Ból jest nieunikniony. Cierpienie jest wyborem.
: 28 lipca 2020, o 22:38
Chciałabym się podzielić z Wami moimi przemyśleniami.
Zaburzenie mam od ponad roku i od ponad roku każda niedyspozycja, przeciwność jest przeze mnie traktowana jako sprawa do rozwiązania, jako coś z czym muszę coś zrobić, jako coś z czym nie mogę żyć. Każdy gorszy dzień, ba każdy gorszy moment powoduję, że dreszcz idzie przez moje plecy i od razu towarzyszą temu najgorsze czarne scenariusze, z wesołej osoby stałam się chodzącym "co to będzie".
W ostatnim czasie leczyłam mnóstwo mniej lub bardziej prawdziwych chorób, zawsze zaczynało się tak samo tj. przychodził jakiś objaw, jakieś gorsze samopoczucie i zaczynała się sraczka, że co jest, jak z tym żyć i od razu na znany lekarz żeby znaleźć najlepszego specjalistę w mieście , badania, tysiące suplementów i cudownych sposobów prosto z jakiegoś forum ( bo kogoś teściowej pomogło ). Każda niedyspozycja była przeze mnie rozdmuchiwana do perspektywy "nigdy mi to nie minie", każda powodowała, że zamiast żyć swoimi sprawami na kilka dni, tygodni czy miesięcy zamieniałam się w "ekspertkę" od kręgosłupa, nerek, trzustki czy co tam mi akurat dolegało. A że objawy skakały to właściwie niczy innym się nie zajmowałam jak tylko rozwiązywaniem problemów.
Oczywiście byłam przekonana na 100%, że przecież się odburzam, bo nie daję się napadom paniki, wychodzę, nawet samolotami latam, no i tyle już przeczytałam, że ostatnio mama mnie zapytała czy będę doktorat z tej nerwicy robić, przyjmować pacjentów czy o co chodzi
A jak to było kiedyś? Kiedyś nawet jak pół wyjazdu do Indii spędziłam w toalecie to śmiałam się, że to przez te ich przyprawy, kiedyś gdy robiło mi się niedobrze w podróży, nawet gdy na jednym lotnisku myślałam, że mnie pogotowie zabierze to po chwili nie miało to dla mnie większego znaczenia. Nie stałam się przez to ekspertką do spraw niedyspozycji w podróży. Prawdę powiedziawszy to niedyspozycji i objawów stresu miałam niewiele mniej niż dzisiaj tyle, że nie powodowało to u mnie wścieklizny na tym punkcie.
Do czego zmierzam. Zmierzam do tego, że wpadamy jak śliwka w kompot w pułapkę uporczwego monitorowania swojego samopoczucia, które powoduje, ogromne napięcie, lęk oraz presje tego żeby się dobrze czuć. To powoduje, że objaw który kiedyś by przyszedł i poszedł z każdy dniem utrzymywany naszą uwagą rośnie niczym kula śnieżna, aż w końcu zaczyna przybierać postać ogromnego problemu bez rozwiązania. To powoduje, że przy zwykłym przeziębieniu zachowujemy się jak przy ostatnim stadium raka krtani, że nieprzyjemna wymiana zdań na parkingu staje się przyczyną końca naszego życia w społeczeństwie, że jakieś wspomnienie powoduje, że odechciewa nam się żyć.
To samo ma miejsce jeśli chodzi o emocje, które już nie płyną w sposób naturalny tylko są monitorowane 24 h bo przecież nie mogę się tak denerwować, nie mogę się tak ekscytować, co mi tak smutno ( pewnie depresja ), co mi tak wesoło ( mania? ).
Nic już nie idzie naturalnym biegiem, bo wszystko musi być dopilnowane, nie zlekceważone.
Ktoś teraz powie ok, ale to nic nowego. Może i tak, ale jak obserwuję forum to widzę, że nie jestem w mojej postawie jedyna, że wiele osób tutaj odburzanie rozumie jako mimo wszystko dobre samopoczucie, jako zwalczanie kolejnych objawów, albo jako udowadnianie sobie, że pomimo jakieś niedyspozycji ( która może być akurat obiektywna ) pójdę gdzieś. A tak naprawdę chodzi o naszą postawę braku akceptacji, że będą nas spotykać różne sytuacje, że będzie też gorsze samopoczucie i nie trzeba go od razu spacyfikować, że może czasem coś poboleć i nie będziemy wiedzieć dlaczego, podróż gdzieś może być koszmarna, a w pracy możemy się cały dzień słabo czuć.
Rzecz jest w tym, że możemy sobie wianki pleść w trakcie ataków paniki, a jak nie zrozumiemy, że każda niedyspozycja czy nawet choroba nie może powodować, że zamieniasz się w dr. House to nigdy nie będzie dobrze. Możesz sobie olewać najgorsze natręty, a jak nie będesz tworzył życia tylko analizował co jeszcze trzeba zrobić w kwestii odburzenia to dupa blada będzie a nie odburzenie.
