Pytanie do odburzonych i odburzających się
: 1 lipca 2018, o 10:50
Witajcie Kochani 
Piszę do Was może z chęci poznania, jak to u Was wyglądało, czy wygląda, ale też z chęci wyżalenia się chyba. Otóż na początek pytanie - czy podczas odburzania mieliście niejako kumulację wszystkich stanów, czy też odczuć, emocji, z całego okresu Waszej nerwicy?
O co mi konkretnie chodzi?
Około trzech tygodni temu świadomie podjęłam walkę z nerwicą, która dotknęła mnie ponad 2 lata temu. Przez ten okres oczywiście jak każdy z Was miałam najróżniejsze stany, od psychicznych przez fizyczne. Wiele z nich pokonałam jakoś, najbardziej zaś dokuczała mi hipochondria, wiadomo, nadinterpretacja wszystkiego, nawet zwykłe odczucie głodu potrafiłam podciągnąć pod jakąś chorobę i tak dalej. To był mój problem numer jeden, który wiadomo przeplatał się z derealizacją czy lekką depresonalizacją, ale to jednak hipochondria zawsze górowała. No i te trzy tygodnie temu, kiedy weszłam w proces odburzania, dziwnie szybko moja hipochondria przeszła w ogromnym procencie, przez co byłam najszczęśliwsza na świecie, bo uważałam, że skoro się tego pozbyłam, to teraz już z górki. Koniec z nadinterpretacją każdego ukłucia, bólu. Oczywiście jako że nerwica nie chce sobie tak łatwo odejść, nagle w zamian za hipochondrię, zaczęły do mnie wracać inne stany, tym razem siadło mi konkretnie na psychikę. Zaczęłam być bardzo zazdrosna o partnera, podejrzliwa (ok, zazdrosna zawsze byłam, bo to mój problem od dawna, ale ta zazdrość zawsze polegała na tym, że np. o coś się wkurzyłam, ale w max pół godziny wszystko przechodziło, bo sama sobie umiałam wytłumaczyć, że przeginam, że nic się nie dzieje i serio być zazdrosnym o coś takiego to absurd), niespokojna, zauważyłam przytłumienie uczuć (leciuteńka anhedonia?) mimo iż doskonale czuję, że kocham mojego chłopaka (to właśnie taki paradoks, bo wiem, że go kocham, a jednocześnie to dziwne stłumienie odczuć w ogóle , już nawet nie tylko w stosunku do chłopaka). W ogóle zrobiłam się nerwowa, odczuwam napięcie w całym ciele, nawet jeśli nie mam podstaw akurat w danym momencie do bycia wkurzoną, czy coś. To jakby te nagłe nerwy przychodziły znikąd. Do tego doszły stany depresyjne, jak bym była ogólnie pod jakimś kocem, który mnie odgradza od poczucia radości. Ale to też nie jest tak, że non stop mam taki nastrój depresyjny. To przychodzi falowo. Pojawiły się problemy z apetytem, w zasadzie momentami mnie odrzuca od jedzenia i wkurzam się, że odczuwam głód i jest mi słabo z głodu, bo wiem, że nie jestem w stanie zjeść. Oczywiście na siłę jem w ciągu dnia, a najłatwiej mi jeść wieczorem, kiedy jakby jestem już zmęczona po całym dniu walki z moimi stanami i one odpuszczają i wtedy mi wraca apetyt. Ostatnio mój chłopak wyjechał na dwa dni i moja tęsknota i pustka były bardzo bolesne, tak bardzo chciałam, żeby już ze mną był, a kiedy wczoraj wrócił to... zamiast po tym dwudniowym cierpieniu skakać z radości, ja właściwie przyjęłam do wiadomości, że już wrócił, bez jakichś fajerwerków, ale to chyba normalne, kiedy wszelkie uczucia pozytywne są przygaszone. Jak zwykle się rozpisałam
