Zostawił mnie, bo się leczę?...
: 7 sierpnia 2016, o 15:05
Witajcie, chciałabym Wam opowiedzieć o moim związku, który niedawno się zakończył (to była jego decyzja). Muszę się Was poradzić, bo już sama nie wiem co mam o tym wszystkim myśleć...
Zaczęliśmy się spotykać ponad 1,5 roku temu. Początki jak w bajce, świata poza sobą nie widzieliśmy, oboje wierzyliśmy, że już będziemy ze sobą na zawsze (mówił mi o tym). Był tylko 1 problem... A mianowicie to, że od wielu zażywam leki przeciwdepresyjne na silną nerwicę, która objawia się potwornym lękiem przed bezsennością (ostatnio z tego powodu musiałam rzucić pracę, bo już nie dawałam rady), d/d i natrętnymi myślami. Bez nich nie mogłam normalnie funkcjonować. Wkraczając w ten związek, nie mogłam (nie chciałam) go oszukiwać, więc po kilku spotkaniach powiedziałam mu całą prawdę o mnie. Musiałam go przygotować na taką ewentualność, że być może do końca życia będę skazana na leki, co oznacza że być może w naszym życiu nie pojawią się nigdy dzieci. Pamiętam dobrze, jak powiedział wtedy, że nie jest to dla niego tak ważne, a dzieci można adoptować... Oboje bardzo pragnęliśmy być ze sobą i tylko to się liczyło.
Po 3 miesiącach coś zaczęło się psuć. Na moje pytania co się dzieje, czy już nie chce ze mną być odpowiadał, że wszystko w porządku, że mnie kocha i chce ze mną być. Ale ja nie dawałam za wygraną, bo czułam, że nie jest ze mną do końca szczery. I przeczucie mnie nie myliło, bo w końcu prawie przestał się odzywać. Przyznał się, że chyba nie chce ze mną być, ja nie pytałam dlaczego. Zabolało cholernie Na drugi dzień po rozstaniu przyjechał prosić o wybaczenie i możliwość powrotu. Zgodziłam się, bo za bardzo go kochałam, choć straciłam do niego dużą część zaufania. Po jakimś czasie zapytałam dlaczego chciał się ze mną rozstać, powiedział że wtedy jeszcze nie wiedział czego chce. I tak trwaliśmy w naszej "miłości" przez ponad rok. Wszyscy nam zazdrościli, mówili jaką jesteśmy piękną parą, tak do siebie pasujemy i czekają na nasz ślub.
Kilka miesięcy temu moja nerwica, bezsenność wróciły. M. wspierał mnie jak potrafił ze wszystkich sił a ja nie wiedziałam, że jego też to tak bardzo dotyka. Chciał wiele razy iść ze mną do lekarza, a ja chciałam oszczędzić mu tej krępującej sytuacji jaką jest rozmowa z psychiatrą dlatego nigdy mu na to nie pozwoliłam. Mniej więcej 4 m-ce temu zauważyłam, że zaczyna unikać zbliżeń pod pretekstem zmęczenia. Wierzyłam w to, bo rzeczywiście widziałam, że nie ma siły. Ale widziałam też, że nasze spotkania nie sprawiają mu już radości, stał się obojętny... Zaczęło mnie już to wszystko męczyć, dlatego w pewnym momencie zapytałam czy chce nie chce już ze mną być. Nastąpiła chwila ciszy, po czym usłyszałam, że on nie wie... Boi się, że nigdy nie będziemy mieli dzieci i chyba dlatego nie potrafi mnie kochać i to go tak dobija od dłuższego czasu. Załamałam się już kompletnie Podjęłam decyzję o schodzeniu z leków (stopniowo oczywiście) żeby kiedyś w ogóle bez nich żyć i móc urodzić dziecko. M. znalazł mi innego lekarza (ponoć bardzo dobry), pozwoliłam mu nawet być na tej wizycie razem ze mną. Psychiatra jak dowiedział się jakie leki brałam i w jakich dawkach to był wściekły, żałował, że wcześniej do niego nie trafiłam, ale jest dobrej myśli. Wg niego leczenie potrwa ok. 2 lat i wyprowadzi mnie na prostą, tak żebyśmy mogli założyć rodzinę . Myślałam, że ta wizyta trochę uspokoi mojego partnera, bo ja wyszłam stamtąd naprawdę zadowolona. Niestety M. jakoś to chyba nie przekonało. Mimo, że biorę już delikatne leki to mężczyzna mojego życia mnie zostawił Nie potrafił tak do końca podjąć tej decyzji, bardzo to przeżywał, płakał, mówił, że nie wie co będzie jutro, jak sobie beze mnie poradzi, nie chciał mnie wypuścić ramion. Na drugi dzień znów chciał wrócić tak jak kiedyś. Okazało się też, że to nie jest do końca kwestia tylko mojej choroby i planowanym dziecku. Będąc ze mną myślał czasem, że chciałby być z kimś innym, że wkradła się u nas rutyna, miał nadzieję, że zawsze będzie tak cudownie jak na początku. Wiele razy myślał o zaręczynach, ale od razu przychodził strach co będzie z dzieckiem...
