Strona 1 z 1

I tak rozmyślam

: 18 sierpnia 2024, o 20:09
autor: Ktoś/Nikt
Dzień dobry wieczór.
Nie wiem, co myśleć. Napada mnie to chwilami, godzinami, gdy nie mam czym się zająć, i gdy mam się czym zająć, a czasem i w chwilach, gdy zajmuję czymś siebie i swoją głowę w stopniu nawet intensywnym.
Od jakiegoś czasu biorę sobie lek (nie pamiętam, kilka miesięcy, może 4, nie wiem), escitalopram.

Potrafią mnie drażnić drobiazgi, z którymi jednak nie myślę, ażeby się rozprawić, typu: niewygodny materac (od niego ból pleców 2 rok). Jak ktoś macha mi obok twarzy czymś (np rusza nogą, albo ręką, bo coś kurde robi). Denerwuje mnie jak narzeczony przy mnie je, gdy ja nie jem, cholernie drażni odgłos jedzenia.
Skrajne straszne rzeczy: śmierdzą mi stopy po całym dniu - nie pomyślę, aby zmienić skarpetki / umyć je - tak mi się nie chce. Mam za długie paznokcie u stóp i zaczynają mi się zaczepiać o nie skarpetki, łamać się - nic z tym nie zrobię, oprócz poprawienia skarpetki itp.

Nachodziły mnie "natrętne mysli" (w cudzysłowie, bo nadal jakoś nie może do mnie dotrzeć, że miały/mają taką naturę). "Fantazuję" co jakiś czas o śmierci, umieraniu, gwałcie. To są fantazje, bo jak gdybym potrzebowała doznawać przykrych doświadczeń w wyobrażeniach, aby się tak "obudzić" do życia, albo aby siebie ukarać za czynione zło, zaniedbania, żeby tak sobie dokopać, i powiedzieć móc "o, teraz już dobrze". Często w tych wyobrażeniach nie ma samego aktu, tylko scena zaczyna się post factum i ktoś mnie "ratuje" (są stałe postacie bohaterskie w tych scenkach).

Gdy zdarzy mi się coś nieprzyjemnego, np. ostatnio związane z rodzicami wąty dotyczące moich decyzji, zasmuca mnie coś takiego, tracę po prostu Chęć - zaczynam się czuć zblazowana, zatapiam się w sobie i wtedy pławię się w myślach - "w zasadzie teraz to już tylko umrzeć", "a gdyby mi się tak teraz coś złego przydarzyło, wypadek...", "wszystkie moje plany są głupie, w zasadzie nic nie ma sensu" etc.

Gdy mój narzeczony ma swoje epizody związane z zaburzeniami, albo gdy nie ma - ciągle się boje o niego, że będzie płakać, że mnie nie będzie wtedy w domu, albo wrócę i na mój widok już się popłacze (jak bywało), więc biegnę do domu czym prędzej (dosłownie), z bijącym sercem, próbując odgonić czarne scenariusze, ale w zasadzie nie usilnie - bo mam wrażenie, że wtedy będą silniej napierać. Więc po prostu dostosowuję siebie do sytuacji - zamiast zignorować szpilę lęku - wychodzę wcześniej, biegnę szybciej. Etc.

W zasadzie byłam już u trzech psychiatrów. Po raz pierwszy jak się umówiłam, to byłam już w dość kiepskim stanie. Gdy mojego chłopaka nie było, nie miałam co ze sobą zrobić, czułam przygniatające napięcie. Gdy był, to było lepiej, ale miejscami to przeciążenie sprawiało, że myślałam, że nie dam rady, że zwariuję, bałam się wychodzić - choć jednocześnie tego pragnęłam. Na ludzi reagowałam też trochę lękiem, trochę strachem, ale to zaraz...

No i umówiłam się do tego psychiatry nr 1 i jakoś dotrwałam i nie mogłam tam dotrzeć i już się załamywałam, że nie trafię i więcej czekania nie wytrzymam - a zresztą wtedy to jak koniec świata był, że jak nie teraz to już nigdy. Ale jakimś cudem odnalazłam. Mam wrażenie, że panie za ladą w recepcji były dwugłowym potworem cukierkowym i mówiły do mnie przez wodę, nie pamiętam, co.

