Bardzo proszę o pomoc :( !!
: 8 kwietnia 2017, o 14:16
Witajcie
Mam 18 lat, za miesiąc zdaję maturę, a z moimi problemami nerwicowymi, które rujnują moje życie borykam się od blisko 6 miesięcy
Wszystko zaczęło się w październiku kiedy to chciałem zamieszkać na parę miesięcy w innym mieszkaniu w całkowitej samotności, aby móc dobrze przygotować sie do tej matury w ciszy i spokoju (w domu rodzinnym niestety dobrych warunków do nauki nie ma).
I wtedy się wszystko zaczęło. Nie spodziewałem się takiego czegoś. W życiu!
Od razu, gdy zostałem sam na sam ze sobą poczułem się cholernie samotny i opuszczony. Zacząłem się dusić w tym mieszkaniu i zacząłem biegać po nim w kółko jak opętany płacząc i krzycząc, że ja nie dam rady tu mieszkać, już nie chce. Wszystko to już pierwszego dnia się zaczęło. Nigdy wcześniej tak się nie czułem, żadnych takich ataków paniki. Zawsze byłem MEGA spokojnym człowiekiem, opanowanym, trzeźwo patrzącym na świat, realnie myślącym. Ogromna samotność, smutek, uczucie więzienia i klatki, odizolowanie od świata były nie do zniesienia. Nie pomagały telefony do bliskich, dziewczyny.
W mojej głowie od razu zaczęły się pojawiać chore myśli znikąd: życie jest krótkie, za kilkadziesiąt lat Cię nie będzie, wszystko przemija bardzo szybko, po co to wszystko skoro umrzesz, na pewno masz chorobę śmiertelną, Twoi bliscy i dziewczyna umrą. Ja oczywiście zacząłem to wszystko analizować, tłumaczyć sobie, bronić się od tego poprzez racjonalne myślenie i wyjaśnianie i uspokajanie swojej rozchwianej psychiki. Do tego te emocje, o których wspomniałem nie pozwalały mi nad niczym zapanować. Stałem się więźniem swojego umysłu. W mieszkaniu tym w takim stanie mieszkałem w samotności miesiąc. Nikt nie wiedział praktycznie o tym co mi się dzieje. Niestety po powrocie do domu, gdy już nie wytrzymałem, nie zmieniło się nic. Było nawet jeszcze gorzej. Po tych myślach doszły kolejne. Rzecz jasna gorsze: co jest po śmierci, czym jest Bóg, czy on w ogóle istnieje, co to znaczy, że po śmierci istniejemy gdzieś indziej albo w ogóle nie istniejemy, jak to jest umierać, co było przed narodzeniem, co to znaczy, że się urodziłem, co to znaczy, że istnieję, jak to w ogóle mozliwe, moze ja nie istnieję, jesli nie ma Boga to jaki jest sens mojego zycia, po co to wszystko, moze to tylko matrix i iluzja i tak naprawde świat i ja nie istnieję, a jesli Bóg istnieje i po smierci idziemy gdzieś indziej to jaki do cholery jest sens w tym ze on stworzył świat, po co?
itd itd itd itd. Czysta postać egzystencjalnych lęków. Najgorsze jest to, że ja się w to wczuwałem i non stop, nawet na lekcjach analizowałem to wszystko i czytałem na necie informacje o istnieniu Boga, życia po smierci itd. Im bardziej w to brnąłem, tym większym wrakiem człowieka się stawałem. Doszedłem na necie do informacji typu, że niebo polega na całkowitym skupieniu się na Bogu i tak non stop, całą wieczność itd. Wyobrażałem sobie to, wyobrażałem sobie również to jak to jest nie istnieć, że nie ma mnie. Przez to wszystko czułem się jak w więzieniu. W aucie, z którego nie ma ucieczki i jedzie on do śmierci. Doszedłem do takiego stanu, że ledwo kontaktowałem z rzeczywistością. Nie wiedziałem co do mnie się mówi, nie kojarzyłem, nie wiedziałem czym jest rzeczywistość, miałem wrażenie, że ona nie istnieje. Przy tym ciągle towarzyszący lęk.
Byłem u psychiatrów, którzy dawali mi jakieś leki, po których myślałem, że dosłownie popełnię samobójstwo, takie miałem jazdy. Na szczęście udało mi się je odstawić.
