło od początku, więc się na siłę próbuje naprostować... Nie umiem sobie z tym poradzić, tak bardzo chce liczyć się z ludzmi dookoła, ale znów tak bardzo odczuwam własne potrzeby, że w niektórych momentach odłożył bym wszystko na bok i po prostu poszedł gdzieś robić coś tylko dla siebie jak najgorszy egoista:(
Czuję się zmęczony swoim własnym życiem

Wiem, że mój wywód jest mega długi, być moze nudny oraz, że być może nie do końca poprawny w pismie, ale mam nadzieję, że zrozumiały i że uda mi się otrzymać czyjeś zdanie na mój problem.
Dziekuję Wam z góry!