Błaganie o pomoc...
: 21 lutego 2020, o 11:15
Kochani, niewiele się udzielałam do tej pory... ale chyba potrzebuję zacząć. Piszę ten post przez gigantyczne łzy, z bezsilności, bezradności, beznadziei.
Wróciło. Tak, dokładnie tak jak było mówione, pisane, jak wiedziałam, że może być - odstawiłam leki (po raz drugi, po dwóch latach brania) i nerwica z depresją wróciły po dużym stresie. Mam tego dość. Nie chcę już leków. One tylko zaleczają objawy, powodują, że lęk jest słabszy, że depresja zwyczajnie mija. Ale nic się nie zmienia w kwestii przyczyn. To wraca - jakiś stres, w moim przypadku większy - i wraca.
I wróciła. Po dwóch miesiącach. Po raz trzeci.
Świadomość mam na gigantycznym poziomie. Mam też stuprocentową pewność, zarówno emocjonalną jak i logiczną, że to nerwica, a nie choroba fizyczna. Tyle się nauczyłam. Reszta leży i kwiczy...
Wiem co mam robić. Staram się, jak tylko mam siłę. Robię. Mam teraz wolne w pracy (nie że urlop albo L4, tylko akurat taka praca - w szkolnictwie, jest przerwa do 26go lutego). Nie chciałam siedzieć w domu, żeby nie wywołać znowu agorafobii. Wyszłam, najpierw na ławkę, wczorajszym moim wyczynem (dziś nie wiem jak go dokonałam) było pojechanie do pracy (chociaż nie musiałam). Nie pomogło. Nie ulżyło. Bałam się, boję się. Potwornie się boję, że już nigdy nie będę się czuła normalnie/dobrze jeśli nie będę na lekach do końca życia.
Na początku leżałam w łóżku. Teraz, jak nie wychodzę z domu, to chociaż próbuję siadać do kompa, do gry, obejrzeć coś, posprzątać, raz się nawet spotkałam z przyjaciółką, ogólnie zająć się życiem. Nie pomaga. To wraca, jak bumerang. Jak Mąż jest w domu, to mnie wspiera, rozmawia ze mną, a i tak jest źle. Jak go nie ma, też jest źle.
Nie mogę spać. To znaczy zasypiam, ale codziennie budzę się o 5 rano. To jest dla mnie totalnie nienaturalne, zawsze wstawałam około 10. Nie ma znaczenia, czy pójdę spać o 22 czy o 1 w nocy - o 5 się przebudzam. Najpierw z lękiem, dziś pierwszy raz udało mi się go przepuścić i nie doprowadzić do jakiejś potwornej eskalacji, ale i tak nie zasnęłam z powrotem. Przez ten sen jestem w trakcie dnia dużo bardziej zmęczona, niewyspana. Do tego nie mam siły jeść. Wmuszam w siebie cokolwiek, byleby coś przyjąć.
Mam objawy somatyczne. I tu coś nowego, bo zwykle to był problem. Nie tym razem. Mam dwie pierdółki, uczucie kołysania i drżenie. Nie cały czas, dość często, ale to akurat zazwyczaj sobie radzę. Ignoruję je, one mijają. To nie to jest problemem.
Problemem chyba jest teraz mój totalny brak wiary w to, że kiedykolwiek będzie lepiej. Że to się uda. Że mi też się uda, że wyjdę z tego bez leków.
Bardzo chcę być wolna. Staram się akceptować to, że teraz mogę czuć się źle, ale to jest dla mnie tragicznie trudne - jak mam się godzić na takie cierpienie? Ja wiem, że ja to sobie robię sama! Staram się stosować niereaktywność, ale to nie sprawia, że jest mi lepiej. Jest mi jeszcze gorzej, bo nie widzę postępu. W ogóle.
Błagam o cokolwiek. Nie wiem, ciepłe słowo, otuchę, zapewnienie... cokolwiek, może coś pomoże. Desperacko szukam pocieszenia i odprężenia, tu w forum, czytając Wasze wpisy, w nagraniach, które niedługo będę znać na pamięć. Wręcz obsesyjnie próbuję się nimi ratować, ale to słuchanie już powoli zaczyna mi też szkodzić... Bo ciągle słyszę, że to musi dać efekty, a ja ich nie widzę...
Nie umiem odnaleźć w sobie cierpliwości. Nie umiem zaakceptować tego, że tak się czuję, że tak wygląda teraz moje życie. Nie umiem uwierzyć, że to kiedykolwiek minie.
PS: ja nie jestem psychiatrą, ani lekarzem, ani nikim innym ale na Boga jak nie musicie, nie bierzcie tych leków. Moim przekleństwem jest to, że na mnie cudownie zadziałały. Teraz jest mi dwa razy trudniej psychicznie, bo wiem, że mam pigułkę szczęścia. Mam tę pigułkę nawet w domu (zostały stare). Ale JA NIE CHCĘ TAK, NIE CHCĘ NA LEKACH. Ja chcę sama. Ja chcę sama, bo bardzo chcę w niedalekiej przyszłości zostać Matką... ale dopóki się z tego nie wygrzebię, nie mogę. I nie mam nadziei, że cokolwiek innego niż leki da efekt.