Weszłam do gabinetu i już wiedziałam, że kobieta mi się nie podoba. Ciężko mi było mówić o moich przeżyciach, ale jej to nie przeszkadzało, bo po prostu ucinała, aby zadać dodatkowe pytanie (jakieś banalne), albo zastosować na mnie hipnozę "ma pani brać przypisane leki" (na schorzenie fizyczne). I na koniec najlepsze "ja u pani nic nie widzę. Chce pani jakiś lek?". Porażka tacy ludzie. No ale nic. Poszłam dalej... Kobieta dała mi skierowanie na badania neurologiczne i TSH. TSH w normie. Poszłam do neurologa w takim nadal stanie obniżonego nastroju i zblazowaniem. I to jemu powiedziałam, że mam myśli samobójcze. Jak często? Niemal codziennie? (Przypominam sobie - jeszcze wcześniej byłam u psychiatry, która przeprowadziła wywiad i skierowała dalej, bo kończyła się z uczelnią umowa, ale nie poszłam tam, gdzie zapisała, nie dałam rady się zmobilizować). No i neurolog się przejął, przepisał badania jeszcze rezonansu z kontrastem i powiedział, że ma nadzieję, iż jeszcze się zobaczymy czy coś. No i ja odbębniłam swoje - że byłam i tego i tego lekarza... I jakoś schowałam to do szuflady... Na badania nie poszłam... (Przypomniałam sobie później za rok, no ale już były nieaktualne).

Kolejny psychiatra - jak już lepiej mi było, nie w takim dole, też w życiu nieco inaczej, pewne sprawy... odciążone. I wtedy poszłam do kogoś, kto stwierdził, że mam po prostu ADHD. Zaproponował escitalopram na wyciszenie, zanim zrobię diagnozę, jeśli będę chciała.

No i słuchajcie (czytajcie! choć tyle tekstu, że wątpię, aby się komuś chciało) - od początku teraz zacznę. Historia jakich... zapewne wiele.

Skończyłam studia, których kończyć nie chciałam, ale rodzice mnie przymusili. Był covid, próbowałam czegoś innego, ale szybko się zniechecilam (całkiem sama mieszkałam, zajęcia zdalne, choć artystyczne, przyjaciółka obok - ale jej nigdy nie było, chłopak daleko - obrażony, że pojechałam studiować to, co chcę...). No i wróciłam, skończyłam z chłopakiem te studia co zaczęliśmy razem. Tam się zresztą poznaliśmy i przez te 4 lata to całkiem zamknęliśmy się na świat Ja&Ty, i tyle nam wystarczało, choć ja miałam ciągle podskórnie, że chciałabym czegoś też poza, zawsze lubiłam wychodzić do ludzi, brać udział w różnych aktywnościach, głównie społecznych i artystycznych, a wtedy nic. Oboje mamy teraz poczucie straconego czasu, utraconych możliwości... Eh.

Gdy zrobiłam tego magistra, obroniłam pracę - zaczęłam planować. Mój narzeczony był już skłonny ze mną jechać, gdzie będę chciała. Chyba wtedy też w wakacje się zarecznilismy, albo rok wcześniej, z pół roku po tym całym obrażaniu się. No i tak siedziałam i analizowałam, czego chcę, czego nie chcę. Wiedziałam, że pora uciec - gdzieś daleko, nie jak najdalej, ale żeby odczuć samodzielność i odległość zasięgu rażenia toksycznego wpływu moich rodziców...

I tak zrobiliśmy. Wyjechaliśmy do innego miasta, aby się usamodzielniać i robić w końcu to, co chcemy MY. Ja zaczęłam studia z psychologii - zaocznie. Mój facet i ja również - zaczęliśmy szukać pracy. Mój ojciec od razu po usłyszeniu "psychologia" powiedział, że pomoże nam finansowo. I tak zaczęliśmy żyć. Ja na studiach w weekendy, poza tym oboje bez pracy, bo nie mogliśmy nic znaleźć, więc codziennie to było wysyłanie CV po 50 razy... Bezsens. W końcu stwierdziłam, że mam za mało doświadczenia, bo nic nie robiliśmy do tej pory, i zaczęłam chodzić na różne wolontariaty, szukać sobie CZEGOKOLWIEK, już nie ważne, czy płatnego. W międzyczasie próbowałam w gastronomii - ale to nie dla mnie. Stresowałam się innymi pracownikami, szybkością, brakiem czasu i ochoty na żarcie, przez co było mi słabo i męczyłam się strasznie. Po tym, jak wzięłam kilka wolontariatów, przesyłałam też CV, coś się trafiło. Praca jak praca - taka na początek / dla studentów, związana pośrednio z tematem wolo. Ale było kiepsko - lubiłam jeździć te 1,5h drogi, 3 autobusami, albo 2 busami i pociągiem, a potem iść pół godziny na miejsce, jednakże nawet jak pracowało mi się dobrze, to miewałam chwile... Jak patrzyłam np w okno... O pojawiały się myśli o zabiciu się. Tuż obok byly dzieci, którymi się opiekowałam, co uwielbiam, a ja myślałam tylko o skoceniu z tego okna.
Na studiach było podobnie - ciśnienie. Dzięki magistrowi odpadło mi kilka przedmiotów, ale za to zaliczałam 2 lata w 1 rok, zjazdy były co tydzień, więc intensywne. Na żywo przeżywałam i w teorii... Co takiego? Już piszę...