Minęły 2 tyg. od naszego rozstania. Początkowo czułam ulgę, która z każdym kolejnym dniem przekształca się w coraz większy żal i smutek. Zawsze myślałam, że jak się kogoś kocha to jest się z nim nie tylko w tych lepszych chwilach, ale też gorszych. Gdyby mój partner nie mógł mieć dzieci to nie zostawiłabym go z tego powodu, bo kocha się kogoś za to jakim jest człowiekiem. Z jednej strony trochę go rozumiem, chociaż zastanawiam się co by było gdyby po ślubie okazało się, że mam raka lub coś innego. Czy też by uciekł od problemów? Ciągle zadaję sobie pytania czy mam prawo być na niego zła, czy to on źle postąpił? Ale przecież chciał być szczęśliwy... Czasami myślę, że jest po prostu niedojrzały, biorąc pod uwagę jego zachowania podczas rozstań i rychłej chęci powrotu. Postąpił trochę jak tchórz, ale mimo tego nie potrafię przestać go kochać i tęsknić...
Przez to wszystko czuję, że wraca derealizacja, której się cholernie boję...
Zaczęliśmy się spotykać ponad 1,5 roku temu. Początki jak w bajce, świata poza sobą nie widzieliśmy, oboje wierzyliśmy, że już będziemy ze sobą na zawsze (mówił mi o tym). Był tylko 1 problem... A mianowicie to, że od wielu zażywam leki przeciwdepresyjne na silną nerwicę, która objawia się potwornym lękiem przed bezsennością (ostatnio z tego powodu musiałam rzucić pracę, bo już nie dawałam rady), d/d i natrętnymi myślami. Bez nich nie mogłam normalnie funkcjonować. Wkraczając w ten związek, nie mogłam (nie chciałam) go oszukiwać, więc po kilku spotkaniach powiedziałam mu całą prawdę o mnie. Musiałam go przygotować na taką ewentualność, że być może do końca życia będę skazana na leki, co oznacza że być może w naszym życiu nie pojawią się nigdy dzieci. Pamiętam dobrze, jak powiedział wtedy, że nie jest to dla niego tak ważne, a dzieci można adoptować... Oboje bardzo pragnęliśmy być ze sobą i tylko to się liczyło.
Po 3 miesiącach coś zaczęło się psuć. Na moje pytania co się dzieje, czy już nie chce ze mną być odpowiadał, że wszystko w porządku, że mnie kocha i chce ze mną być. Ale ja nie dawałam za wygraną, bo czułam, że nie jest ze mną do końca szczery. I przeczucie mnie nie myliło, bo w końcu prawie przestał się odzywać. Przyznał się, że chyba nie chce ze mną być, ja nie pytałam dlaczego. Zabolało cholernie Na drugi dzień po rozstaniu przyjechał prosić o wybaczenie i możliwość powrotu. Zgodziłam się, bo za bardzo go kochałam, choć straciłam do niego dużą część zaufania. Po jakimś czasie zapytałam dlaczego chciał się ze mną rozstać, powiedział że wtedy jeszcze nie wiedział czego chce. I tak trwaliśmy w naszej "miłości" przez ponad rok. Wszyscy nam zazdrościli, mówili jaką jesteśmy piękną parą, tak do siebie pasujemy i czekają na nasz ślub.