Lęk i stan odrealnienia towarzyszy mi NON STOP. Gdy się budzę rano i zaczynam odzyskiwać świadomość to nagle czuję dogłębne ukłucie lęku i myśl "O Boże kim ja jestem, ja kiedyś umrę, czym jest rzeczywistość?" Itp. Dosłownie parę sekund po przebudzeniu. I jest to ze mną do samej nocy. Bez przerwy.
Chciałem z tym skończyć. Zacząłem czytać na necie o nerwicach itd. Trafiłem na to forum, gdzie przeczytałem sporo artykułów administratorów i osób, którzy wyszli z tego gówna.
Zacząłem rozumieć chorobę i to skąd się bierze lęk. Do tej pory próbuję nie analizować tych myśli, ale lęk i odrealnienie jest ze mną non stop.
Zacząłem również terapię, miałem do tej pory 4 spotkania, ale nie jestem pewien czy to terapeuta, którego potrzebuję. On w ogóle nie skupia się na lęku, nie mówi o nim, nie wyjaśnia mi jak to wszystko działa. On się skupia na mojej samotności i jakichś tęsknotach. Nie czuję, że to jest to, ale niestety nie stać mnie na prywatnego i muszę zaakceptować na razie to co mam na NFZ. Ale zobaczymy, może coś z tego jeszcze wyniknie.
Mimo wszystko zacząłem rozumieć jak działa we mnie ten lęk. Doszedłem do takich oto wniosków:
W moim życiu stało się coś przełomowego, nieznanego, na co nie byłem gotowy. Było to mieszkanie w samotności. Do tego poczucie więzienia i klatki. Umysł zinterpretował to jako bardzo duże zagrożenie i zaczął generować różne te chore myśli, na które nie znam odpowiedzi, aby mieć podstawy do odczuwania lęku (no bo przecież realnego zagrożenia nie było). Ja zacząłem się w to zagłębiać i lęki się nasiliły i zgłębiły. Do tego doszło uczucie odrealnienia. Umysł wpadł w puapkę. Jak można wyjaśnić coś czego się nie da wyjaśnić? ERROR, ERROR, mamy problem. Co najgorsze: doszła świadomość, że NIEUSTANNIE zbliżam się do śmierci, czyli do tego nieznanego, strasznego. Umysł zaczyna panikować i czuć się jak w więzieniu: od tego nie da się uciec, to jest pewnik w życiu. Według niego ISTNIEJE bardzo duże zagrożenie. Reakcja? Ogromny lęk i odrealnienie. Liczy się tylko to zagrożenie. Nic więcej. Nie ma znaczenia nic.
Tak według mnie to wszystko wygląda. No ale co z tego? Próbuję non stop nie przywiązywać żadnej wartości tym myślom, skupić się na nauce i czymkolwiek innym. Rezultat? Taki, że odrealnienie cały czas jest, ja nadal boję się, że istnieję, nie wiem co to znaczy, że inni istnieją i świat. Odczuwam ciągły lęk, mimo iż nie zagłębiam się w to wszystko. Akceptuję to, że jest lęk, ale mimo wszystko po tych wszystkich próbach on wraca z jeszcze większą siłą. Wtedy to już we mnie wszystko pęką i ja wybucham płaczem. Potem próbuje znowu wziąć się do kupy i znowu to samo. Czuję się obco, nie potrafię się skupić na tym co jest, widzę świat przez grubą szybę, jestem jakby oddzielony od świata.
Czuję się jak w więzieniu, bo mimo iż staram się nie myśleć o tym nieznanym, to umysł i tak jest w stanie zagrożenia, bo nieubłagalnie i nieustannie zbliżam się do śmierci, CZYLI według umysłu - ZAGROŻENIA, które w każdej chwili może się pojawić a jak nie teraz to za kilkadziesiąt lat. Na pewno. Czyli jak mówiłem - lęk i klatka bez wyjścia.