Pewnej soboty miałam zdalne zajęcia. Usłyszeliśmy kobiecy krzykz, wrzask właściwie. M założył buty i poszedł, ja w drzwiach z bijącym sercem. I zesztywniała całkiem, tak tę dziewczynę słyszę "...się powiesił" i biegnę tam na miękkich nogach z telefonem, odpalając 112. Ja ........ . Opisywać tego nie będę.

Po tym zdarzeniu trwałam w ASD jakieś 3 miesiące, myślałam w kółko o tym, nie mogłam jeść, spać, i planowałam, że na studiach wyjdę na środek auli i poproszę o mikrofon i będę mówić o zdrowiu psychicznym, ryzyku... z autopsji takiej... No ale się wyciszało stopniowo, i akurat zjazdów na uczleni nie było, to i się wyciszyłam. A właściwie zblazowałam. Przypadkiem ktoś się dowiedział, wzięłam od kolegi ze studiów kontakt do polecanej psychoterapeutki. Poszłam tam w jakimś transie, a zanim poszłam, to tak się bałam, że nie wiem. Myślałam, że tam nie dam rady pójść. Jak weszłam to się patrzyli dziwnie, ja na siebie też, bo jak bym patrzyła na nie znad ciała. W gabinecie mówiłam i patrzyłam zza szyby, dopuki terapeutka mnie nie obudziła takim... hm... jakby kpiącym pytaniem z nutą niedowierzania, ale i śmiechu "czy pani coś wzięła?. I mnie tym wzburzyła! A od tego się obudziłam z transu... Jeszcze to wspominaliśmy... I wtedy już byłam świadoma tego, jak ja wyglądałam...

Z kolegą, który polecił mi kontakt, zakumplowalam się. I to bardzo. Nie wiem, kto bardziej. Najpierw on. Później do mnie dotarło. Mężczyzna ode mnie sporo starszy. Ale jakoś bardzo podobny. Może i przez ten swoisty lęk i wrażliwość. Dzikość i dziwność. Dogadywaliśmy się, dogadujemy... Ale ta relacja ma swoje ciążące kwestie...

Zaczął mnie boleć brzuch. Już wcześniej tak miewałam, USG, jakieś inne badania i nic tam nie wychodziło strasznego. No i w końcu jakoś do ginekologa poszłam, coś tam coś tam, ale nic takiego, i tak czekałam, żeby jednak zlikwidować ten problemik, ale się zniecierpliwiłam i umówiłam do kogoś innego.
Facet mi stwierdził endometriozę.
Zblazowałam się na kolejne 3 miesięce. Albo i z 5...
Bałam i boję się brać leków. Z jednej przyczyny - wiem, że łatwo mogę się uzależnić. Poza tym boję się skutków ubocznych, bo mam strach paniczny przed wymiotowaniem. Po tym, jak już się przyzwyczaiłam i branie escitalopramu już nie zrobiło na mnie wrażenia. W zasadzie to dla mnie jak placebo - bo poprawy całkowite nie odczuwam. To znaczy - lęki są płystrze (ale to też z mojej postawy olewczej wynika), i jaśniej się myśli. Poza tym - jak jest dobrze, to jest dobrze. Jak coś jest gorzej, coś się wydarzy, albo jak się zastanawiam, że coś może... To już kiepsko. Nieprzyjemność jakaś, większe zmęczenie, przeciążenie - zjazd. W zasadzie to takie obniżenie nastroju mam codziennie co rano, zanim się zwlokę z łóżka I COŚ ZJEM. Po jedzeniu mi przechodzi, bo wchodzę w dzień i jakoby "zapominam".