Kilka miesięcy temu moja nerwica, bezsenność wróciły. M. wspierał mnie jak potrafił ze wszystkich sił a ja nie wiedziałam, że jego też to tak bardzo dotyka. Chciał wiele razy iść ze mną do lekarza, a ja chciałam oszczędzić mu tej krępującej sytuacji jaką jest rozmowa z psychiatrą dlatego nigdy mu na to nie pozwoliłam. Mniej więcej 4 m-ce temu zauważyłam, że zaczyna unikać zbliżeń pod pretekstem zmęczenia. Wierzyłam w to, bo rzeczywiście widziałam, że nie ma siły. Ale widziałam też, że nasze spotkania nie sprawiają mu już radości, stał się obojętny... Zaczęło mnie już to wszystko męczyć, dlatego w pewnym momencie zapytałam czy chce nie chce już ze mną być. Nastąpiła chwila ciszy, po czym usłyszałam, że on nie wie... Boi się, że nigdy nie będziemy mieli dzieci i chyba dlatego nie potrafi mnie kochać i to go tak dobija od dłuższego czasu. Załamałam się już kompletnie Podjęłam decyzję o schodzeniu z leków (stopniowo oczywiście) żeby kiedyś w ogóle bez nich żyć i móc urodzić dziecko. M. znalazł mi innego lekarza (ponoć bardzo dobry), pozwoliłam mu nawet być na tej wizycie razem ze mną. Psychiatra jak dowiedział się jakie leki brałam i w jakich dawkach to był wściekły, żałował, że wcześniej do niego nie trafiłam, ale jest dobrej myśli. Wg niego leczenie potrwa ok. 2 lat i wyprowadzi mnie na prostą, tak żebyśmy mogli założyć rodzinę . Myślałam, że ta wizyta trochę uspokoi mojego partnera, bo ja wyszłam stamtąd naprawdę zadowolona. Niestety M. jakoś to chyba nie przekonało. Mimo, że biorę już delikatne leki to mężczyzna mojego życia mnie zostawił Nie potrafił tak do końca podjąć tej decyzji, bardzo to przeżywał, płakał, mówił, że nie wie co będzie jutro, jak sobie beze mnie poradzi, nie chciał mnie wypuścić ramion. Na drugi dzień znów chciał wrócić tak jak kiedyś. Okazało się też, że to nie jest do końca kwestia tylko mojej choroby i planowanym dziecku. Będąc ze mną myślał czasem, że chciałby być z kimś innym, że wkradła się u nas rutyna, miał nadzieję, że zawsze będzie tak cudownie jak na początku. Wiele razy myślał o zaręczynach, ale od razu przychodził strach co będzie z dzieckiem...
Minęły 2 tyg. od naszego rozstania. Początkowo czułam ulgę, która z każdym kolejnym dniem przekształca się w coraz większy żal i smutek. Zawsze myślałam, że jak się kogoś kocha to jest się z nim nie tylko w tych lepszych chwilach, ale też gorszych. Gdyby mój partner nie mógł mieć dzieci to nie zostawiłabym go z tego powodu, bo kocha się kogoś za to jakim jest człowiekiem. Z jednej strony trochę go rozumiem, chociaż zastanawiam się co by było gdyby po ślubie okazało się, że mam raka lub coś innego. Czy też by uciekł od problemów? Ciągle zadaję sobie pytania czy mam prawo być na niego zła, czy to on źle postąpił? Ale przecież chciał być szczęśliwy... Czasami myślę, że jest po prostu niedojrzały, biorąc pod uwagę jego zachowania podczas rozstań i rychłej chęci powrotu. Postąpił trochę jak tchórz, ale mimo tego nie potrafię przestać go kochać i tęsknić...
Przez to wszystko czuję, że wraca derealizacja, której się cholernie boję...