Bardzo proszę o pomoc. Nie chcę już tak żyć. Co mogę robić, żeby odnieść sukces? Czy da się w ogóle wrócić do normalnego życia i pokonać to? Czy możliwy jest mój stan przed zaburzeniem? Będę wdzięczny też za wypowiedzi wszystkich tych, którzy mieli coś podobnego i wygrali z tym świństwem
Pozdrawiam
Mam 18 lat, za miesiąc zdaję maturę, a z moimi problemami nerwicowymi, które rujnują moje życie borykam się od blisko 6 miesięcy
Wszystko zaczęło się w październiku kiedy to chciałem zamieszkać na parę miesięcy w innym mieszkaniu w całkowitej samotności, aby móc dobrze przygotować sie do tej matury w ciszy i spokoju (w domu rodzinnym niestety dobrych warunków do nauki nie ma).
I wtedy się wszystko zaczęło. Nie spodziewałem się takiego czegoś. W życiu!
Od razu, gdy zostałem sam na sam ze sobą poczułem się cholernie samotny i opuszczony. Zacząłem się dusić w tym mieszkaniu i zacząłem biegać po nim w kółko jak opętany płacząc i krzycząc, że ja nie dam rady tu mieszkać, już nie chce. Wszystko to już pierwszego dnia się zaczęło. Nigdy wcześniej tak się nie czułem, żadnych takich ataków paniki. Zawsze byłem MEGA spokojnym człowiekiem, opanowanym, trzeźwo patrzącym na świat, realnie myślącym. Ogromna samotność, smutek, uczucie więzienia i klatki, odizolowanie od świata były nie do zniesienia. Nie pomagały telefony do bliskich, dziewczyny.
W mojej głowie od razu zaczęły się pojawiać chore myśli znikąd: życie jest krótkie, za kilkadziesiąt lat Cię nie będzie, wszystko przemija bardzo szybko, po co to wszystko skoro umrzesz, na pewno masz chorobę śmiertelną, Twoi bliscy i dziewczyna umrą. Ja oczywiście zacząłem to wszystko analizować, tłumaczyć sobie, bronić się od tego poprzez racjonalne myślenie i wyjaśnianie i uspokajanie swojej rozchwianej psychiki. Do tego te emocje, o których wspomniałem nie pozwalały mi nad niczym zapanować. Stałem się więźniem swojego umysłu. W mieszkaniu tym w takim stanie mieszkałem w samotności miesiąc. Nikt nie wiedział praktycznie o tym co mi się dzieje. Niestety po powrocie do domu, gdy już nie wytrzymałem, nie zmieniło się nic. Było nawet jeszcze gorzej. Po tych myślach doszły kolejne. Rzecz jasna gorsze: co jest po śmierci, czym jest Bóg, czy on w ogóle istnieje, co to znaczy, że po śmierci istniejemy gdzieś indziej albo w ogóle nie istniejemy, jak to jest umierać, co było przed narodzeniem, co to znaczy, że się urodziłem, co to znaczy, że istnieję, jak to w ogóle mozliwe, moze ja nie istnieję, jesli nie ma Boga to jaki jest sens mojego zycia, po co to wszystko, moze to tylko matrix i iluzja i tak naprawde świat i ja nie istnieję, a jesli Bóg istnieje i po smierci idziemy gdzieś indziej to jaki do cholery jest sens w tym ze on stworzył świat, po co?
itd itd itd itd. Czysta postać egzystencjalnych lęków. Najgorsze jest to, że ja się w to wczuwałem i non stop, nawet na lekcjach analizowałem to wszystko i czytałem na necie informacje o istnieniu Boga, życia po smierci itd. Im bardziej w to brnąłem, tym większym wrakiem człowieka się stawałem. Doszedłem na necie do informacji typu, że niebo polega na całkowitym skupieniu się na Bogu i tak non stop, całą wieczność itd. Wyobrażałem sobie to, wyobrażałem sobie również to jak to jest nie istnieć, że nie ma mnie. Przez to wszystko czułem się jak w więzieniu. W aucie, z którego nie ma ucieczki i jedzie on do śmierci. Doszedłem do takiego stanu, że ledwo kontaktowałem z rzeczywistością. Nie wiedziałem co do mnie się mówi, nie kojarzyłem, nie wiedziałem czym jest rzeczywistość, miałem wrażenie, że ona nie istnieje. Przy tym ciągle towarzyszący lęk.
Byłem u psychiatrów, którzy dawali mi jakieś leki, po których myślałem, że dosłownie popełnię samobójstwo, takie miałem jazdy. Na szczęście udało mi się je odstawić.