Teraz znowu mam trudniejszy moment, nie powiem były łzy, załamka, że tym razem to już koniec, nie dam rady.
Narzeczonemu wywrzeszczałam, że mam dość tej jego zagranicy, że wszystkiego mam już dość, oczywiście zaraz pojawił się lęk, że to pewnie już depresja. I tak rycząc jak bóbr zdałam sobię sprawę, że co po mojej wiedzy kiedy ciągle robię to samo, kiedy ciągle kręce się wokół jakiegoś objawu wmawiając sobie, że jak już to przejdzie to teraz już będę normalnie funkcjonować, że gdyby tylko nie ten objaw, gdyby tylko nie ta myśl, nie to samopoczucie, nie to miejsce w którym jestem, nie te kłótnie. Codziennie nowa wymówka dlaczego nie mogę tworzyć swojego życia, działać, codziennie funkcjonowanie wokół jakiegoś objawu/myśli/problemu.
Tym wpisem chciałam uzmysłowić sobie i tym którzy kręcą się podobnie jak ja wokół jakiegoś "problemu" wierząc, że coś jeszcze muszą załatwić żeby żyć, że to bzdura. Życie jest tu i teraz z tym okropnym, najgorszym objawem. To własnie nasz stosunek do niego jest odburzaniem. To właśnie w tym momencie mając ten okropny, najgorszy objaw możesz się odburzyć, albo powielać dalej schemat. Dotarło do mnie wreszcie to o czym pisał Victor, że odburzanie to nie jest dobre samopoczucie, idealne realcje i spokojne emocje. Odburzanie to jest normalny stosunek do objawów, problemów, przeciwności i związanych z nimi emocji. To jest ten normalny stosunek do życia wbrew lękowym nawykom żeby odpalać net, żeby nakręcać sobie objawową sraczę, żeby latać po wszystkich możliwych lekarza i badaniach nie tolerując nawet minimalnej niepewności. Żeby wyjaśniać wszystkie konflikty, "naprawiać" przeszłość i Bóg wie co jeszcze wyczyniać.
To akceptacja życia z całym jego +/- pakietem, z nieidealną przeszłością, niepewną przyszłością, z tymi naszymi szalejącymi emocjami, nawet z tą objawową sraczką, która póki co będzie, może nawet zawsze będzie, ale to nie znaczy, że musisz się w niej taplać.
Pozdrawiam wszystkich,
Katja
Zaburzenie mam od ponad roku i od ponad roku każda niedyspozycja, przeciwność jest przeze mnie traktowana jako sprawa do rozwiązania, jako coś z czym muszę coś zrobić, jako coś z czym nie mogę żyć. Każdy gorszy dzień, ba każdy gorszy moment powoduję, że dreszcz idzie przez moje plecy i od razu towarzyszą temu najgorsze czarne scenariusze, z wesołej osoby stałam się chodzącym "co to będzie".
W ostatnim czasie leczyłam mnóstwo mniej lub bardziej prawdziwych chorób, zawsze zaczynało się tak samo tj. przychodził jakiś objaw, jakieś gorsze samopoczucie i zaczynała się sraczka, że co jest, jak z tym żyć i od razu na znany lekarz żeby znaleźć najlepszego specjalistę w mieście , badania, tysiące suplementów i cudownych sposobów prosto z jakiegoś forum ( bo kogoś teściowej pomogło ). Każda niedyspozycja była przeze mnie rozdmuchiwana do perspektywy "nigdy mi to nie minie", każda powodowała, że zamiast żyć swoimi sprawami na kilka dni, tygodni czy miesięcy zamieniałam się w "ekspertkę" od kręgosłupa, nerek, trzustki czy co tam mi akurat dolegało. A że objawy skakały to właściwie niczy innym się nie zajmowałam jak tylko rozwiązywaniem problemów.
Oczywiście byłam przekonana na 100%, że przecież się odburzam, bo nie daję się napadom paniki, wychodzę, nawet samolotami latam, no i tyle już przeczytałam, że ostatnio mama mnie zapytała czy będę doktorat z tej nerwicy robić, przyjmować pacjentów czy o co chodzi


A jak to było kiedyś? Kiedyś nawet jak pół wyjazdu do Indii spędziłam w toalecie to śmiałam się, że to przez te ich przyprawy, kiedyś gdy robiło mi się niedobrze w podróży, nawet gdy na jednym lotnisku myślałam, że mnie pogotowie zabierze to po chwili nie miało to dla mnie większego znaczenia. Nie stałam się przez to ekspertką do spraw niedyspozycji w podróży. Prawdę powiedziawszy to niedyspozycji i objawów stresu miałam niewiele mniej niż dzisiaj tyle, że nie powodowało to u mnie wścieklizny na tym punkcie.