W międzyczasie miałam się czym jeszcze martwić. Siostra mojego chłopaka wyprowadziła się na drugi koniec Polski do faceta 10 lat starszego, poznanego w internecie, zaszła z nim w ciążę i dołączyła do świadków Jehowy... A mój chłopak nadal nie mógł znaleźć pracy. Jak znalazł, to była okropna i nabawił się w niej lęków. Gdy pojawiła się kolejna - wyszedł z niej, nie mogąc wytrzymać. No i pojechał później do siostry na kilka dni i zaaplikował do nowej pracy.
I w tej było jeszcze gorzej.
I nadal w niej jest.
Później brał zwolnienia. Tydzień. Kolejny. Następny. Jak jeden się kończył, to zaczynał wpadać w panikę i szedł do lekarza po kolejny tydzień, próbując się "ogarnąć" w taki jeden tydzień i kolejny... Maskara. W końcu poszedł na terapię grupową i to mu jak na teraz pomogło. I nawet wrócił do tej pracy, "aby stawić jej czoło i wygrać"...
Poza tym mój nabyty w toku mieszkania tu przyjaciel również ma różne nastroje... I pomysły.... I myśli... I tak czasem się dreczymy wzajemnie. A czasem po prostu się o niego boję. I mojego chłopaka. I tatę. I mamę też ostatnio, że coś sobie zrobić, bo tak głupio żyje, niebezpiecznie, nieuważnie... O brata się teraz boję mniej, bo widać, jak stał się rozsądny i zrównoważony. Ale poza tym mi ciężko. Martwię się o ludzi dopiero co poznanych. I tych nieznanych... I że coś źle zrobię powiem i przeze mnie ktoś sobie coś zrobi.... I mam przymus, aby zawsze reagować, nawet gdy bez sensu ,narzucać się z pomocą, bo jak tego nie zrobię, to mnie dręczą wyrzuty sumienia. W ogóle to mnie CLAY CZAS NIEMAL dręczą wyrzuty sumienia. Co to jest? Od czego to jest? Poza tym ciągle wywwentrzne napięcie, jakby czekanie, czuwanie, na coś złego. Ale zawsze enyalm optymistką, pełna energii albo/i refleksji. I lubiłam pocieszać i rozśmieszać innych. A teraz mam na to w sobie z mało sił, energii, a i tak to robię - kosztem swojej psyche. Ale jak chce zostać psychologiem, pomagać świadomie, naprawdę, to skąd wziąć energię?

Teraz patrząc wstecz, czytując tu na forum, słuchając przeżyć bliższych - przypominam sobie, jak było źle przed, a jak poprawiło mi się teraz. Czyli lek ma jednak sens. Jak już - może niweluje depresyjne skutki brania antykoncepcji, która być może mnie dobiła, bo i przed nią miałam gorszy nastorj i zresztą o tym wspominałam dla ginekologa... I się bałam, że będzie gorzej... I było. Coraz gorzej... Ale bałam się psychotropów. Leków w ogóle... Później bałam się interakcji antykoncepcji z psychotropem. Aż w końcu mój chłopak umeil się do psychiatry, świadomie, rozsądnie, i sprawnie - muszę się umówić i sprawdzić mój stan. (Po czym dzowni). Ja pod wrażeniem - to ja też!!
I tak to się udało. W końcu.
Tyle że nadal się zastanawiam... Zwiększyłam ostatnio dawkę w czasie zaliczeń na 2 studiach plus w czasie jeszcze do tego 2 prac. (Jak nie mogłam znaleźć pracy to stwierdziłam, że skoro tak, to pójdę na drugie wymarzone studia, a co...).
Myślę tak sobie dalej o sobie, bo:
- ostatni wyjazd wakacyjny ze znajomymi. Atak płaczu w sklepie, przy ludziach, później a wycie przy znajomych, oni na to nic, jak by myslieli, że jestem na nich obrażona
- wracają do mnie myśli typu: te plecy nie przestają boleć... trudno się zgiąć... ZWYRODNIENIE STAWÓW... bolą też nogi... I stopy... STWARDNIENIE ROZSIANE... itd.
- nadal nie umiem w samodzielność działania i myślenia, o wiele rzeczy się pytam (typu: O rany, weź powąchaj no, czy ta szynka jest jeszcze dobra, czy mnie nie zatruje, nie zabije??; Zobacz, czy dobrze napisałam tego maila, błagam??, etc.).
- ...

No i teraz jest dobrze, bo stabilnie. Otoczenie takie stabilne. I w ogóle, luz, spokój w miarę. Moja mama uspokoiła się i zrobiłam taka ciepła i miła (to też odrębny temat....). Znalazłam pracę. Nie jedną... Zrobię papiery na to, co lubię najbardziej... M też jakoś da radę, coś zdziaalmyz mamy plany, pomysły, energię, sobie...
A jednak...
W sumei boje się, co będzie niedługo. Planuję wyprodukować trochę prac art i coś z nimi podziałać na rynku. Ale wrócą studia i praca (wrzesień szkoła). I znowu będę mieć zap... I z tego względu nie wiem, co będzie ze mną. Jak się przygotować. Dodam, że nie jestem osobą systematyczną, zdyscyplinowana, choć bardziej to potrafię, niż kiedyś i - większym problemem jest dla mnie to, że nie potrafię NIE vrać na siebie wiecej, niż WYSTARCZAJĄCO. Dlaczego? I tu jest kolejną kwestią, bo jakąś teorię mam... Że chcę się przypodobać rodzicom, ich oczekiwania jakieś wymyślone przeze mnie spełnić, "pokazać coś", itp. Poza tym mam jednak ADD i nudzę się dość szybko i łatwo, jeśli za mało się dzieje... Nie wiem.
Niepewność, niewiedza - mnie wkurza. Lubię proste rozwiązania i konkrety. Choć kompilować sobie życie lubię jeszcze bardziej... i niejasne zagadki i wyzwania "nie do sprostania"... Eh.