Lęk i stan odrealnienia towarzyszy mi NON STOP. Gdy się budzę rano i zaczynam odzyskiwać świadomość to nagle czuję dogłębne ukłucie lęku i myśl "O Boże kim ja jestem, ja kiedyś umrę, czym jest rzeczywistość?" Itp. Dosłownie parę sekund po przebudzeniu. I jest to ze mną do samej nocy. Bez przerwy.
Chciałem z tym skończyć. Zacząłem czytać na necie o nerwicach itd. Trafiłem na to forum, gdzie przeczytałem sporo artykułów administratorów i osób, którzy wyszli z tego gówna.
Zacząłem rozumieć chorobę i to skąd się bierze lęk. Do tej pory próbuję nie analizować tych myśli, ale lęk i odrealnienie jest ze mną non stop.
Zacząłem również terapię, miałem do tej pory 4 spotkania, ale nie jestem pewien czy to terapeuta, którego potrzebuję. On w ogóle nie skupia się na lęku, nie mówi o nim, nie wyjaśnia mi jak to wszystko działa. On się skupia na mojej samotności i jakichś tęsknotach. Nie czuję, że to jest to, ale niestety nie stać mnie na prywatnego i muszę zaakceptować na razie to co mam na NFZ. Ale zobaczymy, może coś z tego jeszcze wyniknie.
Mimo wszystko zacząłem rozumieć jak działa we mnie ten lęk. Doszedłem do takich oto wniosków:
W moim życiu stało się coś przełomowego, nieznanego, na co nie byłem gotowy. Było to mieszkanie w samotności. Do tego poczucie więzienia i klatki. Umysł zinterpretował to jako bardzo duże zagrożenie i zaczął generować różne te chore myśli, na które nie znam odpowiedzi, aby mieć podstawy do odczuwania lęku (no bo przecież realnego zagrożenia nie było). Ja zacząłem się w to zagłębiać i lęki się nasiliły i zgłębiły. Do tego doszło uczucie odrealnienia. Umysł wpadł w puapkę. Jak można wyjaśnić coś czego się nie da wyjaśnić? ERROR, ERROR, mamy problem. Co najgorsze: doszła świadomość, że NIEUSTANNIE zbliżam się do śmierci, czyli do tego nieznanego, strasznego. Umysł zaczyna panikować i czuć się jak w więzieniu: od tego nie da się uciec, to jest pewnik w życiu. Według niego ISTNIEJE bardzo duże zagrożenie. Reakcja? Ogromny lęk i odrealnienie. Liczy się tylko to zagrożenie. Nic więcej. Nie ma znaczenia nic.
Tak według mnie to wszystko wygląda. No ale co z tego? Próbuję non stop nie przywiązywać żadnej wartości tym myślom, skupić się na nauce i czymkolwiek innym. Rezultat? Taki, że odrealnienie cały czas jest, ja nadal boję się, że istnieję, nie wiem co to znaczy, że inni istnieją i świat. Odczuwam ciągły lęk, mimo iż nie zagłębiam się w to wszystko. Akceptuję to, że jest lęk, ale mimo wszystko po tych wszystkich próbach on wraca z jeszcze większą siłą. Wtedy to już we mnie wszystko pęką i ja wybucham płaczem. Potem próbuje znowu wziąć się do kupy i znowu to samo. Czuję się obco, nie potrafię się skupić na tym co jest, widzę świat przez grubą szybę, jestem jakby oddzielony od świata.
Czuję się jak w więzieniu, bo mimo iż staram się nie myśleć o tym nieznanym, to umysł i tak jest w stanie zagrożenia, bo nieubłagalnie i nieustannie zbliżam się do śmierci, CZYLI według umysłu - ZAGROŻENIA, które w każdej chwili może się pojawić a jak nie teraz to za kilkadziesiąt lat. Na pewno. Czyli jak mówiłem - lęk i klatka bez wyjścia.
Bardzo proszę o pomoc. Nie chcę już tak żyć. Co mogę robić, żeby odnieść sukces? Czy da się w ogóle wrócić do normalnego życia i pokonać to? Czy możliwy jest mój stan przed zaburzeniem? Będę wdzięczny też za wypowiedzi wszystkich tych, którzy mieli coś podobnego i wygrali z tym świństwem
Pozdrawiam