Jak sobie teraz poradzić?
: 1 grudnia 2015, o 17:56
To znowu ja, po dłuższej nieobecności.
Przede wszystkim zacznę od tego, że straciłem dziewczynę. Tę, o której miałem myśli natrętne, przy której dostawałem myśli że mnie denerwuje, coś co wkręciłem sobie na tyle, że pojawia się to do tej pory. W momencie gdy myślałem, że akurat jestem na dobrej drodze do wyjścia z tego, bardzo mi pomogła rozmowa z nią, bo oboje mieliśmy kilka stresów przez moje natręty. Był moment w którym zauważyła, że się od siebie oddaliliśmy, później dużo na ten temat rozmawialiśmy i oboje czuliśmy się lepiej, snułem plany, marzenia, starałem się mimo natrętów działać. Nagle wszystko się przez parę dni posypało (bezpośrednio akurat z jej strony) - przestała sobie radzić, miała dużo stresów czuła że oddaliła się ode mnie (początkowo myślałem, że nie ma powodów do paniki, że to stres i że przejdzie) i na jej prośbę ograniczyliśmy kontakt. Po wznowieniu go było tylko gorzej, kłótnie były na porządku dziennym. Ewidentne różnice w komunikacji były widoczne jak na dłoni. Ona w ogóle przestała czuć, że jestem dla niej, identycznie ja. Wszystkie objawy i złe myśli do mnie wróciły, znowu myśląc o niej czułem się obojętnie i sprawiało mi to ból. Nie mogłem się nawet rozpłakać. Rozstaliśmy się w bardzo nerwowych i niesprzyjających okolicznościach, jednak utrzymujemy kontakt. Mimo że oboje cierpimy, momentami się uspokajam i czuję, że nie mam jej nic za złe i że mogę jej wybaczyć, a następnie potrafię przeczytać SMS-a z kłótnią czy chociażby WYOBRAZIĆ SOBIE (!) ją w jakiejś sytuacji, która mnie denerwuje i znienawidzić ją za to w jednej chwili. Utrzymujemy kontakt, zależy jej na przyjaźni ze mną i staramy się nie kłócić tak jak to miało miejsce przez ostatni miesiąc, jako że oboje mamy tego dość i zaczęliśmy się widywać (powróciłem do szkoły). Dzisiaj po raz pierwszy od ponad miesiąca rozmawialiśmy na żywo wracając do domu. Było to spotkanie krótkie i wciąż nie spotkaliśmy się na żywo, by poważnie porozmawiać o nas. Dobrze wiem, że ona nie mniej cierpi i jeszcze się z tym nie pogodziła, ale ogólnie jest optymistką i twierdzi, że stara się radzić sobie z tym. Problem jest we mnie, podczas tego krótkiego spotkania nie potrafiłem się z niczego cieszyć. Starała się mnie pocieszyć, jednak ja byłem jak kamień. Znowu jestem całkowicie odcięty od wszystkiego. Czuję, że nienawidzę siebie samego przez to wszystko, co przechodzę. Teraz gdy się już częściej widzimy i staramy się rozmawiać wiem, że nie jest możliwe na ten moment bycie razem. Nie potrafię się określić czy chciałbym tego, czy nie. Być może straciłem miłość swojego życia (wszystkie plany i marzenia, wyobrażenia, deklaracje, uczucia zniknęły), bo była dla mnie idealną dziewczyną i myślę, że jedyne złe cechy które w niej widziałem były efektem mojego podejścia do natrętnych myśli.
I wiem, że to dopiero początek moich cierpień. Ufając praktyce tego forum wiem, że stan anhedonii mija i że gdy faktycznie to minie, to dopiero zacznę cierpieć, gdy ją zobaczę albo pomyślę o niej. Na ten moment czuję się jakby mi to wszystko zwisało (poza tym że zamiast jakichkolwiek uczuć mam w sobie jakiś głaz). A przecież nie układa się od końca października... czasami się pocieszam tym, że nie jestem jedynym który tak ma i niektórzy tracą swoją kilkuletnią miłość - poza tym była moją pierwszą dziewczyną i nigdy o niczym i o nikim nie myślałem tak poważnie i nic nie sprawiało mi tyle radości, co związek i marzenia o naszej przyszłości. Ale z drugiej strony z tym wszystkim kumuluje się to, że mam poważny problem ze sobą i nie potrafię sobie z nim poradzić. Chcę być szczęśliwy, nie mieć tego gówna przez które cierpię niemal od ponad pół roku, znowu móc przeżywać cudowne chwile z samym sobą, przyjaciółmi i dziewczyną (o ile takową znajdę i o której będę myślał jeszcze poważniej, bo na ten moment nie potrafiłbym do NIKOGO żywić uczuć). Czytam nieraz różne historie o parach, które do siebie wracały i nawet jeśli mnie to pocieszy, to później zdanie sobie sprawy z własnego położenia, z własnej sytuacji momentalnie zbija mnie z nóg. Tak samo jak nieraz przed snem, gdy nie mogę zasnąć, bo mam pozytywne wyobrażenia co do naszej przyszłości, imaginuję w głowie różne sytuacje ze związku z nią, a dobrze wiem, że to niemożliwe do spełnienia. Pisząc to czuję, że jestem obojętny nawet na to, co przechodzę, że nie zdaję sobie sprawy z powagi sytuacji i chcę tylko spać i obudzić się bez żadnego problemu. Nie wiem, czego chcę, nie wiem jak to jest być normalnym człowiekiem, nie wiem jak sobie poradzić.