Głównie chodzi mi o to, że ja przez 2 lata nerwicy przechodziłam etapami różne stany, i depresyjne i lekki zanik pozytywnych emocje i obcość bliskich, i natrętne myśli i tak dalej, znacie to, i teraz jakby podczas odburzania czuję jak by te wszystkie stany nagle atakowały mnie ze wzmożoną siłą, jeden po drugim. Jak uporałam się z hipochondrią, tak zaczęły mnie męczyć natrętne myśli związane z tym, na czym najbardziej mi zależy. Jak te myśli osłabły, to zaś wlazła nerwowość i zazdrość, potem doszła depresyjność i to tak wszystko razem sobie teraz trwa. Ja sobie to tłumaczę właśnie tak, że nerwica czuje, że ja jej już nie chcę i stara się po prostu mnie brzydko mówiąc udupić nakładając na mnie wszystko co złe na raz, tak żebym zaniechała prób odburzania po prostu przez wyczerpanie. Taka właśnie kumulacja wszystkiego na raz. Przechodziliście przez coś takiego? Dla mnie to trochę wygląda tak... no bo zobaczcie, kiedy np. człowiek jest na coś chory, no to oznaką zdrowienia jest paradoksalnie zaostrzenie objawów, prawda? To właśnie tak staram się do tego podchodzić, że może właśnie oznaką tego, że dochodzę do siebie jest zaostrzenie nerwicowych objawów... Dodam jeszcze, że np. jak teraz podczas odburzania weszły mi natrętne myśli, to najostrzejsza ich forma trwała kilka dni (teraz jak są to baaardzo rzadko i z o wieeeele mniejszą siłą), tak samo z tą zazdrością, wcześnie byłą taka, że mi samej ze sobą trudno wytrzymać. Minął może tydzień i teraz jest o wiele słabsza, a momentami nie ma jej wcale, to samo ze stanami depresyjnymi, była kulminacja taka, że aż bałam się w pracy siedzieć, bo miałam wrażenie, że mogę się nagle popłakać, brak kontroli nad emocjami totalny. No i tu znów parę "ostrych dni", a teraz czuję, że to słabnie, nadal mi ciężko, ale już nie aż tak. Być może muszę przejść przez to wszystko, to wszystko może chce mi udowodnić swoją siłę, ale kluczem jest, żeby się nie złamać mimo to, mimo że jest cholernie ciężko momentami, i po prostu to w końcu wszystko minie, skoro traci na sile. Tego się muszę trzymać, ale wyżalić się musiałam
No i przypominam pytanko - czy też tak mieliście/macie podczas odburzania? Taką kumulację wszystkiego, przez co przechodziliście.
Dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam.

Piszę do Was może z chęci poznania, jak to u Was wyglądało, czy wygląda, ale też z chęci wyżalenia się chyba. Otóż na początek pytanie - czy podczas odburzania mieliście niejako kumulację wszystkich stanów, czy też odczuć, emocji, z całego okresu Waszej nerwicy?
O co mi konkretnie chodzi?
Około trzech tygodni temu świadomie podjęłam walkę z nerwicą, która dotknęła mnie ponad 2 lata temu. Przez ten okres oczywiście jak każdy z Was miałam najróżniejsze stany, od psychicznych przez fizyczne. Wiele z nich pokonałam jakoś, najbardziej zaś dokuczała mi hipochondria, wiadomo, nadinterpretacja wszystkiego, nawet zwykłe odczucie głodu potrafiłam podciągnąć pod jakąś chorobę i tak dalej. To był mój problem numer jeden, który wiadomo przeplatał się z derealizacją czy lekką depresonalizacją, ale to jednak hipochondria zawsze górowała. No i te trzy tygodnie temu, kiedy weszłam w proces odburzania, dziwnie szybko moja hipochondria przeszła w ogromnym procencie, przez co byłam najszczęśliwsza na świecie, bo uważałam, że skoro się tego pozbyłam, to teraz już z górki. Koniec z nadinterpretacją każdego ukłucia, bólu. Oczywiście jako że nerwica nie chce sobie tak łatwo odejść, nagle w zamian za hipochondrię, zaczęły do mnie wracać inne stany, tym razem siadło mi konkretnie na psychikę. Zaczęłam być bardzo zazdrosna o partnera, podejrzliwa (ok, zazdrosna zawsze byłam, bo to mój problem od dawna, ale ta zazdrość zawsze polegała na tym, że np. o coś się wkurzyłam, ale w max pół godziny wszystko przechodziło, bo sama sobie umiałam wytłumaczyć, że przeginam, że nic się nie dzieje i serio być zazdrosnym o coś takiego to absurd), niespokojna, zauważyłam