Do czego zmierzam. Zmierzam do tego, że wpadamy jak śliwka w kompot w pułapkę uporczwego monitorowania swojego samopoczucia, które powoduje, ogromne napięcie, lęk oraz presje tego żeby się dobrze czuć. To powoduje, że objaw który kiedyś by przyszedł i poszedł z każdy dniem utrzymywany naszą uwagą rośnie niczym kula śnieżna, aż w końcu zaczyna przybierać postać ogromnego problemu bez rozwiązania. To powoduje, że przy zwykłym przeziębieniu zachowujemy się jak przy ostatnim stadium raka krtani, że nieprzyjemna wymiana zdań na parkingu staje się przyczyną końca naszego życia w społeczeństwie, że jakieś wspomnienie powoduje, że odechciewa nam się żyć.
To samo ma miejsce jeśli chodzi o emocje, które już nie płyną w sposób naturalny tylko są monitorowane 24 h bo przecież nie mogę się tak denerwować, nie mogę się tak ekscytować, co mi tak smutno ( pewnie depresja ), co mi tak wesoło ( mania? ).
Nic już nie idzie naturalnym biegiem, bo wszystko musi być dopilnowane, nie zlekceważone.
Ktoś teraz powie ok, ale to nic nowego. Może i tak, ale jak obserwuję forum to widzę, że nie jestem w mojej postawie jedyna, że wiele osób tutaj odburzanie rozumie jako mimo wszystko dobre samopoczucie, jako zwalczanie kolejnych objawów, albo jako udowadnianie sobie, że pomimo jakieś niedyspozycji ( która może być akurat obiektywna ) pójdę gdzieś. A tak naprawdę chodzi o naszą postawę braku akceptacji, że będą nas spotykać różne sytuacje, że będzie też gorsze samopoczucie i nie trzeba go od razu spacyfikować, że może czasem coś poboleć i nie będziemy wiedzieć dlaczego, podróż gdzieś może być koszmarna, a w pracy możemy się cały dzień słabo czuć.
Rzecz jest w tym, że możemy sobie wianki pleść w trakcie ataków paniki, a jak nie zrozumiemy, że każda niedyspozycja czy nawet choroba nie może powodować, że zamieniasz się w dr. House to nigdy nie będzie dobrze. Możesz sobie olewać najgorsze natręty, a jak nie będesz tworzył życia tylko analizował co jeszcze trzeba zrobić w kwestii odburzenia to dupa blada będzie a nie odburzenie.
Teraz znowu mam trudniejszy moment, nie powiem były łzy, załamka, że tym razem to już koniec, nie dam rady.
Narzeczonemu wywrzeszczałam, że mam dość tej jego zagranicy, że wszystkiego mam już dość, oczywiście zaraz pojawił się lęk, że to pewnie już depresja. I tak rycząc jak bóbr zdałam sobię sprawę, że co po mojej wiedzy kiedy ciągle robię to samo, kiedy ciągle kręce się wokół jakiegoś objawu wmawiając sobie, że jak już to przejdzie to teraz już będę normalnie funkcjonować, że gdyby tylko nie ten objaw, gdyby tylko nie ta myśl, nie to samopoczucie, nie to miejsce w którym jestem, nie te kłótnie. Codziennie nowa wymówka dlaczego nie mogę tworzyć swojego życia, działać, codziennie funkcjonowanie wokół jakiegoś objawu/myśli/problemu.
Tym wpisem chciałam uzmysłowić sobie i tym którzy kręcą się podobnie jak ja wokół jakiegoś "problemu" wierząc, że coś jeszcze muszą załatwić żeby żyć, że to bzdura. Życie jest tu i teraz z tym okropnym, najgorszym objawem. To własnie nasz stosunek do niego jest odburzaniem. To właśnie w tym momencie mając ten okropny, najgorszy objaw możesz się odburzyć, albo powielać dalej schemat. Dotarło do mnie wreszcie to o czym pisał Victor, że odburzanie to nie jest dobre samopoczucie, idealne realcje i spokojne emocje. Odburzanie to jest normalny stosunek do objawów, problemów, przeciwności i związanych z nimi emocji. To jest ten normalny stosunek do życia wbrew lękowym nawykom żeby odpalać net, żeby nakręcać sobie objawową sraczę, żeby latać po wszystkich możliwych lekarza i badaniach nie tolerując nawet minimalnej niepewności. Żeby wyjaśniać wszystkie konflikty, "naprawiać" przeszłość i Bóg wie co jeszcze wyczyniać.
To akceptacja życia z całym jego +/- pakietem, z nieidealną przeszłością, niepewną przyszłością, z tymi naszymi szalejącymi emocjami, nawet z tą objawową sraczką, która póki co będzie, może nawet zawsze będzie, ale to nie znaczy, że musisz się w niej taplać.
Pozdrawiam wszystkich,
Katja