Przede wszystkim zacznę od tego, że straciłem dziewczynę. Tę, o której miałem myśli natrętne, przy której dostawałem myśli że mnie denerwuje, coś co wkręciłem sobie na tyle, że pojawia się to do tej pory. W momencie gdy myślałem, że akurat jestem na dobrej drodze do wyjścia z tego, bardzo mi pomogła rozmowa z nią, bo oboje mieliśmy kilka stresów przez moje natręty. Był moment w którym zauważyła, że się od siebie oddaliliśmy, później dużo na ten temat rozmawialiśmy i oboje czuliśmy się lepiej, snułem plany, marzenia, starałem się mimo natrętów działać. Nagle wszystko się przez parę dni posypało (bezpośrednio akurat z jej strony) - przestała sobie radzić, miała dużo stresów czuła że oddaliła się ode mnie (początkowo myślałem, że nie ma powodów do paniki, że to stres i że przejdzie) i na jej prośbę ograniczyliśmy kontakt. Po wznowieniu go było tylko gorzej, kłótnie były na porządku dziennym. Ewidentne różnice w komunikacji były widoczne jak na dłoni. Ona w ogóle przestała czuć, że jestem dla niej, identycznie ja. Wszystkie objawy i złe myśli do mnie wróciły, znowu myśląc o niej czułem się obojętnie i sprawiało mi to ból. Nie mogłem się nawet rozpłakać. Rozstaliśmy się w bardzo nerwowych i niesprzyjających okolicznościach, jednak utrzymujemy kontakt. Mimo że oboje cierpimy, momentami się uspokajam i czuję, że nie mam jej nic za złe i że mogę jej wybaczyć, a następnie potrafię przeczytać SMS-a z kłótnią czy chociażby WYOBRAZIĆ SOBIE (!) ją w jakiejś sytuacji, która mnie denerwuje i znienawidzić ją za to w jednej chwili. Utrzymujemy kontakt, zależy jej na przyjaźni ze mną i staramy się nie kłócić tak jak to miało miejsce przez ostatni miesiąc, jako że oboje mamy tego dość i zaczęliśmy się widywać (powróciłem do szkoły). Dzisiaj po raz pierwszy od ponad miesiąca rozmawialiśmy na żywo wracając do domu. Było to spotkanie krótkie i wciąż nie spotkaliśmy się na żywo, by poważnie porozmawiać o nas. Dobrze wiem, że ona nie mniej cierpi i jeszcze się z tym nie pogodziła, ale ogólnie jest optymistką i twierdzi, że stara się radzić sobie z tym. Problem jest we mnie, podczas tego krótkiego spotkania nie potrafiłem się z niczego cieszyć. Starała się mnie pocieszyć, jednak ja byłem jak kamień. Znowu jestem całkowicie odcięty od wszystkiego. Czuję, że nienawidzę siebie samego przez to wszystko, co przechodzę. Teraz gdy się już częściej widzimy i staramy się rozmawiać wiem, że nie jest możliwe na ten moment bycie razem. Nie potrafię się określić czy chciałbym tego, czy nie. Być może straciłem miłość swojego życia (wszystkie plany i marzenia, wyobrażenia, deklaracje, uczucia zniknęły), bo była dla mnie idealną dziewczyną i myślę, że jedyne złe cechy które w niej widziałem były efektem mojego podejścia do natrętnych myśli.
I wiem, że to dopiero początek moich cierpień. Ufając praktyce tego forum wiem, że stan anhedonii mija i że gdy faktycznie to minie, to dopiero zacznę cierpieć, gdy ją zobaczę albo pomyślę o niej. Na ten moment czuję się jakby mi to wszystko zwisało (poza tym że zamiast jakichkolwiek uczuć mam w sobie jakiś głaz). A przecież nie układa się od końca października... czasami się pocieszam tym, że nie jestem jedynym który tak ma i niektórzy tracą swoją kilkuletnią miłość - poza tym była moją pierwszą dziewczyną i nigdy o niczym i o nikim nie myślałem tak poważnie i nic nie sprawiało mi tyle radości, co związek i marzenia o naszej przyszłości. Ale z drugiej strony z tym wszystkim kumuluje się to, że mam poważny problem ze sobą i nie potrafię sobie z nim poradzić. Chcę być szczęśliwy, nie mieć tego gówna przez które cierpię niemal od ponad pół roku, znowu móc przeżywać cudowne chwile z samym sobą, przyjaciółmi i dziewczyną (o ile takową znajdę i o której będę myślał jeszcze poważniej, bo na ten moment nie potrafiłbym do NIKOGO żywić uczuć). Czytam nieraz różne historie o parach, które do siebie wracały i nawet jeśli mnie to pocieszy, to później zdanie sobie sprawy z własnego położenia, z własnej sytuacji momentalnie zbija mnie z nóg. Tak samo jak nieraz przed snem, gdy nie mogę zasnąć, bo mam pozytywne wyobrażenia co do naszej przyszłości, imaginuję w głowie różne sytuacje ze związku z nią, a dobrze wiem, że to niemożliwe do spełnienia. Pisząc to czuję, że jestem obojętny nawet na to, co przechodzę, że nie zdaję sobie sprawy z powagi sytuacji i chcę tylko spać i obudzić się bez żadnego problemu. Nie wiem, czego chcę, nie wiem jak to jest być normalnym człowiekiem, nie wiem jak sobie poradzić.