przytłumienie uczuć (leciuteńka anhedonia?) mimo iż doskonale czuję, że kocham mojego chłopaka (to właśnie taki paradoks, bo wiem, że go kocham, a jednocześnie to dziwne stłumienie odczuć w ogóle , już nawet nie tylko w stosunku do chłopaka). W ogóle zrobiłam się nerwowa, odczuwam napięcie w całym ciele, nawet jeśli nie mam podstaw akurat w danym momencie do bycia wkurzoną, czy coś. To jakby te nagłe nerwy przychodziły znikąd. Do tego doszły stany depresyjne, jak bym była ogólnie pod jakimś kocem, który mnie odgradza od poczucia radości. Ale to też nie jest tak, że non stop mam taki nastrój depresyjny. To przychodzi falowo. Pojawiły się problemy z apetytem, w zasadzie momentami mnie odrzuca od jedzenia i wkurzam się, że odczuwam głód i jest mi słabo z głodu, bo wiem, że nie jestem w stanie zjeść. Oczywiście na siłę jem w ciągu dnia, a najłatwiej mi jeść wieczorem, kiedy jakby jestem już zmęczona po całym dniu walki z moimi stanami i one odpuszczają i wtedy mi wraca apetyt. Ostatnio mój chłopak wyjechał na dwa dni i moja tęsknota i pustka były bardzo bolesne, tak bardzo chciałam, żeby już ze mną był, a kiedy wczoraj wrócił to... zamiast po tym dwudniowym cierpieniu skakać z radości, ja właściwie przyjęłam do wiadomości, że już wrócił, bez jakichś fajerwerków, ale to chyba normalne, kiedy wszelkie uczucia pozytywne są przygaszone. Jak zwykle się rozpisałam

Głównie chodzi mi o to, że ja przez 2 lata nerwicy przechodziłam etapami różne stany, i depresyjne i lekki zanik pozytywnych emocje i obcość bliskich, i natrętne myśli i tak dalej, znacie to, i teraz jakby podczas odburzania czuję jak by te wszystkie stany nagle atakowały mnie ze wzmożoną siłą, jeden po drugim. Jak uporałam się z hipochondrią, tak zaczęły mnie męczyć natrętne myśli związane z tym, na czym najbardziej mi zależy. Jak te myśli osłabły, to zaś wlazła nerwowość i zazdrość, potem doszła depresyjność i to tak wszystko razem sobie teraz trwa. Ja sobie to tłumaczę właśnie tak, że nerwica czuje, że ja jej już nie chcę i stara się po prostu mnie brzydko mówiąc udupić nakładając na mnie wszystko co złe na raz, tak żebym zaniechała prób odburzania po prostu przez wyczerpanie. Taka właśnie kumulacja wszystkiego na raz. Przechodziliście przez coś takiego? Dla mnie to trochę wygląda tak... no bo zobaczcie, kiedy np. człowiek jest na coś chory, no to oznaką zdrowienia jest paradoksalnie zaostrzenie objawów, prawda? To właśnie tak staram się do tego podchodzić, że może właśnie oznaką tego, że dochodzę do siebie jest zaostrzenie nerwicowych objawów... Dodam jeszcze, że np. jak teraz podczas odburzania weszły mi natrętne myśli, to najostrzejsza ich forma trwała kilka dni (teraz jak są to baaardzo rzadko i z o wieeeele mniejszą siłą), tak samo z tą zazdrością, wcześnie byłą taka, że mi samej ze sobą trudno wytrzymać. Minął może tydzień i teraz jest o wiele słabsza, a momentami nie ma jej wcale, to samo ze stanami depresyjnymi, była kulminacja taka, że aż bałam się w pracy siedzieć, bo miałam wrażenie, że mogę się nagle popłakać, brak kontroli nad emocjami totalny. No i tu znów parę "ostrych dni", a teraz czuję, że to słabnie, nadal mi ciężko, ale już nie aż tak. Być może muszę przejść przez to wszystko, to wszystko może chce mi udowodnić swoją siłę, ale kluczem jest, żeby się nie złamać mimo to, mimo że jest cholernie ciężko momentami, i po prostu to w końcu wszystko minie, skoro traci na sile. Tego się muszę trzymać, ale wyżalić się musiałam

Dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam.