Moja historia, niekoniecznie o chorobie, trochę o życiu...
: 14 czerwca 2015, o 12:37
Witajcie, tak widzę,że po przywitaniu część z Was napisała swoją historię to może i ja się podzielę moją. O ile uda mi się na tyle zebrać myśli żeby to było spójne.
Do psychiatry trafiłam przez przypadek, a może lepiej powiedzieć zmuszona sytuacją i to nie swoją. Mój wtedy chłopak, dziś już mąż zaczął mieć problemy ze wstaniem z łóżka prze cały dzień, nie szło go dobudzić, nic go nie cieszyło. Zaczęło się to dziać niedługo po naszym zamieszkaniu razem, na dość ciężkim okresie dotarcia. Mamy zupełnie odmienne charaktery, ale jakoś przez 3 lata związku nam to nie przeszkadzało. Starałam się go wspierać, aż sama się załamałam, bo nie wiedziałam co mam z chłopakiem zrobić. Umówiłam go do specjalisty - tak kogoś łatwiej niż siebie. Niestety mąż nie chciał mi powiedzieć za dużo, a poza tym może on się i czegoś dowiedział. Ja natomiast czułam, że odsuwa się ode mnie coraz dalej i w ogóle od życia. Wiedziałam, że w młodości miał problemy, że przez rok nie chodził do szkoły, ale brałam to na zasadzie było minęło, bo to przecież taki super chłopak. Było dobrze, zanim do naszego już wspólnego domu wstąpiła dystymia, z którą już w pewnym momencie chyba ja bardziej nie umiałam sobie poradzić niż On. Zawitałam do jego psychiatry, żeby dowiedzieć się jak mogę z nim postępować, żeby przestał się zamykać, gdyż każda prośba o cokolwiek kończyła się tym, że nie ma siły i jego płaczem w łóżku.
Szczerze pod jego zdiagnozowanym problemem ja się załamałam i zaczęła wychodzić moja "mroczna" przeszłość i tak po dziś dzień leczymy się oboje. Mam wrażenie, że on na tym wyszedł lepiej niż ja, bo powoli odstawia leki. A ja? Ja normalizuje, zmniejszam, zwiększam dawkę, chodzę na terapię potem ją przerywam, bo nie mogę dogadać się z terapeutą, potem taka sama historia z kolejnym i stwierdzanie części osób, że wymyślam problem.
Kiedyś jak miałam naście lat, dwie próby samobójcze za sobą, zero przyjaciół, brak umiejętności nawiązywania kontaktów społecznych, ciągłe poczucie odrzucenia, że nikt mnie nie lubi, bo ja jestem taka zła,smutek lęk społeczny i samotność, ciągłe problemy z emocjami - zwalałam to na karb trudnego dzieciństwa, które było trudne ze względu na chorobę przebytą w okresie niemowlęcym. Drobna odmienność od grupy rówieśniczej zaowocowała moim wieloletnim wykluczeniem społecznym. Samotnością, którą kompensowałam sobie bardzo dobrymi wynikami w szkole i tym, że nauczyciele mnie lubią, że jestem w stanie wszystko załatwić. Mogę być sama i dawać radę w innym niż społecznym obszarze życia. Mimo chwilowych załamań dotyczących samotności, że nie mam z kim iść do kina, na kawę, że mam tylko siebie, psa i książki dawałam radę, a co do reszty...Myślałam, że z tego wyrosnę, że przejdzie, że sama autoagresja, którą wyciszałam emocje, których nie umiałam w ogóle inaczej wyrażać niż złością i łzami, które zatruwały mi umysł... że z dorastaniem minie samo...
Zgadnijcie?!- poszłam na studia - nie przeszło, zaczął się koszmar.
Nienauczona jak postępować z ludźmi, wylądowałam w grupie 75 indywidualistów, na kierunku który był moim wyjściem bardzo awaryjnym, bo to były jeszcze te czasy, gdy królował przekonanie że nieważne na jakie, ale na studia iść trzeba, bo nie będzie się mieć pracy i przyszłości (tak, tak dobry dowcip). Nie umiałam odnaleźć się w grupie, nie umiałam te uczyć się dziedziny, o której nie miałam pojęcia...Wykładanej przez ludzi, dla których hermeneutyka i byt nie były pojęciami wymagającymi szerszego wytłumaczenia. Zaczęłam wagarować, naukę przekładać na potem, pojawił się paniczny lęk przed ludźmi, odebraniem telefonu,wypowiedziami publicznymi, załatwieniem jakiejkolwiek sprawy, która wiązała się z wyjściem z pokoju...żeby jakoś przetrwać pojawiły się duże ilości alkoholu -wyciszały poczucie beznadziei, albo wzmagały, ale przez chwilę było lepiej. Nasiliła się do tego bardzo autoagresja, z którą walczę do dziś, ale lepiej się maskuje. Jak sobie pomyślę o tych wszystkich bajkach, które łykali moi rodzice, tłumaczących kolejne rany na różnych częściach ciała, to chyba bardzo nie chcieli widzieć, że coś jest nie tak. Nawet jak po jednej z "imprez wyjazdowych" wróciłam z wielką raną na ręku biegnącą wzdłuż żyły uwierzyli w wypadek. A ja do dziś żałuję, że wtedy mi się nie udało...za dużo alkoholu, za dużo leków, zbyt wielkie odurzenie, zbyt mało szczęścia i za mała znajomość anatomii.
I tak sobie ta moja porąbana historia życiowa mąci w głowie do dziś, że na podsumowaniu patrz recepta od psychotropów widzę F.43.1 i mam zdiagnozowaną nerwicę, którą sukcesywnie podsycają wydarzenia ostatnich lat, ale to już materiał na inną historię. Przepraszam, za tak długi wątek, ale egoistycznie musiałam się wygadać, choćby sama dla siebie. Gdyż informacja, że nie ma żadnych opisanych przypadków śmiertelnych przedawkowania paroksetyny, zbytnio nie stawia mnie w sytuacji z której byłoby jakieś wyjście.
Do psychiatry trafiłam przez przypadek, a może lepiej powiedzieć zmuszona sytuacją i to nie swoją. Mój wtedy chłopak, dziś już mąż zaczął mieć problemy ze wstaniem z łóżka prze cały dzień, nie szło go dobudzić, nic go nie cieszyło. Zaczęło się to dziać niedługo po naszym zamieszkaniu razem, na dość ciężkim okresie dotarcia. Mamy zupełnie odmienne charaktery, ale jakoś przez 3 lata związku nam to nie przeszkadzało. Starałam się go wspierać, aż sama się załamałam, bo nie wiedziałam co mam z chłopakiem zrobić. Umówiłam go do specjalisty - tak kogoś łatwiej niż siebie. Niestety mąż nie chciał mi powiedzieć za dużo, a poza tym może on się i czegoś dowiedział. Ja natomiast czułam, że odsuwa się ode mnie coraz dalej i w ogóle od życia. Wiedziałam, że w młodości miał problemy, że przez rok nie chodził do szkoły, ale brałam to na zasadzie było minęło, bo to przecież taki super chłopak. Było dobrze, zanim do naszego już wspólnego domu wstąpiła dystymia, z którą już w pewnym momencie chyba ja bardziej nie umiałam sobie poradzić niż On. Zawitałam do jego psychiatry, żeby dowiedzieć się jak mogę z nim postępować, żeby przestał się zamykać, gdyż każda prośba o cokolwiek kończyła się tym, że nie ma siły i jego płaczem w łóżku.
Szczerze pod jego zdiagnozowanym problemem ja się załamałam i zaczęła wychodzić moja "mroczna" przeszłość i tak po dziś dzień leczymy się oboje. Mam wrażenie, że on na tym wyszedł lepiej niż ja, bo powoli odstawia leki. A ja? Ja normalizuje, zmniejszam, zwiększam dawkę, chodzę na terapię potem ją przerywam, bo nie mogę dogadać się z terapeutą, potem taka sama historia z kolejnym i stwierdzanie części osób, że wymyślam problem.
Kiedyś jak miałam naście lat, dwie próby samobójcze za sobą, zero przyjaciół, brak umiejętności nawiązywania kontaktów społecznych, ciągłe poczucie odrzucenia, że nikt mnie nie lubi, bo ja jestem taka zła,smutek lęk społeczny i samotność, ciągłe problemy z emocjami - zwalałam to na karb trudnego dzieciństwa, które było trudne ze względu na chorobę przebytą w okresie niemowlęcym. Drobna odmienność od grupy rówieśniczej zaowocowała moim wieloletnim wykluczeniem społecznym. Samotnością, którą kompensowałam sobie bardzo dobrymi wynikami w szkole i tym, że nauczyciele mnie lubią, że jestem w stanie wszystko załatwić. Mogę być sama i dawać radę w innym niż społecznym obszarze życia. Mimo chwilowych załamań dotyczących samotności, że nie mam z kim iść do kina, na kawę, że mam tylko siebie, psa i książki dawałam radę, a co do reszty...Myślałam, że z tego wyrosnę, że przejdzie, że sama autoagresja, którą wyciszałam emocje, których nie umiałam w ogóle inaczej wyrażać niż złością i łzami, które zatruwały mi umysł... że z dorastaniem minie samo...
Zgadnijcie?!- poszłam na studia - nie przeszło, zaczął się koszmar.
Nienauczona jak postępować z ludźmi, wylądowałam w grupie 75 indywidualistów, na kierunku który był moim wyjściem bardzo awaryjnym, bo to były jeszcze te czasy, gdy królował przekonanie że nieważne na jakie, ale na studia iść trzeba, bo nie będzie się mieć pracy i przyszłości (tak, tak dobry dowcip). Nie umiałam odnaleźć się w grupie, nie umiałam te uczyć się dziedziny, o której nie miałam pojęcia...Wykładanej przez ludzi, dla których hermeneutyka i byt nie były pojęciami wymagającymi szerszego wytłumaczenia. Zaczęłam wagarować, naukę przekładać na potem, pojawił się paniczny lęk przed ludźmi, odebraniem telefonu,wypowiedziami publicznymi, załatwieniem jakiejkolwiek sprawy, która wiązała się z wyjściem z pokoju...żeby jakoś przetrwać pojawiły się duże ilości alkoholu -wyciszały poczucie beznadziei, albo wzmagały, ale przez chwilę było lepiej. Nasiliła się do tego bardzo autoagresja, z którą walczę do dziś, ale lepiej się maskuje. Jak sobie pomyślę o tych wszystkich bajkach, które łykali moi rodzice, tłumaczących kolejne rany na różnych częściach ciała, to chyba bardzo nie chcieli widzieć, że coś jest nie tak. Nawet jak po jednej z "imprez wyjazdowych" wróciłam z wielką raną na ręku biegnącą wzdłuż żyły uwierzyli w wypadek. A ja do dziś żałuję, że wtedy mi się nie udało...za dużo alkoholu, za dużo leków, zbyt wielkie odurzenie, zbyt mało szczęścia i za mała znajomość anatomii.
I tak sobie ta moja porąbana historia życiowa mąci w głowie do dziś, że na podsumowaniu patrz recepta od psychotropów widzę F.43.1 i mam zdiagnozowaną nerwicę, którą sukcesywnie podsycają wydarzenia ostatnich lat, ale to już materiał na inną historię. Przepraszam, za tak długi wątek, ale egoistycznie musiałam się wygadać, choćby sama dla siebie. Gdyż informacja, że nie ma żadnych opisanych przypadków śmiertelnych przedawkowania paroksetyny, zbytnio nie stawia mnie w sytuacji z której byłoby jakieś wyjście.