Wróciło. Tak, dokładnie tak jak było mówione, pisane, jak wiedziałam, że może być - odstawiłam leki (po raz drugi, po dwóch latach brania) i nerwica z depresją wróciły po dużym stresie. Mam tego dość. Nie chcę już leków. One tylko zaleczają objawy, powodują, że lęk jest słabszy, że depresja zwyczajnie mija. Ale nic się nie zmienia w kwestii przyczyn. To wraca - jakiś stres, w moim przypadku większy - i wraca.
I wróciła. Po dwóch miesiącach. Po raz trzeci.
Świadomość mam na gigantycznym poziomie. Mam też stuprocentową pewność, zarówno emocjonalną jak i logiczną, że to nerwica, a nie choroba fizyczna. Tyle się nauczyłam. Reszta leży i kwiczy...
Wiem co mam robić. Staram się, jak tylko mam siłę. Robię. Mam teraz wolne w pracy (nie że urlop albo L4, tylko akurat taka praca - w szkolnictwie, jest przerwa do 26go lutego). Nie chciałam siedzieć w domu, żeby nie wywołać znowu agorafobii. Wyszłam, najpierw na ławkę, wczorajszym moim wyczynem (dziś nie wiem jak go dokonałam) było pojechanie do pracy (chociaż nie musiałam). Nie pomogło. Nie ulżyło. Bałam się, boję się. Potwornie się boję, że już nigdy nie będę się czuła normalnie/dobrze jeśli nie będę na lekach do końca życia.
Na początku leżałam w łóżku. Teraz, jak nie wychodzę z domu, to chociaż próbuję siadać do kompa, do gry, obejrzeć coś, posprzątać, raz się nawet spotkałam z przyjaciółką, ogólnie zająć się życiem. Nie pomaga. To wraca, jak bumerang. Jak Mąż jest w domu, to mnie wspiera, rozmawia ze mną, a i tak jest źle. Jak go nie ma, też jest źle.
Nie mogę spać. To znaczy zasypiam, ale codziennie budzę się o 5 rano. To jest dla mnie totalnie nienaturalne, zawsze wstawałam około 10. Nie ma znaczenia, czy pójdę spać o 22 czy o 1 w nocy - o 5 się przebudzam. Najpierw z lękiem, dziś pierwszy raz udało mi się go przepuścić i nie doprowadzić do jakiejś potwornej eskalacji, ale i tak nie zasnęłam z powrotem. Przez ten sen jestem w trakcie dnia dużo bardziej zmęczona, niewyspana. Do tego nie mam siły jeść. Wmuszam w siebie cokolwiek, byleby coś przyjąć.
Mam objawy somatyczne. I tu coś nowego, bo zwykle to był problem. Nie tym razem. Mam dwie pierdółki, uczucie kołysania i drżenie. Nie cały czas, dość często, ale to akurat zazwyczaj sobie radzę. Ignoruję je, one mijają. To nie to jest problemem.
Problemem chyba jest teraz mój totalny brak wiary w to, że kiedykolwiek będzie lepiej. Że to się uda. Że mi też się uda, że wyjdę z tego bez leków.
Bardzo chcę być wolna. Staram się akceptować to, że teraz mogę czuć się źle, ale to jest dla mnie tragicznie trudne - jak mam się godzić na takie cierpienie? Ja wiem, że ja to sobie robię sama! Staram się stosować niereaktywność, ale to nie sprawia, że jest mi lepiej. Jest mi jeszcze gorzej, bo nie widzę postępu. W ogóle.
Błagam o cokolwiek. Nie wiem, ciepłe słowo, otuchę, zapewnienie... cokolwiek, może coś pomoże. Desperacko szukam pocieszenia i odprężenia, tu w forum, czytając Wasze wpisy, w nagraniach, które niedługo będę znać na pamięć. Wręcz obsesyjnie próbuję się nimi ratować, ale to słuchanie już powoli zaczyna mi też szkodzić... Bo ciągle słyszę, że to musi dać efekty, a ja ich nie widzę...
Nie umiem odnaleźć w sobie cierpliwości. Nie umiem zaakceptować tego, że tak się czuję, że tak wygląda teraz moje życie. Nie umiem uwierzyć, że to kiedykolwiek minie.
PS: ja nie jestem psychiatrą, ani lekarzem, ani nikim innym ale na Boga jak nie musicie, nie bierzcie tych leków. Moim przekleństwem jest to, że na mnie cudownie zadziałały. Teraz jest mi dwa razy trudniej psychicznie, bo wiem, że mam pigułkę szczęścia. Mam tę pigułkę nawet w domu (zostały stare). Ale JA NIE CHCĘ TAK, NIE CHCĘ NA LEKACH. Ja chcę sama. Ja chcę sama, bo bardzo chcę w niedalekiej przyszłości zostać Matką... ale dopóki się z tego nie wygrzebię, nie mogę. I nie mam nadziei, że cokolwiek innego niż leki da efekt.